W Hiszpanii delegalizują faszyzm, w Polsce coś ewidentnie nie działa

Zgodnie z nowym hiszpańskim prawem komuś, kto publicznie nawołuje do wypędzenia części mieszkańców kraju czy też do ustanowienia faszystowskiej dyktatury, grozi co najmniej grzywna.
Fot. Getty, Babelrepublicat, Lluis Gene/AFP. Edycja KP
Faszystowska Hiszpania. Fot. Getty, Babelrepublicat, Lluis Gene/AFP. Edycja KP

Powinniśmy częściowo ograniczyć wolność zgromadzeń, gdy w grę wchodzi jawna propaganda nienawiści.

Cholernie nie lubię Madrytu. Jakoś tak się złożyło, że za każdym razem, gdy tam byłem, to służbowo – jako korespondent – i zawsze akurat wtedy, gdy w mieście odbywały się demonstracje skrajnej prawicy. Na przykład w listopadzie półtora roku temu, kiedy ulice hiszpańskiej stolicy zapełniły się przedstawicielami właściwie każdej możliwej odmiany prawicy.

Byli tam centryści, chrześcijańscy demokraci – elegancko ubrani i spokojni, choć stanowczy, którzy wykrzykiwali (ale nie za głośno) hasła typu: „precz z premierem”. Były też obecne grupy modlitewne – starsze kobiety odmawiające różaniec, zarówno te związane z tradycyjnymi wspólnotami religijnymi, jak i bardziej radykalne, bliskie ruchom krzyżowców. Następnie – młodzi mężczyźni skandujący czasami bez śladu zażenowania: „Heil Hitler”.

Obok nich – flagi frankistowskiej Falangi, a także inne sztandary, z ogromnym czerwonym krzyżem na białym tle – symbole dawnych hiszpańskich imperialnych ambicji, od stu lat utożsamiane z karlistami. Karliści, choć stanowili opozycję wobec reżimu generała Franco, czynili to z pozycji jeszcze bardziej prawicowych, bo ultrakatolickich i monarchistycznych naraz. „Mamy tu swoje regionalne odmiany skrajnej prawicy” – żartował wtedy mój znajomy, działacz katalońskiej lewicowej partii CUP.

Hiszpania: Zmagania z historią prawackiej dyktatury

O tym specyficznym hiszpańskim paradoksie – kraju głęboko podzielonym, gdzie zarówno skrajna prawica, jak i lewica mają mocne zakorzenienie historyczne – pisała niejednokrotnie również Krytyka Polityczna. Kuba Szafrański opisywał na przykład, jak podziały polityczne w Hiszpanii nadal przebiegają według linii wyznaczonych jeszcze podczas wojny domowej z lat 1936–1939.

Bo Hiszpania, z całym swoim mitem Dąbrowszczaków i rewolucyjnego myślenia o mniej czy bardziej postępowym państwie, to dalej ważny punkt odniesienia dla światowej lewicy. Także i polskiej – przejdź się na jakąkolwiek lewicową manifestację w większym mieście, a usłyszysz od młodych kaszkieciarzy, jak to ich inspirują dzielni antyfaszyści roku 1937. Zapytaj eksperta, a przez kilka minut będzie opowiadać o polityce premiera Pedro Sáncheza albo jego poprzednika, również reprezentującego lewicę, José Luisa Rodrígueza Zapatero.

Warto przypomnieć, że Zapatero nie tylko znacząco rozwinął hiszpańskie państwo opiekuńcze (w pewnym sensie można by go porównać do Marka Belki), ale też przeprowadził szeroko zakrojone reformy społeczne – wprowadził związki partnerskie i zagwarantował wiele praw osobom ze społeczności LGBT+.

Może właśnie przyszedł dobry moment, żeby jeszcze raz przyjrzeć się Hiszpanom i wziąć z nich przykład?

W czwartek 26 czerwca hiszpański Kongres Deputowanych ostatecznie zatwierdził reformę ustawy regulującej prawo do zrzeszania się. Nowelizacja zaproponowana przez rządzącą Hiszpańską Socjalistyczną Partię Robotniczą (PSOE) ma umożliwić rozwiązanie tych organizacji, które wychwalają frankizm i „poniżają godność ofiar dyktatury generała Franco”.

Próby osłabienia zapisów ustawy przez opozycyjną Partię Ludową (PP), która ma większość w hiszpańskim Senacie, zostały odrzucone głosami socjalistów oraz ich koalicyjnych i parlamentarnych sojuszników. Wspomniane poprawki poparły jedynie partie skrajnej prawicy, otwarcie odwołujące się do dziedzictwa frankistowskiego: Vox oraz UPN (czyli partia planktonowej prawicy z regionu Nawarry, na północy kraju).

