Świat, Weekend

Producenci mięsa to grube ryby. Czas przestać ich tuczyć

Wiem, że niektórym łatwiej jest uwierzyć w zaplanowaną przez reptilian epidemię koronawirusa niż w to, jak szkodliwe jest dla nas jedzenie ryb. A jednak przyjmijcie to do wiadomości – jeśli nie przez miłość do zwierząt, to dla własnego zdrowia albo choćby na złość producentom, którzy serwują nam kolejne choroby zakaźne.

W weganizmie nie musi chodzić o miłość do zwierząt. Może chodzić o to, czy dajesz się robić w bambuko sektorowi hodowlanemu. Łososie właśnie powiedziały „dość”. A kiedy powiedzą to uznający się za mądrzejszych od nich ludzie?

Nagłówki polskich i zagranicznych portali donoszą o zagrożeniu, jakie spadło na ryby i inne organizmy dziko żyjące w wodach fiordowych nieopodal norweskiej miejscowości Storvika. Z tamtejszej hodowli przemysłowej – jednej z największych na świecie, bo odpowiedzialnej za 20 proc. globalnych dostaw – uciekło 27 tys. łososi, które mogą być nosicielami chorób i pasożytów nieznanych gatunkom cieszącym się wolnością.

Monbiot: Łosoś z malowniczej Szkocji, czyli jak konsumpcjonizm zabija wyobraźnię

Jedną z takich „przypadłości” charakterystycznych dla ryb zamkniętych w podwodnych klatkach i masowo rozmnażanych w celach ludzkiej konsumpcji jest na przykład wesz morska. A wy co, dalej uważacie, że łosoś to kulinarny luksus?

Nawet mi was nie żal, ale łososi już tak, bo to nie je piszący o zdarzeniu dziennikarze powinni obarczać odpowiedzialnością za stwarzanie niebezpieczeństwa, lecz innego szkodnika – człowieka. Przy czym, oczywiście, nie mam tu na myśli każdego, a nawet nie wszystkich rybożerców. Ich wyborów żywieniowych w 2025 roku wprawdzie nie rozumiem, ale się nie czepiam, bo nawyków nie zmienia się z dnia na dzień. No chyba że mówimy o gościu, który helikopterem przyleciał po pstrągi za 150 zł na Podhale. Wtedy nie mam litości.

Zasadniczo jednak moje największe pretensje dotyczą tych, którzy zaostrzają apetyty, mając gdzieś koszty zarówno środowiskowe, jak i ludzkie. Tak, sektorze hodowlany, to ja dzwonię do ciebie, choć zaraz usłyszę, że rybka to samo zdrowie, a zwłaszcza uwielbiany przez Polaków łosoś atlantycki, szkocki czy właśnie norweski.

Prawda jest taka, że niezależnie od tego, skąd ściągniecie „morskiego kurczaka” i jak bardzo jest on waszym zdaniem świeży, większość regularnie badanych hodowli tego gatunku pozostaje źródłem pasożytów, chorób i toksyn. Ucieczki takie jak ta w Storvice wcale nie stanowią rzadkości, więc możemy być pewni, że w morskich wodach rozprzestrzeniają się najróżniejsze patogeny. Moim zdaniem to adekwatny odwet za zniewolenie w metalowej klatce.

Naukowcy nie są nawet w stanie oszacować, jak bardzo dotkliwe mogą okazać się skutki migracji przemysłowych łososi. Jedno jest pewne – jako ssaki żyjące na lądzie wcale nie jesteśmy bezpieczni, bo – po pierwsze – to, co dzieje się w wodzie, może trafić także do nas i wywołać epidemie nieznanych wcześniej chorób, a – po drugie – mnożące się infekcje u ryb hodowlanych próbuje się zatrzymać ogromną ilością leków. To z kolei prowadzi do jednego z najniebezpieczniejszych zjawisk generowanych przez producentów odzwierzęcej żywności – antybiotykooporności. Zdarzyło się wam, że lekarz zapisał przewidziany przez sztukę medyczną antybiotyk, który nic a nic nie pomógł? Następny też nie? No właśnie.

Oprócz farmaceutyków w jadłospisie hodowlanych łososi znajduje się także rybny pellet. Nie dość, że ten smakołyk powstaje z mączki rybnej pochodzącej z jednego z najbrudniejszych mórz, czyli Bałtyku, to jeszcze zawierają etoksychinę – konserwant mogący uszkadzać DNA i wątrobę.

Obejrzyjcie „Seaspiracy”. Ten dokument wreszcie mówi, jak jest

Zdaję sobie sprawę, że niektórym łatwiej jest uwierzyć w zaplanowaną przez reptilian epidemię koronawirusa niż w szkodliwość jedzenia ryb, które są podstawą choćby zachwalanej u nas diety śródziemnomorskiej. Jednak Ale biorąc pod uwagę fakt, że mamy do czynienia z przełowieniem mórz w wielu rejonach świata i patologiami przemysłu spożywczego, zastanawiam się, czy talerz to nie jest ta jedna rzecz na świecie, która naprawdę pozwala mi wpływać na rzeczywistość. Jeśli nie z powodu miłości do zwierząt, to chociaż dla własnego zdrowia albo na złość producentom, którzy zwyczajnie robią nas w bambuko i serwują kolejne zakaźne choroby.

