Na ogół rządy poważnych państw potrafią odróżnić propagandę od realnie prowadzonej polityki, opartej na bardziej racjonalnym obrazie świata. Polski rząd chyba utracił tę zdolność.
Piątkowy szczyt Rady Europejskiej skończył się dla polskiego rządu lepiej, niż można się było spodziewać po wtorkowej debacie w europarlamencie. Rada nie przyjęła żadnych twardych wytycznych w sprawie Polski i Krajowego Planu Odbudowy, a przewodnicząca Ursula von der Leyen zapowiedziała, że Komisja Europejska nie skorzysta z mechanizmu warunkowości do czasu rozstrzygnięcia przed Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej skargi, jaką złożyły na niego Polska i Węgry.
Morawiecki dostał więc od Europy kolejną szansę, by „uporządkować” spór z Unią o praworządność. Podstawowe pytanie brzmi jednak, czy jego obóz będzie chciał z niej skorzystać. Dzisiejszy wywiad premiera dla „Financial Times” sugeruje, że chyba niekoniecznie – Morawiecki zachowuje się w nim, jakby w twardej retoryce wobec Unii chciał przelicytować nawet nie Zbigniewa Ziobrę, ale samego Janusza Kowalskiego.
Po debacie w europarlamencie: Polska ma przyjaciół już tylko na skrajnej prawicy
czytaj także
Jedenasty zabór, siódma okupacja
Co takiego powiedział szef rządu? Problem nie w tym co, ale przede wszystkim jak. Bo na poziomie treści powtórzył wszystko to, co jego rząd do tej pory mówił o Unii: mamy rację w sprawie praworządności, instytucje wspólnotowe działają poza lub ponad prawem, uzurpując sobie kompetencje, jakich nikt im nigdy nie przyznał w traktatach, a Polsce pieniądze z Funduszu Odbudowy po prostu się należą, Unia zaś, zamrażając ich wypłatę, łamie prawo i stosuje wymuszenie. Morawiecki domagał się też wycofania kar finansowych, jakie nałożono na Polskę za niestosowanie się do wyroków TSUE.
Forma przyniosła jednak nową jakość. W wywiadzie pojawiły się bowiem sformułowania i metafory, po które na co dzień nie sięgają nawet politycy Solidarnej Polski. Premier stwierdził na przykład, że Unia Europejska stawia Polsce żądania, „przystawiając nam pistolet do głowy”. Ewentualne wdrożenie mechanizmu warunkowości, na który sam premier zgodził się na szczycie Unii rok temu, porównał do wojny najeźdźczej: „Co, jeśli Komisja Europejska [zamrażając fundusze dla Polski] zacznie trzecią wojnę światową? Jeśli rozpoczną wojnę, to będziemy się bronić przy użyciu wszystkich dostępnych nam środków”.
Taka retoryka jest w oczywisty sposób kuriozalna. Morawiecki zachowuje się, jakby był Rydzem-Śmigłym lub premierem Sławojem-Składkowskim w 1939 roku, a Polsce groziła realnie wojskowa inwazja przeciwnika, zdeterminowanego do zniszczenia naszej państwowości.
Prawica nie od dziś kocha historyczne rekonstrukcje, gdy jednak poważni, zdawałoby się, politycy zaczynają mówić ich językiem i nie są w stanie zdobyć się na żaden bardziej racjonalny, szybko przestają być traktowani jako poważni. Czytając słowa premiera, dziwimy się, że w pewnym momencie nie wstał i nie zaczął śpiewać brytyjskim dziennikarzom: „siódma okupacja, jedenasty zabór/znów nam hańbią orła, pragną stępić pazur” – i to śmiertelnie serio, w przeciwieństwie do oryginału Tymona Tymańskiego.
czytaj także
Premier mówi, jakby przemawiał do Klubów Gazety Polskiej
Morawiecki brzmiał w wywiadzie nie tak, jakby rozmawiał z dziennikarzami międzynarodowego dziennika skierowanego do globalnych elit politycznych i finansowych, ale jakby przemawiał na spotkaniu któregoś z Klubów Gazety Polskiej.
Tam podobna retoryka z pewnością znalazłaby poklask. Wierni, tożsamościowi wyborcy PiS nagrodziliby za nią Morawieckiego owacją na stojąco. Nawet ci, którzy byli długo niepocieszeni, że „bankster Morawiecki” zastąpił ukochaną przez PiS-owskie masy premier Szydło, przyznaliby, że może nazbyt pospiesznie krytykowali premiera, bo „bankster, nie bankster, ale twardo broni naszych interesów”. Nawet ziobryści nie bardzo mieliby się do czego przyczepić.
