Świat

Sielski: Putin chce „naprawić błąd Gorbaczowa”

Kreml postanowił reprezentować resentyment peryferiów.

Cezary Michalski: Mieszkasz w Moskwie już od wielu lat. Jesteś Polakiem pracującym dla instytucji europejskich. Czy w apogeum kryzysu rosyjsko-ukraińskiego ten europejski immunitet nie zaczął być dla ciebie ciężarem? Jak zmieniły się nastroje Rosjan i jakie są proporcje pomiędzy ich entuzjazmem dla polityki Putina a ocenami krytycznymi?

Mariusz Sielski: Analizuję zmiany zachodzące w społeczeństwie rosyjskim od niemal ćwierćwiecza. Jednak dopiero kilka ostatnich lat spędzonych w Moskwie dało mi uprzywilejowaną pozycję obserwowania reakcji społecznych, ewolucji nastrojów i dyskursu politycznego z bliska. Muszę przyznać, że decyzja o aneksji Krymu postawiła mnie, ale także Rosjan, z którymi stykam się na co dzień, w dość trudnej sytuacji. Jestem przedstawicielem strony europejskiej w programie edukacyjnym dla urzędników państwowych. Program ten finansowany jest przez Komisję Europejską i rząd Rosji. Siłą faktu mam do czynienia z przedstawicielami różnych środowisk i grup zawodowych – od kręgów akademickich po administrację państwową. Byłem i jestem postrzegany przez te środowiska jako emisariusz świata zachodniego. Do niedawna byliśmy dla nich jak najbardziej pożądanym partnerem. Teraz zaś Unia Europejska jest przedstawiana w Rosji jako nieprzejednana przeciwniczka (jeśli nie wróg) polityki Kremla wobec Ukrainy. W przeświadczeniu wielu Rosjan to właśnie nieroztropna chęć poszerzania wpływów UE na wschodzie wywołała obecny kryzys w relacjach dwustronnych między Unią a Rosją. Uważa się, że Unia wtargnęła w strefę wewnętrznych powiązań poradzieckich, aby wyprzeć zeń Rosję.

Nie podzielam tego poglądu. Nie mogę jednak nie zauważać, iż wraz z kryzysem zniknęła chęć wchodzenia w jakikolwiek poważniejszy dialog ze mną. Pojawił się lęk przed poruszaniem drażliwych kwestii. Słyszę też wiele pouczających czy wręcz strofujących monologów. To są trochę takie „głosy z innego świata”, ponieważ swoją wiedzę o kryzysie ukraińskim Rosjanie kształtują na podstawie oficjalnego, kontrolowanego odgórnie przekazu medialnego. Ponieważ ja korzystam głównie z zasobów informacyjnych zachodnich oraz bezpośrednio – ukraińskich, oddziela mnie od nich gruba informacyjna szyba. Widzimy się, nawet trochę słyszymy, ale chyba się nie rozumiemy…

Powrócę do pytania o proporcje: czy ten nowy nastrój związany z kryzysem ukraińskim jest jedyną postawą, a jeśli nie, do jakiego stopnia jest dominujący?

Jeśli chodzi o rozkład sił, to najliczniejsza i najbardziej ostentacyjna w swym poparciu dla aneksji Krymu jest grupa reprezentująca sektor publiczny, czyli biurokracja. Jest to środowisko ludzi pozostających na garnuszku państwa. Stabilizacja społeczno-ekonomiczna, którą obiecał prezydent Władimir Putin w przededniu swej trzeciej kadencji (2012), jest dla nich wartością samą w sobie. Gotowi są poświęcić wolności obywatelskie oraz osobiste, jeśli tego wymagałaby sytuacja państwa. Tu obowiązuje stary radziecki mechanizm reagowania na oficjalną linię, filtrowania i uwewnętrzniania przekazów władzy, wreszcie dostosowywania się. Oficjalnie słyszy się patriotyczne zapewnienia, że Krym był i jest nasz. A także powtarzane – z różnym nasileniem – tezy, że wraz z tryumfem Majdanu na Ukrainie nastąpił wspierany przez Zachód przewrót nacjonalistyczno-faszystowski. Postulowana jest też radykalna rewizja dotychczasowych relacji ze Stanami Zjednoczonymi oraz państwami Unii Europejskiej.