Nowe prawo pozostaje w zgodzie z zapisami tzw. Ustawy o Pamięci Demokratycznej (hiszp. Ley de Memoria Democrática), uchwalonej w październiku 2022 roku, która przewidywała konieczność dostosowania dotychczasowych regulacji zrzeszania się do nowych standardów ochrony pamięci historycznej.

Zgodnie z aktualną reformą jako podstawę do rozwiązania organizacji wskazuje się między innymi: „publiczne głoszenie pochwały frankizmu, wychwalanie zamachu stanu, dyktatury lub jej przywódców – o ile działania te łączą się z poniżaniem godności ofiar reżimu lub nawoływaniem do nienawiści bądź przemocy wobec nich”.

Moja hiszpańska pamięć historyczna

Nie oznacza to oczywiście, że problem zniknie. Prawo to nie tylko zbiór przepisów na papierze – to także starcie z głęboko zakorzenionymi strukturami kapitału. I to nie tylko kapitału ekonomicznego, ale również symbolicznego i kulturowego.

W Hiszpanii zawsze znajdzie się polityk skrajnej prawicy, dziś najczęściej z partii Vox, który wykrzyknie: „ale za Franco to działało!”. I wtedy nieważne staje się to, że „działało” dzięki systemowi niewolniczej pracy więźniów politycznych czy rozbudowanemu aparatowi represji.

Nowe prawo daje państwu narzędzie do realnej walki z brutalizacją prawicy, którą już widać i która się wzmaga. A niezależnie od tego, jaką przyjmiemy definicję (dla zainteresowanych: warto sięgnąć po kilka wydanych ostatnio w Krytyce Politycznej książek na temat współczesnych form faszyzmu), jedno jest pewne – faszyzm w XXI wieku to nie przestroga, lecz fakt. Przykład? Choćby obecność faszystowskich flag i skandowanie „Heil Hitler” podczas listopadowych protestów w Madrycie. A jak ktoś chce więcej, wystarczy otworzyć Twittera.

A w Polsce?

Konstytucja mówi jasno: zgodnie z artykułem 13 zakazane jest istnienie partii politycznych oraz innych organizacji, które w swoich programach odwołują się do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu lub komunizmu. Tyle teoria. A w praktyce?

Zacznijmy od przepisów prawa. W realiach spraw indywidualnych mało kto powołuje się na Konstytucję – znacznie częściej stosowany jest artykuł 256 Kodeksu karnego, który zakazuje publicznego propagowania faszystowskiego lub innego totalitarnego ustroju państwa, a także nawoływania do nienawiści. Ponieważ jednak jest to przepis prawa karnego, obowiązuje zasada domniemania niewinności. A to oznacza, że zanim sąd uzna kogoś za winnego, trzeba to udowodnić. Tylko jak w praktyce udowodnić, że ktoś jest faszystą?

Dobrym przykładem może być sprawa rozpatrywana niedawno przez Naczelny Sąd Administracyjny w Warszawie (sygnatura II GSK 2046/23). Dotyczyła osoby oskarżonej o szerzenie rosyjskiej dezinformacji na temat wojny w Ukrainie. Czy sąd uznał to za faszyzm? Niekoniecznie – w uzasadnieniu wskazano, że „brak w aktach sprawy jakichkolwiek materiałów dowodowych w tym zakresie nie pozwala na ocenę, czy do takiej propagandy w istocie doszło”.

Nienawiść na Titanicu. Polska, Ukraina i samobójcza iluzja podziału

Zgodnie z obowiązującą ustawą Prawo o zgromadzeniach organ gminy – czyli najczęściej prezydent miasta, burmistrz lub wójt – ma prawo zakazać zgromadzenia, jeżeli jego cel narusza przepisy prawa, w tym wspomniany art. 256 kodeksu karnego. W takim przypadku decyzja o zakazie musi zostać wydana najpóźniej 96 godzin przed planowaną datą wydarzenia i zawierać szczegółowe uzasadnienie. Decyzję można zaskarżyć do sądu w tzw. trybie przyspieszonym – czyli tak szybko, jak to możliwe w procedurze sądowej. A jeśli nawet ta ścieżka zawiedzie, istnieje możliwość interwencji policji w trakcie samego zgromadzenia.

Nie trzeba jednak czytać orzeczeń sądowych, by zauważyć, że coś w tym systemie nie działa, jak należy.

W maju całkowicie legalnie ulicami Warszawy przeszedł antyimigrancki i ksenofobiczny „Marsz Przeciw Imigracji”, zorganizowany przez Ruch Obrony Granic – inicjatywę Roberta Bąkiewicza. Nikt panu Bąkiewiczowi nie zakazywał organizacji tego wydarzenia, bo i z jakiej racji? W końcu mamy w Polsce wolność słowa.

Markiewka: Nie poszło Trzaskowskiemu z tym skrętem w prawo, prawda?

