To miał być tekst o pierwszych dniach po brexicie. Potem o pierwszym miesiącu. Aż w końcu zrozumiałem, że wbrew słynnym słowom Theresy May „brexit” na razie wcale nie znaczy „brexit”.
31 stycznia – ostatni dzień brytyjskiego członkostwa w Unii – spędziłem w Leeds, niemal półmilionowym mieście na północy Anglii. Może się ono pochwalić świetnym uniwersytetem, jedyną w regionie uczelnią artystyczną oraz trzecim co do ruchliwości dworcem kolejowym w kraju (nie licząc Londynu, rzecz jasna). Część uliczek w centrum zadaszono, przez co powstały prześliczne arkady, w których dumnie prezentują się mniej lub bardziej prestiżowe butiki. Leeds może zaoferować odwiedzającym między innymi wielki wiktoriański ratusz, imponującą halę targową i fantastyczny handlowy okrąglak zwany Corn Exchange. Jednak z jakichś powodów miasto najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy ze swojego turystycznego potencjału – w życiu nie spotkałem się z takim zagęszczeniem sklepików z kartkami na najróżniejsze okazje, za to odnalezienie jakiejkolwiek widokówki okazało się nie lada wyzwaniem.
W czerwcu 2016 roku w Leeds niewielka większość (50,3%) zagłosowała za pozostaniem w Unii. Wobec tej minimalnej przewagi – rozczarowującej dla kampanii Remain, zadowalającej ekipę Leave – można uznać miasto za zrównoważone w kwestii brexitu. Mimo to spodziewałem się, że tego szczególnego dnia na śródmiejskich ulicach uda się dostrzec ślad wielkich politycznych emocji – założyłem, że wynik pół na pół nie oznacza obojętności mieszkańców, a jedynie podobną liczebność zwolenników i przeciwników. Tymczasem przez prawie cały dzień w Leeds nie działo się nic szczególnego.
Z małymi wyjątkami. Kiedy koło południa przechodziłem nieopodal wejścia do dużego centrum handlowego, usłyszałem kobietę wykrzykującą: „ARE YOU AN EU CITIZEN?!”. Chociaż jej donośny głos nie sprawiał przyjaznego wrażenia, stała tylko przy roll-upie z unijną flagą i chciała (może nieco zbyt natarczywie) rozdawać europejskim imigrantom ulotki ze wskazówkami dotyczącymi ich praw po wyjściu z UE. Była naprawdę głośna, ale przechodnie mijali ją obojętnie. Kilka godzin później jedynym zwiastunem nadchodzącego brexitu był wyraźnie zadowolony mężczyzna w średnim wieku, ubrany w cudownie kiczowaty garnitur – cały w brytyjskie flagi. Uśmiechnąłem się na jego widok, bo wyglądał jak wyjęty z jednej z moich ulubionych piosenek Stonesów: „Then in flies a guy who’s all dressed up just like a Union Jack”. Momentalnie przestałem się uśmiechać, kiedy zdałem sobie sprawę, że jej tytuł: Get Off Of My Cloud, przypuszczalnie oddaje jego nastawienie do mieszkających na wyspach obcokrajowców.
Wczesnym wieczorem setki ludzi jak gdyby nigdy nic przesiadywały w pubach i restauracjach. Miałem nadzieję, że coś się zacznie dziać bliżej jedenastej wieczorem, ale niestety – pojedyncze śmiechy, krzyki i oklaski mogły być równie dobrze elementem zwykłych piątkowych imprez. Pod ratuszem stał wóz telewizyjny, ale nie bardzo było wiadomo, co lub kogo planowano filmować. Nie było tam nikogo poza ekipą. Takie same pustki zastałem na okrągłym placyku, nieco górnolotnie nazwanym City Square. Z lokalnych wiadomości wiedziałem, że konserwatywna posłanka Andrea Jenkyns zorganizowała otwarte przyjęcie, ale nie jestem na tyle szalony, by gonić po mieście w poszukiwaniu lokalu, w którym bawią się miejscowi torysi.
Mój komentarz dotyczący żałosnego wyniku laburzystów w grudniowych wyborach zatytułowałem Nic się nie stało – zgryźliwie sięgając po kibicowską przyśpiewkę towarzyszącą porażkom naszej reprezentacji. Stojąc samotnie na środku City Square, pomyślałem o innej polskiej mądrości liryczno-muzycznej: „Naprawdę nie dzieje się nic i nie zdarzy się już aż do końca”. Przynajmniej do końca roku, kiedy upłynie okres przejściowy. Zrozumiałem, że ci wszyscy ludzie siedzący w domach, pubach i restauracjach mają rację. Że naprawdę nie ma się czym ekscytować.
czytaj także
Rozczarowany wróciłem do hostelu i zacząłem przeglądać gazety kupione kilka godzin wcześniej na pamiątkę historycznego wydarzenia. Brzmi żenująco, ale nie mogłem się powstrzymać. To była moja jedyna szansa na choćby pośredni kontakt z ludźmi, którzy tak jak ja niezdrowo interesują się polityką. Z sympatią sięgnąłem po „The Morning Star”, gazetę – a właściwie szesnastostronicową gazetkę – od 1930 roku z dumą walczącą „o pokój i socjalizm”. To tytuł, którego pozycję na brytyjskim rynku prasowym można by traktować z lekceważeniem, ale chyba lepiej podziwiać za zaangażowanie i ideowość. Robotniczo-eurosceptyczni publicyści „The Morning Star” patrzą w przyszłość z optymizmem: autentycznie wierzą, że brexit zwiększa szanse na ostateczny triumf socjalizmu w Wielkiej Brytanii. Jak gdyby zupełnie zapomnieli, kto przewodzi rządowi Jej Królewskiej Mości (i kto jeszcze przez co najmniej dziesięć miesięcy pozostanie prezydentem USA).
Jednak głównymi prasowymi daniami tego wieczoru były dwa tytuły z przeciwległych krańców brytyjskiego mainstreamu – prounijny, lewicowo-liberalny „The Guardian” oraz „The Daily Telegraph”, miód na serce i woda na młyn eurosceptycznych torysów. Z okładki „Guardiana”, jak pisał już na naszych łamach Kuba Majmurek, uderzał gorzki ton: Small island. W środku znaleźć można było między innymi wspomnienia brytyjskich dyplomatów z Brukseli oraz odpowiedzi na pytania zaniepokojonych czytelników. Odpowiedzi nieco pesymistyczne, ale jednocześnie uspokajające. Cały „Guardian” – racjonalny, oświecony, asekurancko poprawnościowy. Dokładnie taki, za jakim na lewicy nie przepadamy, ale którego z braku porządnej alternatywy regularnie czytamy.
czytaj także
Więcej miejsca chcę jednak poświęcić gazecie, która więcej miejsca zajmuje także dosłownie. Groteskowo rozłożysty format „The Daily Telegraph” świetnie oddaje jej konserwatyzm – nieważne, że niewygodnie i bez sensu, ważne, żeby było tak jak zawsze. „To nie koniec, to początek” – deklarowała redakcja, z zadowoleniem informując, że premier uczcił „świt nowej ery”, obniżając podatki 31 milionom mieszkańców. Dla wiernych eurosceptycznych czytelników przygotowano całą masę prasowych rarytasów. Artykuł o portrecie (dość paskudnym, jeśli mam być szczery) Nigela Farage’a. Zdjęcie Margaret Thatcher w sweterku w europejskie flagi, pochodzące, rzecz jasna, z tych dawnych, trudnych do pojęcia czasów, kiedy to torysi patrzyli na Brukselę z większą sympatią niż Partia Pracy. Rysunek leżącego na brytyjskiej fladze lwa, którego z drzemki wyrywa budzik nastawiony na jedenastą wieczorem. A przede wszystkim specjalny brexitowy dodatek ze szczegółowym kalendarium trudnej relacji z europejskimi instytucjami, a w nim same wzniosłe autodiagnozy. „Eurosceptycyzm był w naszym DNA”. „Kampania […], która zmieniła bieg historii i zaprowadziła felietonistę [tej] gazety na Downing Street”. W kwestii wyprowadzenia ojczyzny z UE redaktorzy „Telegraph” przypisują sobie znaczą część zasług – stopień ich samozadowolenia przewyższał wszystko, co do tej pory widziałem w mediach, w tym redakcję „Wyborczej” świętującą swoje trzydzieste urodziny.
Koniec końców tylko jedno łączyło „Guardiana” i „Telegraph” – entuzjastyczne recenzje filmu The Lighthouse. Ze złośliwa satysfakcją odnotowałem, że anglojęzyczny film wszedł do brytyjskich kin ponad dwa miesiące po polskiej premierze.
***
Rozczarowany brakiem realnych wydarzeń na przełomie stycznia i lutego postanowiłem, że zamiast pisać o pierwszych dniach brexitu, poczekam parę tygodni i podsumuję pierwszy miesiąc. W ciągu miesiąca – niby krótkiego, ale i tak o dzień dłuższego niż zazwyczaj – przecież coś musi się wreszcie zmienić!
Groteskowo rozłożysty format „The Daily Telegraph” świetnie oddaje jej konserwatyzm – nieważne, że niewygodnie i bez sensu, ważne, żeby było tak jak zawsze.
Tymczasem w lutym nie wydarzyło się właściwie nic, co nie mogłoby się wydarzyć przed „przełomową” datą brexitu. Zwyczajna polityczna bieżączka. Boris Johnson pokłócił się ze swoją partią, ostrzegającą go przed dopuszczeniem koncernu Huawei do rozbudowy sieci 5G (premier się uparł). Boris Johnson pokłócił się ze swoją partią, żądającą dymisji jego doradcy za rasistowskie komentarze (premier się ugiął). Boris Johnson zapowiedział, że będzie twardy wobec unijnych negocjatorów, a unijni negocjatorzy – że będą twardzi wobec Johnsona. Nuda.
Najbardziej doniosłym politycznie wydarzeniem była wymiana kilku ministrów. W polszczyźnie nazywana rekonstrukcją rządu, po angielsku określana jest znacznie ciekawszym słówkiem reshuffle – czyli dosłownie przetasowanie. Jak w każdej demokracji, co do zasady taka zmiana to nic nadzwyczajnego, ma miejsce raz na jakiś czas między wyborami, jednak ta jest szczególna – do dymisji honorowo podał się minister skarbu, najważniejszy po premierze członek gabinetu, odpowiedzialny za projekt budżetu. Sajid Javid nie zgodził się na zwolnienie wszystkich swoich doradców i zastąpienie ich osobami podsuniętymi mu przez Johnsona, a w rzeczywistości – przez najbliższego doradcę premiera, Dominica Cummingsa. W efekcie pomiędzy numerami 10 i 11 przy Downing Street – oficjalnymi rezydencjami premiera i ministra – krążyliby ci sami doradcy. Nie trzeba być geniuszem, żeby rozumieć, że to nie najlepsze rozwiązanie. A jednak Cummings – zwłaszcza odkąd wcielił się w niego Benedict Cumberbatch vel Sherlock Holmes vel Alan Turing – przypuszczalnie za geniusza się uważa, a jego wyznawcy podtrzymują go w tym przekonaniu.
czytaj także
Honorowa dymisja to jednak nic innego jak kapitulacja z podniesioną głową. Wszystko skończyło się dokładnie tak, jak zaplanował Cummings – gdyby Rishi Sunak nie zgodził się na stawiane mu warunki, nie zostałby nowym ministrem skarbu. W ostatnim tygodniu lutego, w trakcie środowych pytań do premiera, Sajid Javid, niby dziękując Johnsonowi i swojemu następcy, w zawoalowany sposób ostrzegał przed rosnącymi wpływami Dominica Cummingsa. Coraz więcej słychać o toksycznej atmosferze, jaka za sprawą „brytyjskiego Rasputina” panuje wśród urzędników podległych premierowi. A Boris Johnson powoli staje się numerem dwa we własnym rządzie.
W roli antyunijnego szwarccharakteru Cummings już dawno zastąpił Nigela Farage’a. Brak mu spektakularnej elokwencji, ale mając realne polityczne wpływy, jest potencjalnie znacznie bardziej niebezpieczny niż szef Brexit Party, który – wraz z odejściem Brytyjczyków z europarlamentu – ostatecznie utracił swoją paradoksalnie najważniejszą platformę. Jego wypowiedzi bywały skandaliczne, ale w dobie zakulisowych gierek Cummingsa z pewnym sentymentem zaczynam wspominać chociażby pomysł Farage’a, by 23 czerwca (dzień referendum) ogłosić brytyjskim świętem niepodległości. Propozycja tak absurdalna i obraźliwa, że aż śmieszna – pamiętajmy, że Zjednoczone Królestwo dzierży niechlubny rekord jako imperium, od którego najwięcej państw ogłaszało niepodległość (62, następna w rankingu Francja ma żałosne 28). A jak wiadomo, coraz więcej Szkotów ma nadzieję na zostanie sześćdziesiątym trzecim.
W niezbyt dyplomatyczny sposób do kibicowania szkockiej niepodległości przyznał się niedawno Donald Tusk. W dziejach relacji brytyjsko-unijnych zdążył się już zapisać innymi niefortunnymi uwagami, przede wszystkim złośliwością o „szczególnym miejscu w piekle” dla nieprzygotowanych architektów brexitu, ale przypomnieć warto też jego nieco zapomniany, ale znacznie ważniejszy komentarz – krytykę „filozofii ciastka”. W 2020 okazuje się jednak, że wbrew pozornie rozsądnej diagnozie Tuska Wielka Brytania może „mieć ciastko i zjeść ciastko”. Wykonawszy doniosły – i pusty – gest wyjścia z UE, do końca okresu przejściowego właściwie nie musi z niczego rezygnować. Eurosceptycy już zjedli, euroentuzjaści jeszcze mają.
A skoro już musimy zaakceptować paradoks brytyjskich ciastek, możemy sobie pozwolić na snucie nieco bardziej absurdalnych scenariuszy alternatywnych. Społeczeństwo jest mocno podzielone, obywatele albo żyją w szczelnych bańkach informacyjnych, albo już nie mają siły się przejmować – brytyjski rząd śmiało mógłby wmówić jednej stronie, że Zjednoczone Królestwo z Unii wyprowadził, a drugiej – że cały czas w Unii pozostaje. Wszyscy byliby szczęśliwi. Co prawda na przejściach granicznych ustawialiby się w różnych kolejkach, ale jestem niemal przekonany, że jedni co najwyżej wyśmiewaliby drugich za myślenie życzeniowe, bez nabierania żadnych podejrzeń. Albo w iście jałtańskim stylu: czemu nie podzielić Wielkiej Brytanii na unijne i „suwerenne” strefy? Kosmopolityczny Londyn otoczony przez eurosceptyczną południową Anglię, niczym Berlin Zachodni przez NRD. A może mniej drastycznie: Specjalne Strefy Unijne?
Wszyscy znamy ten stary banał: Anglicy czy – szerzej – Brytyjczycy to naród wyspiarski, urodzeni indywidualiści, którym z powodów geograficznych zawsze daleko do reszty Europy. Nie sposób jednak nie zgodzić się z Rebeccą Mead, brytyjską publicystką „New Yorkera”, gdy trzeźwo zauważa, że z jakichś powodów Irlandia, choć od kontynentu oddalona jeszcze bardziej, nie ma takich problemów. Z jej członkostwa w Unii i historycznej więzi – nawet jeśli niełatwej – łączącej dwie największe z Wysp Brytyjskich korzysta coraz więcej Brytyjczyków. Liczba wniosków o irlandzkie obywatelstwo wzrosła z 7 tysięcy w 2015 do 55 tysięcy w 2019, a od referendum przekroczyła 350 tysięcy. Podobny trend, nawet jeśli nie aż tak wyraźny, można zaobserwować w wielu innych państwach członkowskich. Najsłynniejszym z Brytyjczyków ubiegających się o zagraniczny paszport jest chyba Colin Firth, który mógł go otrzymać dzięki małżeństwu z włoską producentką filmową.
czytaj także
Skoro już o paszportach mowa – na razie największym rzeczywistym „osiągnięciem” gabinetu Johnsona jest wprowadzenie ich nowego-starego koloru. Choć bordowy został zaproponowany przez niewiążącą unijną rezolucję (Chorwacja wydaje czarne paszporty i nie zamierza tego zmieniać), dla najzagorzalszych eurosceptyków powrót do granatowej okładki to najprawdziwszy dowód odzyskanej suwerenności. Należy do nich Priti Patel, szefowa MSW, która z dumą obfotografowała się z nowym paszportem. Nikt nie przejmuje się tym drobnym szczegółem, że paszporty niepodległego Królestwa będą drukowane w Polsce, na zlecenie francuskiej firmy. Warto zresztą pamiętać, że na godle znajdują się dwa francuskojęzyczne cytaty, pochodzące z czasów, gdy Anglią rządzili Plantageneci. Suwerenność w późnym kapitalizmie czy suwerenność w późnym średniowieczu – wszystko to mrzonki, ale niektórzy wolą być, jak to się ładnie mówi, in denial. Czy też dans le déni.
Suwerenność w późnym kapitalizmie czy w późnym średniowieczu – wszystko to mrzonki, ale niektórzy wolą być, jak to się ładnie mówi, in denial.
Poza nowym kolorem paszportów Priti Patel przedstawiła także plan przyznawania imigrantom punktów. Jak się można domyślić, zależy jej na biegle mówiących po angielsku, świetnie zarabiających specjalistach. Dodatkowym atutem będzie chociażby doktorat z nauk ścisłych czy technicznych. Patel chyba nie rozumie, że sami inżynierowie brytyjskiej gospodarki nie uniosą, a wobec nieuniknionego starzenia się społeczeństwa potrzebnych będzie coraz więcej pracowników opieki. Musiała zresztą przyznać, że zgodnie z proponowanymi zasadami prawa stałego pobytu w UK nie uzyskaliby nawet jej rodzice, którzy przybyli do Anglii w latach 60. Nie przywiązywałbym się jednak do jej planu. Jestem niemal pewien, że do końca grudnia usłyszymy jeszcze kilka nowych, zupełnie innych pomysłów na przyjmowanie – a przede wszystkim nieprzyjmowanie – imigrantów. Zwłaszcza że coraz więcej urzędników służby cywilnej zarzuca Patel mobbing i domaga się jej dymisji. Jeśli do tego dojdzie, trudno będzie wprowadzić w życie projekt firmowany jej nazwiskiem.
Trwający od 2016 roku taniec wokół brexitu to niewyczerpane źródło fascynująco nietrafionych diagnoz oraz uroczych przejęzyczeń – niejeden polityk czy dziennikarz zapowiadał mniej lub bardziej udany breakfast. Podejrzewam zresztą, że w pewnym momencie część zaczęła robić to specjalnie, by zdobyć większą popularność na YouTube’ie. Ale żaden cytat nie jest w stanie dorównać klasycznej definicji Theresy May. Ziejące semantyczną pustką zdanie: „Brexit means Brexit”, doskonale oddawało stopień zaangażowania i przygotowania konserwatywnego gabinetu na przyszłość poza Unią. Po dymisji May Borisowi Johnsonowi udało się wygrać najpierw wewnątrzpartyjne wybory, a następnie pojedynek z logiką – udowodnił, że nawet tautologia może być fałszywa. Od 31 stycznia wiemy doskonale, że brexit wcale nie znaczy brexit. Oznacza sytuację definiowaną patriotyczną abstrakcją i spekulacją publicystów, a nie dopracowanym ustawodawstwem i zaplanowanym politycznym działaniem. Nie jest jeszcze nawet niedopracowanym ustawodawstwem i niezaplanowanym działaniem. Jak na razie brexit nie znaczy nic.
czytaj także
Jedyną realną zmianę zaobserwowałem na lotnisku. Nigdy wcześniej nie czekałem ponad pół godziny w kolejce do kontroli bezpieczeństwa. Poruszając się w ślimaczym tempie razem z pokaźnym tłumem pozostałych pasażerów, nie mogłem nie zadać sobie pytania – czy to już imigranci masowo wracający do swoich ojczyzn, czy podobni do mnie naiwni turyści polityczni, którzy przyjechali zobaczyć brexit na własne oczy, a nie zobaczyli właściwie nic?