Problem nie ogranicza się do łososia, bo podobne problemy występują chociażby w przypadku tuńczyka, którego hodowle uśmiercają ekosystemy, zabijają rekiny, a także wyzyskują i wyniszczają lokalne społeczności wyspiarskie. O tym pisał w książce Władcy jedzenia dziennikarz Stefano Liberti. Nam powiedział, do jakich absurdów doprowadziło rybołówstwo przemysłowe, z którego nawet jako konsumenci nie możemy czerpać przyjemności:

„W regionie śródziemnomorskim jemy tuńczyka, ale nie tego, którego łowi się blisko. Ten eksportowany jest do Japonii, a my spożywamy złowionego w regionie Pacyfiku. To, delikatnie mówiąc, nierozsądne z punktu widzenia ekologii. Ale jesteśmy przyzwyczajeni do tuńczyka jako taniego źródła białka. Tymczasem łowienie tuńczyków to skomplikowany i kosztowny proces, więc żeby końcowy produkt był tani, musi przejść porządną obróbkę. W efekcie jemy wióry pozbawione smaku. Prawdziwa, nieprzetworzona ryba to zupełnie inne doświadczenie. Ale my nie znamy jej smaku, chociaż jemy masę tuńczyka”.

Nie znamy prawdziwej wartości jedzenia. Kupujemy dużo i tanio [rozmowa]

Przełowienia akwenów morskich, w połączeniu ze zmianami klimatu napędzanymi przez bezsensowny i generujący ślad węglowy eksport na wielkie odległości, powoli uszczuplają nie tylko jakościowo, ale i ilościowo zasoby osób żyjących z rybołówstwa, a w takich krajach jak Indonezja doprowadzają całe grupy ludzi do gospodarczej ruiny. Jednocześnie – jak mówiła mi prezeska Compassion in World Farming Polska, Małgorzata Szadkowska – „akwakultura to jedna z najszybciej rozwijających się gałęzi w sektorze rolniczym, a prognozy mówią o tym, że do 2030 roku ponad połowę populacji ryb będą stanowić te, które pochodzą z hodowli i podwodnych klatek, a nie dzikich połowów”. Co więcej, większość z nich nie trafi bezpośrednio na nasze stoły, lecz będzie wykorzystana na paszę dla innych zwierząt hodowlanych, które zjadamy. Przykładowo „świnie i kurczaki spożywają dwa razy więcej ryb niż cała ludność Japonii i aż sześć razy więcej w porównaniu z mieszkańcami i mieszkankami USA”.

Z tej kalkulacji wynika, że produkcja i konsumpcja jakiegokolwiek mięsa jest niedorzeczna i szkodliwa. Od sektora hodowlanego dowiecie się jednak, że największe zagrożenia dla naszego bezpieczeństwa żywnościowego stanowią umowa handlowa z Mercosurem, wejście Ukrainy do Unii Europejskiej czy aktywność organizacji prozwierzęcych rzekomo „niszczących polskie przedsiębiorstwa rolne”. Tak przynajmniej twierdzą w liście skierowanym do Donalda Tuska i specjalnym raporcie trzy organizacje branży mięsnej: KRD-IG, UPEMI i Polskie Mięso oraz prezes Wipasz SA.

To dość kuriozalne, że wytwórcy mięsa narzekają na aktywistów broniących praw zwierząt w kraju, który przoduje w spożyciu mięsa i produkcji na przykład drobiu, a także intensywnie i systemowo wspiera dotacjami przemysł hodowlany. Królowie kiełbasy i kotletów to grube ryby, mimo, że coraz więcej naukowców nazywa przemysłowe wytwarzanie mięsa marnotrawstwem. A organizacje prozwierzęce wyrządzają im nieporównanie mniejsze szkody niż wszy morskie łososiom.

Mięso kosztuje nas o wiele więcej, niż sądzicie

czytaj także

„W kontekście ferm przemysłowych wciąż za mało mówi się o tym, co dzieje się ze zwierzętami w przypadku epidemii. Kura, aby przyrosnąć 1 kg, musi zjeść 6 kg paszy. Waga przeciętnej kury, którą zjadamy, to 2 kg. Jeśli mamy fermę przemysłową, w której jest około miliona kur, to łatwo sobie przeliczyć, ile paszy i ile terenu musiało zostać zmarnowanych, jeśli te wszystkie kury muszą zostać zabite z powodu np. ptasiej grypy. Do kosztów obciążających budżet państwa należy doliczyć także koszty wypłaty odszkodowań za ubite ptaki, jakie otrzymują wielcy producenci drobiu” – wyliczała niedawno Elżbieta Sokołowska. Ale wiadomo: to weganie w tym wszystkim są najgorsi.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Autorka książki „Gównodziennikarstwo” (2024). Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij