Sport zawodowy jest niezwykle ułomnym mechanizmem wyciągania z biedy. Zapewnia bogactwo garstce zwycięzców, pozostawiając niezmierzone masy przegranych na dnie. O tych drugich oczywiście nie przeczytamy w prasie fetującej sukcesy, bo to psułoby oficjalną narrację.
Krytyka absurdalnie wysokich zarobków gwiazd sportu zawodowego jest zwykle kontrowana argumentem, że sport może i nie jest przesadnie egalitarny, ale za to wyciąga mnóstwo ludzi z biedy. Owszem, sport premiuje zwycięzców w niezwykle hojny sposób, ale dzięki temu ludzie wywodzący się z dołów społecznych mogą dostąpić zaszczytu posiadania niezmierzonego bogactwa, jest więc de facto windą społeczną – umożliwia niespotykany nigdzie indziej awans.
To dzięki zawodowej piłce nożnej pochodzący z biednej i wielodzietnej rodziny (miał piętnaścioro rodzeństwa) Memphis Depay, którego ojciec opuścił za młodu, może sobie obecnie pozwolić nie tylko na wypasioną willę, ale nawet na własnego tygrysa (a właściwie legrysa, czyli połączenie tygrysa z lwem). A przecież o awans społeczny i wyciąganie z biedy wam chodzi, lewaki, co nie? Gdybyście wprowadzili swój utopijny egalitaryzm, to Memphis musiałby mieszkać w mniejszym domu, a tygrysy oglądałby co najwyżej w zoo – a więc nie spełniłby swoich marzeń.
To oczywiście argument niezwykle bałamutny. Jednostkowymi przypadkami sukcesu przykrywa niezliczone porażki młodych sportowców, którzy żyją w biedzie, tak jak żyli wcześniej.
Markiewka: Nie stać cię na sukces, czyli okrutny mit merytokracji
czytaj także
Sport zawodowy jest bez wątpienia arcymerytokratyczny w takim znaczeniu, że premiuje szczodrze zwycięzców, których wyłania na podstawie bardzo obiektywnych kryteriów. Gdy przychodzi co do czego, to nie liczy się, skąd pochodzisz i kogo znasz, lecz to, jak szybko pobiegniesz lub ile strzelisz bramek. Zwycięstwo jest określane liczbami, a te są obiektywne i ślepe na rasę, orientację seksualną czy klasę pochodzenia. Problem w tym, że rynek, na którym zwycięzca bierze wszystko, jest bardzo niewydolnym systemem wyciągania ludzi z biedy. A to dlatego, że wyciąga z niej garstkę osób, a przytłaczającą większość utrzymuje w stanie wegetacji. Co więcej, system ten tworzy własną arystokrację, która z biegiem czasu będzie pieczołowicie bronić swoich przewag. Być może jeszcze nie jest to widoczne gołym okiem, ale dostrzec można coraz więcej oznak, że także sport zawodowy będzie się zamykać na społeczne doły.
Indyjskie nierówności w La Liga
Nierówności ekonomiczne w sporcie są zwykle opisywane z perspektywy najwyższych zarobków, jednak można na nie spojrzeć też nieco bardziej całościowo. Tak zrobiła dr Anna Iwacewicz-Orłowska w artykule Dysproporcje dochodowe w sporcie na przykładzie wybranych dyscyplin w sezonie 2014/2015. Iwacewicz-Orłowska przeanalizowała kilkanaście czołowych lig sportów drużynowych pod względem wskaźnika nierówności Giniego (na podstawie danych płacowych z raportu Global Sports Salaries Survey 2015).
Spośród przeanalizowanych rozgrywek zdecydowanie najmniej egalitarne były europejskie ligi piłkarskie. Wskaźnik Giniego dla hiszpańskiej La Liga oraz francuskiej Ligue 1 wyniósł 0,51. Tak wysoki wskaźnik jest właściwie niespotykany nawet w najbardziej rozwarstwionych państwach – przykładowo w Chinach w szczycie dochodził do 0,49, a obecnie wynosi tam 0,47. W państwach OECD najwyższe rozwarstwienie notowane jest w Chile (0,46) i Kostaryce (0,48). Gdyby La Liga oraz Ligue 1 były państwami, to z miejsca znalazłyby się na samym szczycie nierówności ekonomicznych, z rozwarstwieniem znacznie wyższym niż w Indiach.
Superliga: 22 mężczyzn biega za piłką, a na końcu i tak wygrywają najbogatsi
czytaj także
W szkockiej Premier League wskaźnik Giniego wyniósł wręcz 0,53. Jednak w innych ligach europejskich był już wyraźnie niższy. Na przykład we włoskiej Serie A wyniósł 0,39, niemal dokładnie tyle samo co w USA. W Bundeslidze wyniósł 0,33, czyli był nieco wyższy niż w Unii Europejskiej jako całości. W absolutnie najlepszej lidze świata, czyli w angielskiej Premier League, Gini wyniósł jedynie 0,3, co odzwierciedla również dosyć wyrównany poziom w tamtejszych rozgrywkach – i pokazuje też, że umiarkowane nierówności mogą iść w parze z bardzo wysokim poziomem.
Można by więc uznać, że nie ma tragedii. Jednak ta analiza bierze pod uwagę tylko zarobki w najwyższych klasach rozgrywkowych – mierzy rozwarstwienie jedynie wśród ścisłej elity, gdyż do La Liga czy Premier League trafia ścisła śmietanka graczy z całego świata. Zawodnik grzejący cały sezon ławę w, dajmy na to, Aston Villi, czyli raczej przeciętnym klubie z Premier League, i tak należy do wąskiej sportowej czołówki. Gdyby zmierzyć nierówności w Premier League, EFL Championship, League One oraz League Two, czyli w czterech najwyższych klasach rozgrywkowych w Anglii, rozwarstwienie okazałoby się znacznie większe. Jeden zawodnik z Tottenhamu zarabia znacznie więcej niż cała szeroka kadra Mansfield Town, grającego w League Two.
Chłopiec chce zostać sportowcem? Rodzice mu kibicują. Z dziewczynkami bywa różnie
czytaj także
Co ciekawe, na drugim końcu zestawienia znajdują się ligi zawodowe z USA. W koszykarskiej NBA wskaźnik Giniego wyniósł tylko niecałe 0,1. W hokejowej NHL Gini to zaledwie 0,07. To oczywiście efekt salary cap, limitu wynagrodzeń, który uniemożliwia klubom budowanie zespołów złożonych z samych gwiazd, ponieważ zatrudnienie jednego gwiazdora z ogromną pensją zmusza do oszczędzania na pozostałych zawodnikach. Oczywiście, nie da się wygrywać bez solidnej ławki, więc w ten sposób najwyższe zarobki są niejako z automatu ograniczane – po to, żeby pozostałym członkom składu też chciało się w danym klubie grać.
Gracze NBA czy NHL należą do ścisłej elity finansowej sportu, ale w ramach tej elity zarobki dystrybuowane są znacznie bardziej egalitarnie. Jak widać, nawet prymusi merytokracji z USA zdają sobie sprawę, że w pełni wolny rynek prowadzi do monopolizacji, co błyskawicznie zabiłoby konkurencję. Co ciekawe, ten swoisty egalitaryzm sportowej elity z USA nie obniża jakości gry. Wręcz przeciwnie, NBA i NHL to zdecydowanie najlepsze rozgrywki w swoich dyscyplinach.
Fałszywa obietnica
Nie zmienia to faktu, że nawet w USA awans społeczny poprzez sport jest zarezerwowany dla nielicznych szczęściarzy. George B. Cunnigham z Uniwersytetu w Teksasie w artykule Social Class and Sport przytacza i obala główne mity dotyczące sportowej mobilności społecznej w USA. Jednym z nich jest przekonanie, że sportowcy z college’ów i szkół średnich mają otwartą drogę do kariery w sporcie. To przekonanie jest bardzo powszechne – w jednym z badań dwie trzecie afroamerykańskich chłopców w wieku 13–18 lat wróżyło sobie karierę w sporcie.
W rzeczywistości karierę zawodową spośród graczy drużyn koszykarskich w high schools zrobi zaledwie trzech na 10 tys. chłopców i jedna na 5 tys. dziewczyn. „Dla porównania, szansa na to, że za życia trafi cię piorun, wynosi 1 na 3 tysiące” – pisze Cunnigham. Jak widać, kariera w sporcie zawodowym jest zarezerwowana tylko dla drobniutkiej garstki szczęściarzy/najlepszych. Masa pozostałych musi pogodzić się z porażką. Ich historii nie można przeczytać w czołowych pismach zajmujących się sportem, które niestrudzenie promują narrację, według której sport to doskonała możliwość wyjścia z biedy.
czytaj także
Według Cunnighama fakt, że stanowiący 13 proc. społeczności USA Afroamerykanie odpowiadają aż za 70 proc. graczy zawodowych w lidze koszykówki, może utrwalać fałszywe przekonanie, że sport jest skutecznym mechanizmem wychodzenia z ubóstwa. Ta fałszywa obietnica jest zwyczajnie szkodliwa, gdyż w rzeczywistości szanse są tak nikłe, że włożony wysiłek „dla ogromnej większości jest daremny i chybiony”. Gdyby ten sam wysiłek został ulokowany w obszarach, które dają większą szansę na awans, chociaż bez obietnicy gigantycznych zarobków, mobilność społeczna byłaby znacznie wyższa. Inaczej mówiąc, ekstremalnie wysokie zarobki gwiazd sportu zawodowego są szkodliwe dla społeczności, gdyż dając fałszywą obietnicę awansu, odciągają ludzi od bardziej pożytecznych i zapewniających większe szanse aktywności.
Szczególnie duże nierówności ekonomiczne występują oczywiście w tenisie. Carl Bialik na łamach portalu ABC News zwrócił uwagę, że choć wynagrodzenia w turniejach należących do ATP World Tour szybko rosną, to płace w turniejach ATP Challenger (taka tenisowa druga liga) w ciągu sześciu lat spadły o jedną czwartą, uwzględniając inflację (dane z 2014 roku). To prowadzi do powstania tenisowej arystokracji oraz spauperyzowanej reszty. Według Bialika w 2013 roku zaledwie 336 mężczyzn oraz 253 kobiety zarobili na tenisie więcej, niż w niego włożyli. Najlepsza setka mężczyzn i kobiet w tenisie ma zapewniony byt dzięki grze w Wielkim Szlemie. Ta tenisowa arystokracja na jednym, przegranym meczu może zarobić 130 tys. dolarów, tymczasem dolne 99 proc. mężczyzn w tenisie (na ok. 5 tys. zawodników) zarabia średniorocznie dziesięć razy mniej – oczywiście nie uwzględniając koniecznych wydatków. „Jeśli jesteś 350. najlepszym graczem świata w koszykówce, hokeju lub piłce nożnej, zarabiasz ponad pół miliona dolarów rocznie na czysto. Jeśli jesteś 350. najlepszym tenisistą świata, prawdopodobnie popadasz w długi lub otrzymujesz pomoc od sponsorów i rodziny” – pisze Bialik.
Szkodliwa hipermerytokracja
Fałszywa obietnica, jaką daje sport zawodowy, zaczyna także dotykać klas wyższych. Całkiem prawdopodobne, że zaczną one wykorzystywać swoje kapitały do zapewniania przewagi potomkom w sportowej, bardzo przecież prestiżowej rywalizacji. Zwraca na to uwagę Derek Thompson w niezwykle interesującym tekście American Meritocracy Is Killing Youth Sports [Amerykańska merytokracja zabija sport młodzieżowy – przyp. red.] na łamach „The Atlantic”. Chociaż zorganizowany sport dziecięcy w USA wart jest w sumie już 17 mld dolarów, to odsetek dzieci w wieku 6–12 lat, które uprawiają sport zespołowy, w ciągu siedmiu lat spadł z 42 do 37 proc. Równocześnie następuje wymiana klasowa wśród najmłodszych sportowców. Odsetek młodych graczy w rodzinach najbiedniejszych (dochód poniżej 25 tys. dol. rocznie) spadł w tym czasie z 42 do 34 proc., a odsetek młodych sportowców wśród dzieci z rodzin najbogatszych (powyżej 100 tys. dol. rocznie) wzrósł z 66 do 69 proc.
Według Thompsona w sporcie młodzieżowym w USA występuje niezdrowa rywalizacja. Niezwykle popularne stały się „youth travel teams”, które są elitą sportową wśród najmłodszych. Te podróżujące między hrabstwami, a nawet stanami, drużyny wysysają kapitał społeczny, kulturowy i materialny ze sportu młodzieżowego, a bogaci rodzice są w stanie płacić nawet kilka tysięcy dolarów za ulokowanie dziecka w takim zespole. Ci, którzy się do nich nie dostali, odstawiani są na boczny tor, bez większych perspektyw. „W rezultacie powstaje system klasowy: rozwijające talenty »travel-teams« oraz lokalne resztki” – pisze Thompson. Zamożni rodzice nie tylko inwestują w swoje dzieci znacznie więcej nominalnie, ale nawet proporcjonalnie – choć najbogatsi Amerykanie zarabiają średnio pięć razy więcej niż najbiedniejsi, to inwestują w swoje dzieci siedem razy więcej.
„To godne pochwały, że rodzice chcą wszelkimi sposobami pomóc swoim dzieciom. Niestety, nie wszystkie przejawy rodzicielskiej miłości są społecznie nieszkodliwe. Chociaż rodzicielska rywalizacja nie zawsze musi być grą o sumie zerowej, to zwykle taką właśnie jest” – pisze Thompson. Od lat 90. stypendia wypłacane koszykarzom studiującym na uczelniach należących do lig NCAA Division 1 i Division 2 wzrosły z 250 mln dol. do 3 mld dolarów rocznie. Z jednej strony daje to szansę na studiowanie graczom pochodzącym z biednych rodzin. Z drugiej jednak daje jasny sygnał zamożnym rodzinom, że inwestycje w sport mogą zapewniać ich dzieciom przewagę. Właśnie dlatego zamożni rodzice obecnie tak często umieszczają swoje dzieci w „youth travel teams”, by w szkole średniej były doskonale przygotowane sportowo, co da im przewagę konkurencyjną w rywalizacji o studia.
Sportowa arystokracja
Ktoś mógłby powiedzieć, że to tylko specyfika amerykańska, ale przecież wpływ rodzinnego kapitału na sukces sportowy jest widoczny gołym okiem także w Europie. Matka Huberta Hurkacza sama była medalistką mistrzostw Polski w tenisie. Ojciec Igi Świątek był wioślarzem, który reprezentował Polskę na olimpiadzie w Seulu. Ojciec Magdy Linette to trener tenisa. Wszyscy oni pochodzą z bardzo usportowionych rodzin, które dysponowały ogromnym kapitałem kulturowym i społecznym w sporcie. Gdyby nie to, bez wątpienia byłoby im przynajmniej znacznie trudniej, a być może w ogóle byśmy o nich nie usłyszeli. „Najbardziej utytułowani pływacy niemal zawsze mieli rodziców interesujących się sportem i zarabiających na tyle dobrze, by płacić za treningi, wozić dziecko na zgrupowania oraz zapewnić mu stały dostęp do basenu” – pisze Angela Duckworth w książce Upór.
Wojciech Szczęsny, Kasper Schmeichel, Federico Chiesa czy Marcus Thuram to tylko kilku synów świetnych piłkarzy, którzy grali na zakończonych właśnie mistrzostwach Europy. Sam Lilian Thuram, słynny stoper reprezentacji Francji, wychował zresztą dwóch dobrych piłkarzy – obok Marcusa jest jeszcze Khephren, obiecujący defensywny pomocnik grający w Nicei. Te przykłady można mnożyć w nieskończoność. Syn Gheorghe’a Hagiego, Ianis, zagrał już w reprezentacji Rumunii. Natomiast bardzo szybki napastnik Timothy Weah, syn George’a, to obecnie największa nadzieja amerykańskiej reprezentacji w piłce nożnej. Prawdopodobnie jeszcze nigdy w historii piłki nożnej nie mieliśmy do czynienia z takim wysypem dobrych piłkarzy, którzy są synami innych świetnych graczy. Następuje więc akumulacja kapitału kulturowego w piłce nożnej, która zapewne zacznie się częściowo zamykać i tworzyć własną arystokrację. Oczywiście nigdy nie zamknie się całkowicie. Zawsze znajdzie się mnóstwo przykładów wychodzących z biedy gwiazd futbolu, które będzie można fetować na łamach pism branżowych.
czytaj także
Sport zawodowy w obecnej formie jest więc niezwykle ułomnym mechanizmem wyciągania z biedy. Zapewnia bogactwo garstce zwycięzców, którym bez wątpienia nie można odmówić ciężkiej pracy, pozostawiając na dnie niezmierzone masy przegranych. O tych drugich oczywiście nie przeczytamy w prasie fetującej sukcesy, bo to psułoby oficjalną narrację. Sport zawodowy działający na zasadzie rynku, na którym zwycięzca bierze wszystko, jest więc fałszywą obietnicą składaną klasie niższej, która może przynosić szkodliwe efekty społeczne, odciągając talenty z obszarów, w których szanse na awans są znacznie większe. Co gorsza, ogromne zarobki w sporcie będą przyciągać także klasę wyższą, która zapewni swoim potomkom znaczne przewagi na starcie, co jeszcze bardziej ograniczy szanse potencjalnych graczy wywodzących się z dołów społecznych. Twierdzenie, że sport zawodowy może być efektywną windą społeczną, jest więc głębokim nieporozumieniem.