Druga grupa – mniej liczna -– składa się głównie ze zwolenników otwarcia Rosji na świat w warunkach globalizacji. Są to przede wszystkim ludzie wykonujący wolne zawody, przedsiębiorcy, reprezentanci niższej klasy średniej, a także młodsze pokolenie artystów, niezależni dziennikarze, nauczyciele akademiccy oraz studenci dystansujący się wobec oficjalnej linii Kremla. Innymi słowy, ludzie samodzielni, self-made men & women, niezależni od państwowej dystrybucji dóbr. Linia podziału między tymi grupami przebiega dokładnie tam, gdzie wyznaczył ją Pierre Bourdieu w swym ostatnim, berlińskim wykładzie z 1990 roku. W pierwszym wypadku – o wszystkim decyduje kapitał polityczny. Pozycja społeczna danej grupy jest budowana na powiązaniach, znajomościach, a także na protekcji i apanażach uzyskiwanych od władzy w zamian za lojalność. Możliwość szybkiego awansu społecznego uległa tu zresztą zwielokrotnieniu wraz z napływem ludzi z prowincji, dokooptowanych do establishmentu w 2011 roku w związku z wyborami do Dumy Państwowej. W drugim wypadku – kluczowe znaczenie ma kapitał kulturowy: dobre wykształcenie, kultura ogólna wyniesiona z domu, znajomość świata, przywiązanie do tradycyjnego kanonu wartości rosyjskich. Takich na przykład jak nieufny stosunek do władzy i jej krytyka z pozycji moralnych… To jest przyszła rosyjska klasa średnia, w którą tak wierzy Zbigniew Brzeziński.

Dawniej to się nazywało inteligencja. Zresztą w całym naszym regionie.

Coraz częściej słyszy się w Rosji głosy, że inteligencja jest w odwrocie. Niektórzy komentatorzy uważają, że Kreml dąży do marginalizacji tej grupy, ponieważ angażując się w antyrządowe protesty w 2012 roku, zakwestionowała przywództwo Władimira Putina. Nie wiem, czy tak jest w rzeczywistości, wiem jednak, że ci ludzie są dziś bardzo sfrustrowani. Widzą ogromne ryzyko związane z przetasowaniami geopolitycznymi i antyzachodnim kursem w polityce Kremla. Uważają, że ogólnonarodowa, hurrapatriotyczna mobilizacja doprowadzi do wzmożenia kontroli nad społeczeństwem, a nawet represji. Spodziewają się „przykręcania śruby”. A najbardziej są zatroskani ostatnimi wystąpieniami prezydenta Putina, który mówi o krytykach swojej polityki jako o „piątej kolumnie” popierającej Zachód i zmiany dokonujące się na Ukrainie wbrew interesom Rosji. Ci ludzie są przedstawiani w mediach jako odszczepieńcy. Nie ma dla nich miejsca w oficjalnej przestrzeni publicznej. Przykłady można mnożyć: Ilja Ponomariow, deputowany z frakcji Sprawiedliwa Rosja, który jako jedyny głosował przeciw inkorporacji Krymu; autor projektu „Maszyna wriemieni” Andriej Makarewicz; niegdysiejszy współpracownik Jegora Gajdara, odpowiedzialny za prywatyzację Alfred Koch czy barwny symbol rosyjskiego ruchu dysydenckiego – Waleria Nowodworska. Poszukiwanie wrogów wewnętrznych trwa zresztą w Rosji od dłuższego czasu. I to jest rzeczywiście niepokojące.

Zatem biegun przystosowania i biegun inteligenckiej krytyki.

Wyrażanej raczej na Facebooku i w kręgach towarzyskich, bo po „normalizacji” mediów, a także po poddaniu silniejszej kontroli różnych rodzimych sieci i mediów społecznościowych, do łask wracają w Rosji te dawne obiegi towarzyskie, gdzie w gronie ludzi bardziej zaufanych, przyjaciół, można powiedzieć i usłyszeć więcej. W każdym razie pomiędzy tymi dwoma biegunami jest taka bardziej bezkształtna część społeczeństwa, która z jednej strony jest adresatem nowego, rewindykacyjnego programu Kremla, a z drugiej strony – odbiorcą komunikatów oficjalnej opozycji, krytycznej inteligencji czy ludzi najzwyczajniej zatroskanych aktualnym stanem kultury politycznej w Rosji oraz odejściem od ideałów 1991 roku. Nie chodzi zresztą wyłącznie o zakwestionowanie społeczeństwa otwartego. Pod wieloma względami obecny zwrot w polityce Kremla zdaje się zapowiadać podważenie podstaw rosyjskiej kultury i jej misji cywilizacyjnej. Kultura ta wystrzegała się jak ognia nacjonalizmu czy stawiania interesu narodowego ponad wartościami uniwersalnymi. Zarówno szczerze, jak i w formie daleko posuniętej hipokryzji, zawsze jednak stawała w obronie ofiary i potępiała brutalną przemoc jako sposób rozwiązywania problemów politycznych czy społecznych. To jest cały dramat tej nowej sytuacji.

