Michał Sutowski w podsumowaniu roku 2018 przypomina te wydarzenia społeczne i polityczne z zagranicy, które na pewno na długo zostaną w naszej pamięci.
Protesty przeciw ustawie niewolniczej
Fala węgierskich protestów społecznych przeciw tzw. ustawie niewolniczej – nowelizacji kodeksu pracy pozwalającej płacić za nadgodziny nawet po trzech latach – ma szansę wyrwać naddunajską półdyktaturę ze społecznej apatii. Protest opozycji w parlamencie i pod węgierską telewizją państwową obnażył arogancję rządu i Fideszu, które fundamentalne dla losu pracowników prawo forsowały bez debaty i choćby pozorów dialogu społecznego.
Antyrządowe demonstracje wyszły poza liberalną bańkę mieszczańskiego Budapesztu i rozlały się na cały kraj, przejmując momentami rewolucyjną symbolikę roku 1956 – dotychczas domenę Fideszu. Partie od skrajnego prawa do lewa zaczęły współpracować, odżyły nawet związki zawodowe. Oto bowiem węgierski überpatriota dogadał się z niemieckimi korporacjami, którym zaczyna brakować pracowników. Rząd nie chce sprowadzać imigrantów, więc trzeba więcej wycisnąć z tych, co są na miejscu. Czy skuteczna dotąd propaganda rządu (winien – wszystkiemu – jest Soros, lewactwo, Żydzi, chuligani i uchodźcy) rozbije się o barierę codziennego doświadczenia pracowników, a wspólny wróg pozwoli na konsolidację – czas pokaże. Ale Viktor Orban już wie, że nie jest nietykalny.
czytaj także
Niemcy się kłócą!
Więcej, kłócą się rządzący nimi chadecy – dotąd opoka stabilności mieszczańskiego środka, któremu Mutti Merkel wraz z technokratyczną drużyną mistrzów świata w eksporcie zapewniała dotąd spokojny sen. Przejęcie od niej przywództwa CDU przez Annegret Kramp-Karrenbauer wygląda, co prawda, na znak, że partia rządząca chciałaby wiele zmienić tylko po to, by wszystko zostało po staremu. A jednak otwarty spór kandydatów na nowego szefa (a niedługo zapewne też szefa czy szefowej rządu) między proeuropejskim rynkowcem Merzem, antyuchodźczym konserwatystą Spahnem, a stabilizatorką centrum AKK to coś nowego na tle dominującego dotąd konsensusu i licznych „zakazów myślenia”. Wybrzmiewają już głośno zamiatane dotąd pod dywan wielkie pytania niemieckiej polityki: o tożsamość narodową i politykę migracyjną, o dalsze losy przemysłu samochodowego i państwa socjalnego, wreszcie o geopolityczną orientację Niemiec i ich przywództwo w Europie. Nasi sąsiedzi od dawna już żyją w czasach ciekawszych niżby chcieli – teraz powoli przyznaje to ich elita, wybudzona z przydługiej drzemki przez AfD. Jak jeszcze uzna, że horrendalna nadwyżka eksportowa to raczej kłopot, a nie powód do narodowej dumy – droga Niemiec do roli „pożytecznego hegemona” stanie otworem.
czytaj także
Przy Bolsonaro Trump to pikuś
Donald Trump? Problem pierwszego świata, powiedzą Brazylijczycy, w których kraju wybory wyniosły do władzy niejakiego Jaira Bolsonaro – piewcę wojskowej junty, zwolennika tortur, zamordystę spod znaku szwadronów śmierci i mizogina, przy którym lokator Białego Domu to subtelny feminista. Czy winne są temu afery korupcyjne, błędy strategiczne lewicy i centrum, a może to po prostu świadectwo potęgi oligarchicznych elit, związanych z przemysłem zbrojeniowym i hodowlanym? Zapewne wszystkiego po trochu, ale tak czy inaczej w Brazylii prawicowy backlash uderzył potężnie w największą bodaj nadzieję reformistycznej lewicy. Lewica ta miała nadzieję, że kraj peryferii może stać się gospodarczą potęgą bez zamordyzmu monopartii, jednocześnie wydobywając miliony ludzi z nędzy i zmniejszając nierówności, zaś postępowe reformy społeczne wprowadzą w końcu społeczeństwo na ścieżkę stabilnego, egalitarnego i liberalnego kulturowo rozwoju. To się na razie nie wydarzy.
„Zrobimy czystkę, jakiej Brazylia nie widziała” – prezydent Bolsonaro przemawia
czytaj także
Chiny kontra USA
Czy będzie wojna? Mądry rabin mawiał, że będzie albo i nie będzie. A jednak coś istotnego się wydarzyło w relacjach Chin i USA, kiedy 4 października 2018 roku wiceprezydent USA Mike Pence zasypał drugie mocarstwo świata oskarżeniami o ingerencje w amerykańskie wybory, walutowy dumping oraz „dyplomację długu”, a potem zaczęła się rozkręcać spirala wzajemnych sankcji. Najwyraźniej kończy się okres problematycznej symbiozy, w którym Chiny skupowały amerykański dług publiczny za nadwyżki wygenerowane za sprawą eksportu ich towarów do Stanów Zjednoczonych. Obydwa państwa zamieniają się też rolami, gdy chodzi o obronę pryncypiów liberalnego handlu, a swoboda i bezpieczeństwo morskich szlaków handlowych przestają być oczywistością. Jeśli konflikt będzie eskalował, Polska znajdzie się w niewygodnej sytuacji: za krótcy jesteśmy na samodzielną grę między obydwoma supermocarstwami, zaś gdyby Unia Europejska zajęła inne stanowisko niż oczekują Amerykanie, możemy nie mieć szansy, by siedzieć cicho.
czytaj także
Żółte kamizelki
A taki był ładny, francuski. Rozjechał Marine Le Pen w debacie, błyskotliwie perorował na Sorbonie o przyszłości Europy, miał przywrócić jowiszowy patos władców Pałacu Elizejskiego i – skąd my to znamy – nie w prawo, nie w lewo, lecz pomaszerować dziarsko do przodu. Aż wyszli na ulice. Wkurzeni jak cholera, w „żółtych kamizelkach”. Ci z małych miasteczek, ciężko pracujący, ledwie wiążący koniec z końcem. Nie chcieli droższej benzyny, ale i szerzej: fiskalizmu dla biednych i przywilejów dla bogatych. Były zamieszki, było ostre pałowanie, było rosnące poparcie społeczne – w efekcie Emmanuel Macron cofnął się o dwa kroki. Spełnił kluczowe żądanie demonstrujących i dodał jeszcze podwyżkę płacy minimalnej.
Fala protestów we Francji jest ważna z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że uświadamia nam klasowy wymiar polityki klimatycznej – podwyżka podatku paliwowego, z ekologicznego punktu widzenia słuszna, najbardziej obciążyła tych, co i tak ledwie dyszą, zwłaszcza gdy brakuje komunikacji publicznej. A po drugie, bo dalszy rozwój wydarzeń zadecyduje, czy polityka reformistyczna jest w ogóle możliwa. Jeśli Macron dokona istotnej korekty – socjalnej i partycypacyjnej – swej polityki, być może coś po nim zostanie. Jeśli nie, przygotuje grunt pod nową Francję, jakiej nie chcielibyśmy poznać.