Świat

Szymielewicz: Bardziej boisz się terrorysty czy szaleńca?

Polityczne sposoby na walkę z terroryzmem chybiają celu.

Czy bardziej boisz się śmierci w wyniku zamachu terrorystycznego, czy tej z rąk szaleńca? Mam nadzieję, że na tak zadane pytanie w ulicznej ankiecie większość przechodniów zareagowałaby jak na niesmaczny żart. Bo to nie jest poważne pytanie. Nawet jeśli mierzymy się z tego typu lękami, nasza racjonalna półkula wie, że rachunek prawdopodobieństwa zawodzi w sytuacjach zupełnie wyjątkowych, czy wręcz nieprawdopodobnych. A jednak na poziomie społecznym – tam, gdzie negocjujemy wartości, normy i procedury – szaleńców i terrorystów boimy się inaczej.

Społeczna i polityczna reakcja na zbrodnię Andreasa Lubitza, który popełnił samobójstwo rozszerzone o 150 osób, w niczym nie przypomina reakcji na samobójcze zamachy terrorystyczne, nawet te o wiele mniej spektakularne. Może z jednym wyjątkiem: media żerują na każdej ludzkiej tragedii z taką samą żarliwością. W ich świecie najniższym wspólnym mianownikiem są silne emocje, a sprawą drugorzędną pozostaje to, co je wywołuje – czy pilot-samobójca, czy islamski terrorysta. W sferze polityki natomiast to raczej źródło emocji przesądza o temperaturze reakcji i natężeniu populizmu, jakiego możemy się spodziewać.

Już dwa dni po zamachu na redakcję Charlie Hebdo liderzy Unii Europejskiej zapowiedzieli wprowadzenie europejskiego systemu PNR – rutynowo przetwarzającego dane o wszystkich pasażerach linii lotniczych – tak, jakby była to racjonalna i oczekiwana reakcja na wydarzenia w Paryżu. Związek jednego z drugim jest co najmniej wątpliwy, bo Unia Europejska już dysponuje narzędziami, które odpowiednio zdeterminowanym służbom pozwalają namierzyć osoby wracające z terenów kontrolowanych przez ISIS (mam na myśli choćby kontrole graniczne). Nie posiada sensownej i spójnej polityki przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu i rodzącemu się na tym gruncie ekstremizmowi.

A jednak opinia publiczna – zastraszona widmem odśrodkowego terroryzmu i uprzedzona do wszystkiego, co ma choćby pośredni związek z ISIS – przeważnie zareagowała ze zrozumieniem: „uff, dobrze, że coś chociaż robią”.

Mniejsza o to, że to „coś” uderzy w naszą wolność i będzie kolejnym, milowym krokiem w kierunku erozji świata, którego na poziomie deklaratywnym próbujemy bronić. Strach nie sprzyja racjonalnej refleksji.

Mimo szoku i niedowierzania po ustaleniach śledczych, że katastrofa samolotu Germanwings była wynikiem świadomego działania drugiego pilota, politycy zostawili pole organom odpowiedzialnym za bezpieczeństwo przestrzeni powietrznej. Niezwłocznie ogłoszono, że obowiązkowa w Europie staje się procedura, zgodnie z którą jeden z pilotów nawet na chwilę nie może zostać w kabinie sam. Można oczywiście dyskutować, na ile to rozwiązanie zadziała w sytuacji awaryjnej (przecież osoba bez odpowiednich uprawnień i umiejętności – np. steward czy stewardessa – i tak nie będzie w stanie zapanować nad maszyną), ale nie można mu odmówić pewnej racjonalności. Toczy się też trudna dyskusja na temat zwiększenia kontroli pracodawców nad stanem zdrowia, w tym psychicznego, pilotów, nikt jednak nie zaproponował, by wprowadzić dla nich przymusowe testy psychiatryczne przed każdym startem. W tym miejscu warto przypomnieć irytujący teatr bezpieczeństwa, jakiemu wszyscy podlegamy w czasie kontroli na lotniskach, z kontrolą przewożonych płynów za pomocą odczynników chemicznych i skanowaniem ciała włącznie.

Nawet najbardziej zdesperowany i populistyczny polityk nie zaproponował, by poddać nowym procedurom – wprowadzić do specjalnej bazy danych czy zarządzić prewencyjną obserwację – wszystkich młodych Niemców o skłonnościach do depresji. Dlaczego? Przecież intuicyjnie czujemy, że gdyby w miejscu Andreasa pojawił się Muhammad, taki pomysł wcześniej czy później wylazłby z jakiejś ciemnej szczeliny. A gdyby tak spokojnie policzyć, ile osób rocznie ginie z rąk różnej maści szaleńców – od piratów drogowych i agresywnych współmałżonków, aż po rzadkie przypadki psychopatów za sterami samolotów – skala okazałaby się przerażająca. Dlaczego, mimo to, nie zgodzilibyśmy się na prewencyjny nadzór nad szczególnie „groźnymi” grupami społecznymi (kierowcami, pilotami, zestresowanymi pracownikami korporacji…)?

Zaryzykuję stwierdzenie, że nie idziemy w tym kierunku wcale nie dlatego, że w stosunku do zdarzeń losowych i aktów agresji wpisanych w naturę człowieka zachowujemy większy rozsądek (bo ten nakazywałby czasem dalej idące reakcje!), ale dlatego, że nie towarzyszą im tak silne emocje polityczne i tak wielkie możliwości ich kanalizowania, jak ma to miejsce w przypadku ataków terrorystycznych.

Regulacja zasad bezpieczeństwa na drogach i w przestrzeni lotniczej to doskonały przykład, jak dużo mogą zmienić sensownie opracowane procedury. Samoloty zderzają się i spadają relatywnie rzadko nie dlatego, że występuje niskie prawdopodobieństwo takiego zdarzenia (jest dokładnie odwrotnie – polecam artykuł Violetty Krasnowskiej „Klaskanie za lądowanie” w Polityce), ale właśnie dlatego, że w sytuacji awaryjnej piloci dostają niezwykle precyzyjne i błyskawiczne instrukcje. Na drogach nadal ginie absurdalnie dużo osób, ponieważ kierowcy podejmują ryzykowne decyzje na własną rękę i notorycznie łamią ustalone reguły.

W obu sferach zaostrzanie procedur, w tym prewencyjnych, ma sens, ponieważ działa tu rachunek prawdopodobieństwa i sprawdzają się podstawowe korelacje statystyczne  (jeśli regularnie badamy pilotów, zmniejsza się ryzyko, że za stery trafi osoba niestabilna psychicznie; jeśli zapinamy pasy, zmniejsza się ryzyko, że przy lekkim zderzeniu wylecimy przez przednią szybę samochodu itd.). Takiej korelacji nie ma między zakazem wnoszenia własnej wody na pokład samolotu, a ryzykiem, że ten samolot spadnie.

Nie ma związku między prewencyjną analizą danych z systemów rezerwacyjnych linii lotniczych, a ryzykiem, że ktoś wejdzie do redakcji gazety lub centrum handlowego i zacznie strzelać.

Gdybym miała sama odpowiedzieć na pytanie, kogo boję się bardziej – ideologicznie motywowanego terrorysty czy zwykłego szaleńca – wskazałabym tego drugiego. Nie ze względu na większe prawdopodobieństwo spotkania, bo tego nie potrafię ocenić, ale na lęk przez czymś, czego zupełnie nie rozumiem. O ile źródła politycznego ekstremizmu i indywidualnej frustracji, która raz na jakiś czas wybucha nam w twarz, wydają mi się możliwe do zdiagnozowania (a nawet do wyeliminowania), o tyle zupełnie nie wiem, jak rozpoznać i zatrzymać osobę niestabilną psychicznie.

Idąc w tej fantazji jeszcze dalej, obawiam się, że nasza cywilizacja – sprzyjająca potrzebie kontroli, alienacji, spadkowi zaufania i rozbiciu tradycyjnych więzi – taką nierozpoznaną i spadającą jak grom z jasnego nieba niestabilność będzie generować coraz częściej.

 

**Dziennik Opinii nr 93/2015 (877)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Szymielewicz
Katarzyna Szymielewicz
Prezeska fundacji Panoptykon
Współzałożycielka i prezeska fundacji Panoptykon. Pracowniczka naukowa Instytutu Studiów Zaawansowanych. Prowadzi seminarium Od „elektronicznego oka” do „płynnego nadzoru” – rozmowy o społeczeństwie nadzorowanym.
Zamknij