Kryzys ukraiński stał się detonatorem pewnego procesu, ale ten proces musiał zachodzić już od wielu lat. Gdzie został popełniony błąd – w Rosji, a może także przez Zachód? Skąd wziął się aż taki potencjał oporu przeciwko dominującemu modelowi globalizacji, a także przeciwko formie udziału Rosji w tym modelu, zaproponowanej przez Zachód i realizowanej przez jakiś czas w Rosji w latach 90.?

Gorączkowe poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, jak to się stało, że po dwóch dekadach doświadczeń z wolnym rynkiem i – chciał nie chciał – z demokracją Rosjanie wpadli dziś w patriotyczny zelotyzm i bezkrytycznie popierają agresywną postawę Kremla wobec Ukrainy, dowodzi, że inteligencja już właściwie przegrała z Władimirem Putinem walkę o rząd dusz.

Poparcie dla rosyjskiego przywódcy podskoczyło z 64 proc. na jesieni 2013 roku do 88 proc. pod koniec marca 2014 roku. Niemal 73 proc. ankietowanych przez ośrodek badań opinii publicznej Jurija Lewady popiera ideę interwencji zbrojnej na Ukrainie, jeśli zajdzie taka potrzeba, chociaż tylko 7 proc. spośród tej grupy dopuszcza myśl o konflikcie zbrojnym między Rosją i Ukrainą. Zapowiadany przez prezydenta Rosji zwrot ku wartościom konserwatywnym i oparcie rosyjskiego gmachu państwowego na tradycyjnych filarach rosyjskiej duchowości, takich jak prawosławie, również nie budzi większych kontrowersji.

Dla niektórych publicystów, np. dla Siergieja Miedwiediewa, obecna sytuacja jest wynikiem niedojrzałości rosyjskiej kultury, jej gombrowiczowskiej „zieloności”. Przywołując słynną tezę Meraba Mamardaszwili o wewnętrznym infantylizmie rosyjskiej świadomości, który wyraża się m.in. słabością instytucji życia społecznego, unikaniem form oraz negowaniem indywidualizmu, Miedwiediew podsumowuje minione dwudziestolecie w następujący sposób: „Jeszcze wczoraj wydawało się, że nauczyliśmy się żyć w nowych granicach, że przyswoiliśmy sobie nowe reguły gry, że dotarło do nas w końcu, iż wielkość państwa zasadza się nie na ogromie terytorium czy jego potencjale wojskowym, ale na wysokości PKB przypadającej na głowę mieszkańca […] Wydawało się, że jako państwo wydorośleliśmy. Ale dziś, gdy przychodzi nam patrzeć na powszechną, nieomal szczeniacką radość z przyłączenia Krymu, widać niestety wyraźnie, że wcale się nie wyzwoliliśmy z młodzieńczych kompleksów i pryszczy. Nadeszły wakacje rosyjskiego ducha. Nikt nam nic nie zrobi. Możemy dokazywać do woli…” („Forbes”, 31.03.2014).

Znany i ceniony w Polsce pisarz Wiktor Jerofiejew uważa z kolei, że głównej przyczyny entuzjazmu mas dla polityki Kremla należy upatrywać w tym, iż rosyjskie społeczeństwo zatraciło zdolność wyłaniania elit intelektualnych. W centrum rosyjskiego życia zadomowił się „prosty człowiek”, który wie, że „siła jest mocniejsza od słabości, a zwycięstwo lepsze od porażki. A gdy jest co wypić i zakąsić, to jest dobrze. Źle zaś jest, gdy tego nie ma. Choć trudy życia wyzwoliły w prostym człowieku podejrzliwość, zachowuje on dziecięcą wprost ufność, prostotę, a także swój prostoduszny rozum i spryt. Jest jak drzewo. Jedyne o czym marzy, to stopić się w jedną całość z wodzem swego plemienia, zwłaszcza gdy ten umie zwyciężać”. Pisarz podsumowuje: „Ilość przeszła w jakość. Wszystko gotowe dla zbiorowego transu. Pora wnosić totemy!” („Kommiersant”, 24.03.2014).

Często jest również wyrażany pogląd, że proces transformacji rosyjskiego społeczeństwa został zakłócony programowym idealizowaniem sowieckiej przeszłości oraz dorobku ZSRR. Wydano na ten cel ogromne środki, zaangażowano całą rzeszę specjalistów wizerunkowych, poprawiono podręczniki historii, więc trudno się dziwić, że nawet młode pokolenie traktuje epokę sowiecką jak utracony raj. Zgodnie z tą wizją rosyjska tożsamość powinna być budowana w oparciu o mit zwycięstwa w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej w 1945 r. oraz mit konsolidacji terytorialnej Rosji („zbieranie ziem”) w ramach odbudowy imperium, co jest też osią programu nacjonalistycznego.

Nacjonalizm jest pozycją wycofania się, przyjmowaną w poczuciu zagrożeniu. To oznacza defensywność.

Tak, Rosjanie rzeczywiście mogą na tym tracić, jeśli nie zatrzymają się w porę… Sposób, w jaki prezydent Putin zarządza kryzysem ukraińskim: przeprowadzając aneksję Krymu, narzucając Kijowowi ideę federalizacji państwa, grożąc militarnie, może bowiem oznaczać utratę czegoś dla Rosji o wiele ważniejszego.

To znaczy?

Po pierwsze – rosyjska strategia pozyskiwania ukraińskiej kadry menedżerskiej, a także elit politycznych była z pewnością kosztowna, ale nie przyniosła owoców.

Ukraińcy odrzucili model gospodarczo-społeczny, który jest kojarzony z Rosją, jako mało atrakcyjny. Myślę, że tutaj jest sedno sprawy. To był policzek dla rosyjskiego przywódcy, ale także dla mieszkańców Federacji Rosyjskiej – przekonanych, że żyją w najlepszym ze światów.

Ponadto stało się coś, co stanowczo wychodzi poza ramy świata pojęciowego rosyjskich elit rządzących. W Rosji mało kto rozumie, że społeczeństwo ukraińskie wypowiedziało posłuszeństwo elicie rządzącej Wiktora Janukowycza nie w imię emancypacji narodowej, a w ramach społecznej rewolucji antysystemowej, odrzucającej całą scenę polityczną jako zgniłą i przeżartą do cna korupcją. Przy czym skorumpowaną tak wewnętrznie, jak z zewnątrz. Jeśli zaś prześledzić wystąpienia rosyjskich liderów, nie sposób nie zauważyć, że termin „społeczeństwo” jest w nich nieobecny. Używane jest natomiast określenie „lud”, rzadziej „naród”. Tymczasem uczestnicy manifestacji na kijowskim Majdanie, a także w innych miastach Ukrainy, wszyscy ci, którzy poparli program radykalnej odnowy politycznej według wzorców europejskich (państwo prawa, niezawisłość sądów, naprawa administracji…), udowodnili, że społeczeństwo może być ważnym aktorem. To była rękawica rzucona technologom politycznym. Tym wszystkim, którzy uważają, że procesy społeczne nie są czymś samoistnym i że można arbitralnie stymulować je z zewnątrz.

Po drugie – jeśli pytasz o koszty, jakie może ponieść Kreml z powodu takiego, a nie innego zarządzania kryzysem ukraińskim, to być może jesteśmy świadkami ostatecznego pogrzebania idei Unii Eurazjatyckiej, która miała stanowić polityczną i gospodarczą wspólnotę państw poradzieckich, a zarazem przeciwwagę dla Unii Europejskiej. Bez Ukrainy projekt integracji eurazjatyckiej siłą faktu ograniczy się do Azji. Unia Celna, która miała być pierwszym etapem tego projektu (weszły doń Rosja, Białoruś i Kazachstan) zapewne przetrwa, ale wątpię, czy uda się wyjść poza zniesienie barier celnych i łatwiejszy wzajemny dostęp na rynki tych państw. Przywódcy Kazachstanu, państw Azji Środkowej, nawet Białorusi pilnie obserwują zachowanie rosyjskich władz w sprawie Krymu. I entuzjazm dla integracji eurazjatyckiej szybko w nich opada.

Po trzecie – jest jeszcze jeden aspekt, choć mało uchwytny. Po oderwaniu od Gruzji Abchazji oraz Osetii Południowej, po wyraźnym zdefiniowaniu Gruzji jako przeciwnika, właściwie jeszcze przed wojną 2008 roku, Gruzini zostali wypchnięci poza postsowiecką „wspólnotę wyobrażoną”, przestali być dla Rosjan częścią tej samej kultury czy wspólnoty bazującej na podobnym doświadczeniu historycznym. Nastąpiła wzajemna utrata zainteresowania, osłabła siła przyciągania. Doszło do tak daleko idącej separacji, że przyszłe pokolenia Gruzinów i Rosjan będą się zapewne postrzegać jako państwa egzotyczne i w gruncie rzeczy – kulturowo obce.

Ten proces nie cofnął się wraz z porażką ekipy Saakaszwilego?

