Niewiele państw ma w swojej historii epizod z zamordowaniem swojego przywódcy i zjedzeniem jego szczątków. Jednym z tych niewielu są Niderlandy. Śmierć braci de Wittów wpisuje się w długi konflikt między monarchistami a republikanami, choć jego aktualna odsłona przybiera już zupełnie inne kształty.
Słowo „Niderlandy” lub „Holandia” prawdopodobnie przywodzi nam na myśl obraz spokojnego nadmorskiego kraju, gdzie od kilkunastu lat urzęduje ten sam premier, tradycyjnie dominują dwie centrowe siły polityczne (chadecy i socjaldemokraci), a nad wszystkim czuwa monarchia tak nijaka, że łatwo zapomnieć o jej istnieniu.
Biegnąc myślami wstecz, może przypomnimy sobie o holenderskim imperium kolonialnym i o tym, że Nowy Jork zaczynał swoją historię jako Nowy Amsterdam. Raczej nie zburzy to jednak wizerunku Holendrów jako handlarzy sera, którym nie w smak gwałtowne awantury polityczne i krwawe konflikty wewnętrzne. Dlatego może zaskoczyć informacja, że 351 lat temu wściekły tłum zabił i zjadł holenderskiego premiera.
czytaj także
Ktoś zamawiał wątróbkę z premiera?
Rok 1672 jest pamiętany jako jeden z najbardziej katastrofalnych w historii Holandii. Na kraj znany wówczas jako Republika Zjednoczonych Prowincji rzuciły się połączone siły Anglii i Francji, a postępy armii Ludwika XIV zatrzymało dopiero otwarcie tam i zalanie wodą sporej części kraju. Pod znakiem zapytania stanęło dalsze istnienie Republiki, w której od dłuższego czasu dominowało stronnictwo wielkiego pensjonariusza (najwyższy urzędnik, w dużym uproszczeniu odpowiednik premiera) Johana de Witta. To właśnie na nim skupił się gniew Holendrów, którzy szukali winnych wojennej katastrofy.
Polityk przeżył atak nożownika i wkrótce potem zrezygnował z urzędu, ale to nie wystarczyło jego wrogom. Jego brata, dowódcę morskiego Cornelisa de Witta, oskarżono o zdradę, aresztowano i skazano na wygnanie. Gdy Johan odbierał Cornelisa z więzienia, aby pomóc mu w przygotowaniach do wyjazdu, braci napadnięto i zastrzelono, a ich zbezczeszczone ciała powieszono na szubienicy. Na koniec tłum pożywił się pieczonymi wnętrznościami premiera i jego brata, podczas gdy ich wycięte serca przez następne lata pokazywano w charakterze trofeów. Dochodowym biznesem stał się nawet handel częściami ciał de Wittów, rzekomo zabranymi z miejsca zbrodni, a często fałszywymi.
czytaj także
Całe to wydarzenie stanowiło nie tyle spontaniczną reakcję dzikiego tłumu, co efekt operacji zaplanowanej przez rywali braci de Wittów. Republika Zjednoczonych Prowincji przez cały okres swojego istnienia była rozdarta przez konflikt między oranżystami a partią stanów, która broniła republikańskiego ustroju (i zarazem dominacji bogatego mieszczaństwa) przed ambicjami stadhouderów. Pod tą nazwą krył się urząd namiestnika, powoływanego przez każdą z prowincji dla pełnienia funkcji wykonawczych i dowodzenia wojskiem. Tradycyjnie wybierano kandydatów z dynastii orańskiej, a ich celem było zrobienie z tej instytucji de facto dziedzicznej monarchii, w czym uparcie przeszkadzali im bracia de Wittowie – i stąd tak marny ich los.
Od błędu Troelstry po „Klaus, raus!”
Zjedzenie republikańskich liderów nie rozstrzygnęło sprawy. Rywalizujące obozy jeszcze kilkakrotnie wyrywały sobie wzajem stery rządów, ale koniec końców kongres wiedeński przypieczętował zwycięstwo oranżystów. Na początku XIX wieku Niderlandy stały się monarchią, a kolejni królowie cieszyli się dosyć spokojnym panowaniem, chociaż sporadycznie dochodziło do kryzysowych sytuacji – od secesji Belgii (wspólne państwo przetrwało zaledwie półtorej dekady) po próbę utworzenia socjalistycznej republiki.
W listopadzie 1918 roku zachęcony zwycięstwem bolszewików i trwającą w Niemczech rewolucją lider socjaldemokratów Pieter Troelstra uznał, że nadszedł dobry moment na (między innymi) obalenie monarchii. W stronę robotników popłynęły wezwania do buntu i ustanowienia władzy rad. Jednak aspirujący bolszewik znacząco przeszacował swoje siły. Szybko się okazało, że więcej Holendrów chodzi na wiece w obronie króla, niż zamierza dołączyć do szturmu na pałac królewski. Cóż, najwidoczniej nie każdy może zostać Leninem.
Nie znaczy to, że lojalność wobec dynastii orańskiej pozostawała całkowicie niezachwiana. Trudnym momentem dla niderlandzkiej monarchii były zaślubiny następczyni tronu z niemieckim arystokratą Klausem von Amsbergiem, który należał w przeszłości do Hitlerjugend. W kraju wciąż pamiętającym niemiecką okupację wywołało to w 1965 roku wyjątkowo gwałtowne protesty pod hasłem „Klaus, raus!”. Próbowano nawet powstrzymać pochód weselny, rzucając granaty dymne w kierunku karocy z nowożeńcami.
Kampania przeciwko ślubowi ożywiła ruch republikański, który w latach 60. i 70. zyskał na sile. Chociaż był on w pewnym stopniu efemeryczny, a na przełomie wieków monarchia osiągała rekordowe poziomy popularności, to fala oburzenia z tamtych lat mogła wywrzeć wpływ na współczesną Holandię, gdzie przywiązanie do królewskiego teatrzyku po cichu umiera.
Monarchia „księcia piwko”
Mija dziesiąty rok panowania Wilhelma Aleksandra, niecieszącego się autorytetem na miarę poprzedniej monarchini. Obecny król Niderlandów ma raczej swojski, żeby nie powiedzieć: plebejski wizerunek – niegdyś nazywano go Prins Pils, co można tłumaczyć jako „książę piwko”. Powstają liczne memy, mniej lub bardziej złośliwie pokazując, jak maleje respekt dla panującej dynastii. A mowa o monarchii, gdzie w teorii władca posiada dosyć szerokie prerogatywy jako głowa państwa, król ma możliwość wpływania na prace rządu i proces jego formowania, a żadne prawo nie wchodzi w życie bez królewskiego podpisu.
Większość lewicowych partii popiera ograniczenie monarszych kompetencji i zostawienie wyłącznie tych ceremonialnych, lecz niewiele z nich wprost opowiada się za republiką. Nie robi tego chociażby Partia Pracy, która po błędzie Troelstry szybko pogodziła się z dynastią orańską. Niedawne sondaże wskazują jednak, że politycy w tym momencie znajdują się w tyle za wyborcami. Monarchię wciąż popiera ponad połowa Holendrów, ale patrząc historycznie, to wyjątkowo mało. W ostatnich latach upowszechnił się sceptycyzm wobec tronu, czy może bardziej zwykła obojętność.
O ile niegdyś spory o ustrój państwa prowadziły do rozlewu krwi czy nawet aktów kanibalizmu na przywódcach politycznych, to obecnie w dyskusji na temat monarchii jest już niewiele emocji. Coraz większa liczba Holendrów czuje do niej niechęć, wielu bawią żarty na temat Wilhelma Aleksandra, ale raczej nikt nie pali się do zjedzenia króla, choćby metaforycznego. Przykry koniec braci de Wittów dalej służy jako przestroga, nie wzór do naśladowania.
Bombowy Rotterdam. Tylu ataków nie było w żadnym innym europejskim mieście
czytaj także
Czy już zawsze będzie tak spokojnie? Niekoniecznie, ponieważ zamieszki przeciw polityce antycovidowej lub straszenie polityków pochodniami podczas rolniczych manifestacji pokazują, że napięcie w Niderlandach rośnie. Kryzys mieszkaniowy, konieczność zmian na wsi, przestępczość w miastach… Problemów nie brakuje, a najbliższe wybory wskażą preferowany przez Holendrów sposób radzenia sobie z nimi.
Kwestia monarchii wydaje się w tym wszystkim drugorzędna, ale przy obecnych nastrojach dynastia orańska może być o jeden poważny skandal od utraty tronu – lub przynajmniej części prerogatyw.