Premier nie rozmawiał jednak z Klubami Gazety Polskiej i to nie do nich musi dotrzeć, by wyjść z twarzą ze sporu o praworządność z Europą, tylko do europejskich instytucji i opinii publicznej. Dla tej ostatniej język, jakim mówi Morawiecki, jest w najlepszym wypadku niezrozumiały, w najgorszym zaś wprost absurdalny.
Doskonale pokazuje to komentarz redakcyjny samego „Financial Timesa”, wymownie zatytułowany Warszawa musi ponieść koszty swoich postępków. „Zamiast szukania kompromisu Morawiecki wybrał opór i czcze pogróżki” – piszą jego autorzy. Pismo wzywa Komisję Europejską do twardych sankcji finansowych wobec Polski, bo tylko w ten sposób można powstrzymać erozję zasad prawa wspólnotowego, do jakiej prowadzi polityka polskiego rządu i podporządkowanego mu Trybunału Konstytucyjnego. Przykład z uchwałami wymierzonymi w prawa społeczności LGBT, z których wycofały się rakiem PiS-owiskie województwa po groźbie utraty unijnych środków, pokazuje, że co jak co, ale argumenty finansowe działają na obecny rząd – podsumowuje dziennik.
Propaganda pożarła naszą politykę
Morawiecki, w co dziś coraz trudniej uwierzyć, zostawał premierem po to, by załagodzić spór z Europą. Ostatecznie to jednak nie Morawiecki zmienił sposób, w jaki rządy Zjednoczonej Prawicy mówią o Europie, ale środowisko Zjednoczonej Prawicy zmieniło sposób, w jaki Morawiecki mówić o Europie musi – i nie tylko o niej. Im dłużej Morawiecki pozostaje premierem, tym bardziej „mówi PiS-em”, a właściwie Solidarną Polską, a tym mniej brzmi jak przedstawiciel nowoczesnej, prospołecznej centroprawicy. Być może było to konieczne, by utrzymał się na stanowisku, a być może faktycznie zmienił swój sposób myślenia – tak czy inaczej, nie jest to zmiana dobra dla polskiej polityki, zwłaszcza pozycji Polski w Europie.
Każdy rząd uprawia polityczną propagandę, w tym na temat relacji ze światem zewnętrznym, często niezbyt elegancką i nie zawsze mądrą. Na ogół rządy poważnych państw potrafią jednak odróżnić propagandę od realnie prowadzonej polityki, opartej na bardziej racjonalnym obrazie świata. Polski rząd chyba utracił tę zdolność. Podstawowe zasady higieny i kultury mówią, że diler nie powinien odurzać się własnym towarem, tymczasem premier Morawiecki brzmiał jak człowiek odurzony własną propagandą.
Co gorsza, propaganda i obsługiwana przez nią krajowa polityka sprowadzona do międzyplemiennej nawalanki zupełnie pożarły w Polsce politykę rozumianą jako realizacja strategicznych i taktycznych celów przez państwo – w jego granicach i poza nimi. Wojnę z Unią, może „najgłupszą wojnę nowoczesnej Europy”, toczymy dlatego, że Kaczyński (trafnie) rozpoznał negatywną emocję społeczną wobec sędziów i od lat stara się płynąć na jej fali. W bonusie dostajemy sądownictwo podporządkowane władzy wykonawczej – prezes PiS pozwolił bowiem na oparte na błędnych przesłankach i niekonstytucyjne reformy, które uczyniły polski wymiar sprawiedliwości jeszcze mniej sprawnym, niż był przed 2015 roku. Jednocześnie państwo nie jest w stanie skończyć tej wojny, bo Kaczyński nie może pokazać miękkości wobec „Brukseli” i „sędziowskiej kasty” – wtedy za bardzo urósłby Ziobro. Następne pokolenia, czytając o tym wszystkim w przyszłości, nie będą mogły uwierzyć, że mogliśmy mieć aż tak irracjonalną elitę polityczną.
Nie można oczywiście wykluczyć, że do jakiegoś porozumienia z Unią jeszcze dojdzie. Jeśli tak, to jednak pomimo wymachiwania szabelką przez nasz rząd, nie dzięki niemu. Europejskie elity nie mają serca do walki o praworządność w Polsce, są więc gotowe na daleko idące ustępstwa. By do takiego porozumienia doszło, PiS będzie się musiał jednak cofnąć bardziej, niż na razie jest skłonny. Do tej pory wszystkie wielkie szarże międzynarodowe rządzącego obozu kończyły się odwrotem – tak było z nieszczęsną ustawą o IPN, z likwidacją TVN, wreszcie ze wspomnianymi uchwałami „przeciw ideologii LGBT”.
Można mieć tylko nadzieję, że podobnie będzie ze sporem o praworządność. Problem w tym, że polityka upojona własną propagandą, tak bardzo skupiona na grze o głosy, iż niedostrzegająca szerszego obrazu i realnych, strategicznych interesów kraju, prędzej czy później będzie musiała się źle skończyć.