Nie, poczucie bliskości nie powróciło, a głębokie urazy pozostały. Nie nastąpiło nawet zbliżenie rosyjsko-abchaskie, ponieważ Suchumi obawia się zbyt daleko idącej ekspansji gospodarczej Rosjan oraz zmiany stosunków własnościowych i demograficznych. Podobny scenariusz i związane z nim ryzyko rysuje się dziś w relacjach pomiędzy Rosją i Ukrainą. Jako jeden z elementów ceny za aneksję Krymu. Tyle że taka separacja – oznaczająca wypadnięcie Ukrainy ze sfery kulturowego oddziaływania Rosji – wywoła jeszcze większą modyfikację tożsamości rosyjskiej, bo chodzi przecież o bardzo silne więzy kulturowe, tożsamościowe, rodzinne… Splątanie tych tkanek idzie głębiej niż w wypadku Gruzji. Ich przecięcie spowoduje nieprzewidziane i zapewne niepożądane zmiany w świadomości rosyjskiej.

Paradoksem jest zaś to, że Krym, stanowiący dla Rosjan od XVIII wieku jeden z najistotniejszych punktów odniesienia, ożywi zapewne tradycyjny czarnomorski kierunek polityki zagranicznej, ale sposób jego odzyskania przez Rosję wymusi jednocześnie rewizję mitu o Rusi Kijowskiej jako wspólnej kolebce narodów wschodniosłowiańskich. Wcześniej czy później Rosjanie będą musieli zaakceptować oczywisty fakt, że przedłużeniem Rusi Kijowskiej było Wielkie Księstwo Litewskie, a nie Rosja (Moskwa), która pojawiła się na Ukrainie dopiero z chwilą rozbiorów Rzeczypospolitej. Nie jest może przypadkiem, że w gabinecie prezydenta Rosji wisi portret Katarzyny II, a jego ulubionym władcą jest Mikołaj I, kontynuujący politykę imperatorowej na odcinku czarnomorskim.

Z jednej strony powiedziałeś, że wraz z tryumfem Majdanu pojawił się w Rosji odruch nacjonalistyczny, przekonanie, że Zachód po raz pierwszy „wtargnął w samo wnętrze rosyjskości”. Ten wybuch patriotyzmu można przez analogię porównać do tego, co wydarzyło się w Rosji po wybuchu powstania listopadowego, a co niestety zbiegło się z wcześniejszym stłumieniem powstania dekabrystów. Jak wygląda proporcja pomiędzy tym patriotycznym pobudzeniem  a głosami krytyki? Widzieliśmy przecież w Moskwie także protesty przeciwko aneksji Krymu i polityce Putina.

Jeśli chodzi o proporcje, to twoje odwołanie do nastrojów społecznych z okolic 1831 roku wydaje się jak najbardziej właściwe. Do porównań skłania podobna temperatura uniesienia patriotycznego tamtej epoki, a także silny odruch antyzachodni. Gdy pytasz o proporcje, warto przypomnieć obraz utrwalany w polskiej szkole na lekcjach historii – naprzeciw całego tłumu zwolenników krwawej rozprawy z buntownikami w Warszawie, na czele której widzimy Puszkina z jego wierszem „Oszczercom Rosji”, stoi samotnie jeden tylko kniaź Piotr Wiaziemski. 22 września 1831 r. napisał on w swym dzienniku: „Nie byliśmy w stanie zmusić Polaków, aby pokochali naszą władzę […] Nie sposób jednak rozstrzelać Polski, nie sposób jej całej powywieszać… A to oznacza, że niczego trwałego i ostatecznego nie da się osiągnąć przy użyciu siły”. Historia uczy jednak, że niczego nie uczy. I w tym właśnie widzę rzeczywiste zagrożenie dla dalszego rozwoju sytuacji w Rosji.

Nastrój ogromnego podniecenia patriotycznego udzielił się większości. Dodatkowo podsycają go media. Ludzi, którzy nie widzą w aneksji Krymu powodu do radości, jest bardzo mało.

Dlatego myślę, że najbardziej wiarygodna, jeśli chodzi o reprezentatywność sprzeciwu wobec polityki Kremla, była pierwsza, całkowicie spontaniczna manifestacja w Moskwie, na której zjawiło się dwieście osób. W tym samym czasie odbywała się 20-tysięczna manifestacja na rzecz przyłączenia Krymu oraz interwencji zbrojnej na wschodniej Ukrainie. To oddaje istotę problemu.

Ta pierwsza antywojenna manifestacja została w dodatku rozbita przez siły porządkowe. Ale tydzień później odbyła się większa manifestacja Rosjan wątpiących w skuteczność zarządzania kryzysem ukraińskim przez Kreml.