Takich marszy przybywa: 15 czerwca podobny miał miejsce w Toruniu. Pretekstem był brutalny, nocny atak na 24-letnią kobietę – prawdopodobnie z zamiarem zabójstwa. Ofiarą była Polka, a domniemanym sprawcą – obywatel Wenezueli. W reakcji na ten incydent zorganizowano marsz, w którym około 200 osób wznosiło hasła nawołujące do wypędzenia migrantów z Polski.

Hiszpanie proponują nam jednak konkretne rozwiązanie: wprowadzenie precyzyjnych regulacji prawnych. Zgodnie z nowym hiszpańskim prawem komuś, kto publicznie nawołuje do wypędzenia części mieszkańców kraju czy też do ustanowienia faszystowskiej dyktatury, grozi co najmniej grzywna. To rozwiązanie może wydawać się surowe, ale w obecnej sytuacji jest po prostu potrzebne.

W polskim systemie prawnym takie przypadki są rozpatrywane na gruncie Kodeksu karnego, co, jak wspominałem, oznacza ogromną trudność w udowodnieniu winy i stawia na pierwszym miejscu wolność zgromadzeń. W efekcie problem nie tylko nie znika, ale zostaje wręcz zbagatelizowany. Tymczasem wydaje się, że powinniśmy tę wolność zgromadzeń częściowo ograniczyć, gdy w grę wchodzi jawna propaganda nienawiści.

Demokracja Dni Ostatnich. Po upadku rewolucji nadchodzi faszyzm

Pamiętajmy przy tym, że znaczna część obecnych nastrojów antymigranckich czy wręcz neofaszystowskich może być skutkiem prowadzonej przez Rosję wojny hybrydowej. Ten temat zniknął z pierwszego planu w trakcie ostatniej kampanii prezydenckiej, kiedy Rafał Trzaskowski ubzdurał sobie, że nijakością i puszczaniem oka do ksenofobów zdobędzie uznanie części prawicowego elektoratu. Efektem jest to, że dziś to rząd Donalda Tuska – ten sam, który szedł do wyborów pod hasłami demokratycznymi i proeuropejskimi – emituje spoty o charakterze antymigracyjnym, podsycające społeczne lęki i stereotypy. Kto nie wierzy, niech obejrzy ostatni spot MSZ-u.

Tymczasem temat relacji państwa do zdobywających coraz większą popularność kolejnych odmian faszyzmu tylko rośnie. Spójrzmy chociażby na Francję – tam, w pierwszej połowie czerwca, zdelegalizowano za to… dwie organizacje antyfaszystowskie. Chodzi o La Jeune Garde oraz Lyon Populaire – organizacje oskarżone o stosowanie przemocy.

Z drugiej strony – nie tylko Hiszpania sięga po specjalne rozporządzenia. W Rumunii, gdzie konserwatywny liberałowie pod wodzą Nicușora Dana wygrali w wyniku raczej wielkiego zbiegu przypadków – próbuje się za wszelką cenę zakazać odwołań do faszystowskiej przeszłości kraju. I już teraz rządowa prokuratura używa tych regulacji, by dalej pogrążyć niedoszłego kontrkandydata Dana – skrajnie prawicowego, prorosyjskiego Călina Georgescu.

Zwęglone korzenie miasta. Reprywatyzacja po rumuńsku

czytaj także

Łatwo więc popaść w pułapkę – samo zakazywanie nic nie da. Jeśli faszyzm wciąż będzie atrakcyjną opcją, bo oferującą kolejnym grupom społecznym złudną obietnicę emancypacji – samo zakazywanie tylko przysporzy męczenników. Do tego jednak siły progresywne musiałyby mieć jakąś afirmatywną propozycję. Tego na razie brak.

Wprowadzenie odrębnych przepisów dotyczących działalności organizacji odwołujących się do ideologii nienawiści mogłoby realnie wzmocnić ochronę demokracji i wolności obywatelskich. A przynajmniej dać nam trochę czasu, dopóki u władzy pozostaje jeszcze jakikolwiek rząd, który przynajmniej deklaruje liberalno-demokratyczne wartości.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Katkowski
Krzysztof Katkowski
Dziennikarz, socjolog
Socjolog, tłumacz literacki, dziennikarz, poeta. Absolwent Universitat Pompeu Fabra w Barcelonie i Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracuje z OKO.press, „Kulturą Liberalną”, „Dziennikiem Gazeta Prawna” i „Semanario Brecha”. Jego teksty publikowały m.in. „la diaria”, „Gazeta Wyborcza”, „The Guardian” „Jacobin”, , „Kapitàl noviny”, „Polityka”, „El Salto” czy CTXT.es. Członek zwyczajny Associació Catalana de Sociologia.
Zamknij