Pierwsza manifestacja została rozbita, następna już nie. Ta późniejsza zgromadziła kilkudziesięciotysięczny tłum. Ta druga manifestacja była wyrazem sprzeciwu wobec polityki Putina, ale była już bardzo różnorodna, jeśli chodzi o skład i motywacje uczestników. Nie uczestniczyli w niej wyłącznie – a może nawet była ich zaledwie garstka – ludzie uważający, że Rosja nie ma żadnych praw do Krymu ani tytułu do mieszania się w sprawy ukraińskie. Były tam głosy, że forma ingerowania i sposób aneksji Krymu wybrany przez Kreml skłóca oba narody. Wyraźnie dostrzegalna była też obawa uczestników tej manifestacji, że kryzys ukraiński i sprawa Krymu mogą być przez obecną ekipę władzy wykorzystane do zmiany polityki wewnętrznej. Do ostatecznego zerwania przez Kreml umowy społecznej, którą Władimir Putin zawarł ze społeczeństwem rosyjskim, jego różnymi elitami, na początku swej drugiej kadencji w 2005 r.

Na czy ona polegała?

Konstytucja przyjęta za czasów prezydenta Jelcyna w 1993 roku ma być respektowana. Polityka zostaje jednak zarezerwowana dla wąskiego kręgu ludzi Putina – w zamian za względny dobrobyt i opiekę socjalną. Sfera ekonomiczna jest ramowo kontrolowana przez władzę, ale można w niej zachować pewną swobodę, można mieć kontakty ze światem zewnętrznym, można nawet transferować kapitał na Zachód, jeśli nie używa się tego kapitału w celach politycznych – przeciwko władzy lub choćby do krytykowania Kremla. Wreszcie sfera kultury i obyczajowa pozostają poza kontrolą władz, a także coraz mocniej z nimi powiązanej Cerkwi Prawosławnej. Przestrzeń inteligenckiej swobody, w Rosji tradycyjnie ważna, zostaje zachowana.

Ta druga, liczniejsza manifestacja krytyków Putina gromadziła ludzi rozumiejących, że sposób, w jaki Kreml zareagował na kryzys ukraiński, może prowadzić do przedefiniowania warunków tego kontraktu między władzą i społeczeństwem w samej Rosji, w kierunku ograniczenia przestrzeni wolności. Ale nie tylko, bo chodzi także o istotną i głęboką przebudowę rosyjskich elit. Ten kontrakt społeczny był już zagrożony przez decyzję Władimira Putina o powrocie do władzy po jednokadencyjnej przerwie w 2012 roku i w związku z nieprawidłowościami w wyborach do Dumy Państwowej w 2011 roku, które spowodowały szerokie protesty społeczne.

Nowy typ kontraktu, który prezydent chce zaproponować rosyjskiemu społeczeństwu, jest w moim odczuciu kontraktem silnie populistycznym. Nie nacjonalistycznym, ale właśnie populistycznym. Zbyt mocno wyeksponowany szowinizm narodowy mógłby bowiem naruszyć społeczną równowagę w samej Rosji, kraju wieloetnicznym. Obrona Rosjan oraz osób rosyjskojęzycznych, gdziekolwiek się znajdują, o której tak często mówi teraz Władimir Putin, nie jest próbą unarodowienia rosyjskiej polityki zagranicznej. Mnie to raczej wygląda na podkreślanie determinacji władz państwowych oraz osobiście przywódcy Rosji w roztaczaniu opiekuńczego parasola nad rosyjskim ludem…

Zatem nawet nacjonalistyczny język użyty przez prezydenta Rosji w apogeum kryzysu, kiedy świętując aneksję Krymu Putin powiedział, że Rosjanie są najbardziej rozproszonym i najbardziej uciskanym narodem, nie oznacza jeszcze pełnej „renacjonalizacji” polityki rosyjskiej?

Nie, bo to by oznaczało ogromne straty, już właściwie oznacza. Z jednej strony – słyszymy zapewnienia oficjalnej propagandy, że Rosjanie i Ukraińcy są jednym, złączonym więzami krwi narodem, który podstępni Europejczycy z Zachodu chcą sztucznie podzielić. Z drugiej jednak co i rusz pojawiają się fantastyczne pomysły podziału Ukrainy na zasadach etnicznych. Po aneksji Krymu okazało się zaś, że Rosjanie żyjący na półwyspie są „jeszcze bliższymi krewnymi”. To powoduje niepotrzebne podziały i wywołuje lęk w Kazachstanie, Mołdawii, a nawet w Estonii. Argumentacja nacjonalistyczna stawia pod znakiem zapytania projekt integracji eurazjatyckiej, a na tym prezydentowi Putinowi zależało chyba najbardziej.

To jest też jego największy błąd, bo użył nacjonalistycznego języka instrumentalnie, sądząc, że łatwo można się z tego wycofać, zastępując słowo „rosyjski” przymiotnikiem „radziecki”, i przełożyć projekt na taki bardziej uniwersalny populizm. Była najwyraźniej nadzieja, że to się uda kontrolować…

A nie można, nawet kiedy kontroluje się język publiczny w tak dużym stopniu?

Nie. Duma narodowa pobudzona przez tę atmosferę uniesienia patriotycznego po zajęciu Krymu bazuje bowiem na resentymencie i na odżywaniu starych – prawdziwych oraz mniemanych – krzywd. Tego nie da się tak łatwo zatrzymać. Tymczasem Kreml wolałby pracować w ramach tego bardziej wygodnego programu populistycznego, gdzie Moskwa staje się wyrazicielem czegoś więcej niż rewindykacyjny nacjonalizm rosyjski. Chodzi o szeroki front wszystkich uciskanych, oszukiwanych i eksploatowanych przez Zachód peryferiów. Na jego czele powinien stanąć przywódca jedynego państwa, któremu udało się przeciwstawić Zachodowi i przywrócić sprawiedliwość (tj. odebrać utracony Krym), przechytrzyć Amerykanów, odbudować uprzednią równowagę sił poprzez przywrócenie Rosji kluczowej pozycji na arenie międzynarodowej.

Nietrudno zauważyć, że jest to wizja silnie retrospektywna, odwołująca się do wydarzeń, które miały miejsce w 1991 roku. W Moskwie wciąż słyszymy, że „trzeba dokonać rewizji” tego, co zostało wówczas ustalone, bo ostateczne konsekwencje dla Rosji były złe, bo traciła kolejne obszary i strefy wpływu, bo była pozbawiana kolejnych aspektów mocarstwowości i coraz bardziej spychana na margines nowego światowego porządku, bo nie konsultowano się z nią w czasie kolejnych kryzysów…

Jest faktem, że zamiast intensywniej proponować Rosji Gorbaczowa czy Jelcyna równoprawny udział w globalizacji, zbliżenie z NATO czy UE, zadowalano się „oskrobywaniem” jej z postradzieckich „stref wpływów”.

Nadszedł czas, aby to zmienić. I w tej perspektywie używany jest Krym. Resentyment narodowy miałby się roztopić w szerszym populistycznym resentymencie peryferyjności, którego globalnym reprezentantem miałby się stać lider nowego konserwatywnego populizmu – Władimir Putin. Trudno być prorokiem, ale wiele wskazuje, że ten scenariusz pozostanie jednak w sferze projektów. Samo przyłączenie Krymu, które już się dokonało, będzie przez następne dwadzieścia lat zatruwać stosunki Rosji z Ukrainą i relacje Moskwy ze światem zachodnim. Będzie niezdrowo podgrzewać atmosferę w wieloetnicznej i zróżnicowanej Rosji, budząc zarazem nieufność wobec intencji Kremla na całym obszarze dawnego ZSRR, który miał przecież zostać zintegrowany w ramach Unii Eurozjatyckiej.

Powiedziałeś, że chodzi nie tylko o „zaciskanie śruby”, ale także o istotne przebudowanie elit dzisiejszej Rosji.

Pod wieloma względami kryzys krymski jawi się jak intryga dotycząca elit rządzących. Wróciłem przed paroma dniami z Rostowa nad Donem i Taganrogu. Oba miasta znajdują się w bezpośredniej bliskości Ukrainy. Byłem bardzo zaskoczony spokojem, z jakim mieszkańcy tego regionu reagowali na podnoszony przez Moskwę szum medialny. Ludzi żyjących nad Donem raczej nie sposób przekonać o wrogości Ukraińców wobec wszystkiego, co rosyjskie. Demonizacja ukraińskich elit politycznych również nie przechodzi, bo – w przeciwieństwie do mieszkańców Moskwy – ludzie ci stykają się z Ukraińcami na co dzień i są z nimi częstokroć powiązani więzami przyjaźni. W Rostowie i w rodzinnym mieście Czechowa – Taganrogu w wojnę z Ukrainą nie wierzy prawie nikt. Taki scenariusz mógłby się wydać prawdopodobny tylko w Moskwie, wśród polityków walczących o wpływy – usłyszałem od jednego z rozmówców.

Być może rację ma Gleb Pawłowski utrzymujący, że jest jeszcze inna funkcja kryzysu ukraińskiego, zauważalna, jeśli uwzględnić kontekst wewnątrzrosyjski. Zdaniem Pawłowskiego, decydując się na otwartą konfrontację z Zachodem, prezydent Władimir Putin spodziewa się sprowokować silną dyferencjację wśród otaczających go elit. Byłaby to próba odgórnego skomplikowania sfery publicznej w taki sposób, aby wyodrębnić i wyeliminować wszelkie osoby, instytucje, środowiska, układy interesów, które mogą być zakwalifikowane jako „prozachodnie”. W gospodarce, kulturze, społeczeństwie obywatelskim. Aby zdefiniować ich jako „odstępców” sprzeniewierzających się interesom Rosji. Sankcje ze strony Stanów Zjednoczonych pozwalają paradoksalnie wyodrębnić i wypchnąć na margines ludzi powiązanych z Zachodem ekonomicznie, a wzmocnić środowiska gospodarcze orientujące się na rynek lokalny, niepozostające w zależności finansowej czy gospodarczej od Zachodu. Takie działania miałyby silny rezonans (i oparcie) w populistycznym resentymencie wobec Zachodu, „który nas wypchnął, izolował, oszukał, bo przecież w 1991 roku proponował nam inny, bardziej równoprawny sposób uczestnictwa w globalizacji”. Taki populizm antyzachodni oparty na resentymencie oszukanych peryferiów.

Ekipa pracująca nad realizacją tej strategii chciałaby – już mówiłem dlaczego – uniknąć zbyt silnego ładunku nacjonalistycznego. To jest jednak inny problem. Tutaj chodzi przede wszystkim o zmianę na lepsze międzynarodowej pozycji Rosji. Media rosyjskie dość skutecznie kierują nastroje społeczne w tę właśnie stronę: w publicznym obiegu pojawiły się określenia w rodzaju „naprawiamy błąd Gorbaczowa”, „czynimy zadość sprawiedliwości”, „dajemy odpłatę za spekulowanie na słabości i wykorzystanie dobrych intencji Rosji przez Zachód na początku lat 90.”. Wnioski są łatwe do wyciągnięcia i myślę, że szeregowy zjadacz rosyjskiego chleba rozumuje następująco: „Skoro Zachód nie chce lojalnie, na równoprawnych zasadach współpracować z Rosją, to Rosja powinna zacząć jednostronnie odbudowywać swą pozycję regionalnego mocarstwa”.

Eskalowanie kryzysu ukraińskiego w sferze dyplomatycznej i poprzez gromadzenie sił wojskowych na granicy z Ukrainą jest taką formą „przypominania o sobie”.

Zatem sposób, w jaki została przeprowadzona „operacja Krym”, ma co najmniej trzy funkcje. Po pierwsze – chodzi o ukrycie porażki, jaką tak naprawdę było dla prezydenta Putina zwycięstwo sił społecznych Majdanu w Kijowie, czyli daleko idąca utrata wpływów Rosji w państwie ukraińskim. Po drugie – władze Rosji, nie bacząc na nerwowe reakcje Zachodu, a wręcz licząc na nie, zgłosiły gotowość Rosji do powrotu na arenę międzynarodową w charakterze nowego centrum siły i kontroli. Po trzecie zaś – w wymiarze wewnętrznym chodzi o narzędzie zmiany sytuacji w samej Rosji, poprzez wzmocnienie mechanizmów kontroli i nową stratyfikację wśród rosyjskich elit politycznych oraz gospodarczych. Doprowadzi to zapewne do częściowej marginalizacji powiązanych z Zachodem liberałów oraz wypromowania polityków bardziej skoncentrowanych na suwerenności Rosji i bardziej lojalnych.

Czyli zależnych wyłącznie od ośrodka władzy na Kremlu.

Bezwarunkowo. Przy czym warto pamiętać, że Kremlowi chodzi również o „przypomnienie Zachodowi o Rosji” i ostateczne zatrzymanie procesu wypychania Rosji zarówno z polityki globalnej, jak też z obszaru tradycyjnie uważanego na Kremlu za „bliską zagranicę”. Aneksja Krymu wpisuje się w szersza strategię „karania” Ukrainy za niewłaściwy wybór. Kreml jest zagniewany, ale myliłby się ten, kto by sądził, że jest to chwilowy wybuch „gniewu Achillesa”. Taki gniew nie wygasa szybko i można się spodziewać dalszych prób destabilizowania sytuacji na Ukrainie, na każdym z wymienionych wyżej trzech poziomach. Niezależnie od instrumentalnego traktowania aktualnego kryzysu przez Kreml, jednocześnie trzeba pamiętać, że zakres manipulacji, głębokość kryzysu i siła konfliktu uruchomionego przy tej okazji może się wymknąć spod kontroli, ciągnąc za sobą ogromne ryzyko destabilizacji w skali regionu, jeśli nie globu.

Mariusz Sielski, wykładowca Sciences Po-MGIMO i College of Europe, przedstawiciel Kolegium Europejskiego w Brugii w ramach programu edukacji europejskiej dla Federacji Rosyjskiej. Wyrażone w rozmowie poglądy są wyłącznie osobistą opinią, a nie stanowiskiem ww. instytucji.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij