Czy Netanjahu jest gotów na to, by wprowadzić kraj na ścieżkę kryzysów dyplomatycznych z najważniejszymi sojusznikami, zwłaszcza w momencie, w którym wiele wskazuje na to, że pozycja Izraela zmienia się w oczach Zachodu, w tym Waszyngtonu?
Po wyborach izraelska codzienność jest już zupełnie inna niż w czasie kampanii. Na rogach ulic i placach trudno znaleźć głośnych aktywistów, przez miasta nie przechodzą pikiety z nazwiskami politycznych przywódców na transparentach. Obserwując spieszących się przed szabatem na targ ortodoksyjnych Żydów, którzy będą kupować chałki i wino, by wieczorem je pobłogosławić i zasiąść z rodzinami do posiłku i modlitwy, można pomyśleć, że wszystko wróciło do normalnego rytmu. Nawet Palestyńczycy na Starym Mieście sprzedają słodycze i pamiątki turystom, jakby wszystko miało wrócić do stanu sprzed kampanii. A jednak wiele się zmieniło.
czytaj także
Izraelem najprawdopodobniej będzie rządził najbardziej religijny i prawicowy rząd w historii, którego niemal ćwierć stanowić będą politycy skrajnej prawicy z listy Religijnych Syjonistów. Piszę „najprawdopodobniej”, bo oficjalnie Benjamin Netanjahu nie otrzymał jeszcze mandatu utworzenia rządu od prezydenta Herzoga i umowa koalicyjna obozu nie została spisana.
Na to będzie trzeba jeszcze chwilę poczekać. Dopóki do tego nie dojdzie, niektórzy Izraelczycy, którym nie odpowiadają obejmujący najważniejsze ministerstwa w państwie radykałowie, tacy jak Itamar Ben-Gwir i Becalel Smotricz, będą liczyć, że Bibi może jednak porozumie się z bardziej umiarkowanymi politykami – jak choćby byłym szefem sztabu generalnego Benim Gancem czy nawet swoim największym rywalem ostatnich lat Jairem Lapidem, obecnie premierem.
Budowa rządu będzie jednak niezwykle prosta, jeśli rzeczywiście w jego skład wejdą zapowiadani wcześniej Likud, Religijni Syjoniści, Szas i Jahadut HaTora. Właśnie dlatego, że taka koalicja była przedstawiana wyborcom, raczej mało który sympatyk Benjamina Netanjahu, oddając na niego głos, nie zdawał sobie sprawy z tego, że głosuje również na kontrowersyjnego Ben-Gwira, który zażądał dla siebie stanowiska ministra bezpieczeństwa publicznego, odpowiedzialnego za koordynowanie działań policji.
Jednak czy Netanjahu poradzi sobie z prowadzeniem rządu, w którym nie będzie już mógł odgrywać roli najbardziej twardogłowego prawicowego nacjonalisty, zamiast tego licząc się z tym, że to jego bardziej radykalni koalicjanci będą stawiać wobec niego wymagania, jakie od lat werbalizuje ruch osadniczy?
Nadchodzący rząd będzie musiał się zmierzyć z kwestiami, które od lat były odsuwane przez Netanjahu na dalszy plan. Jako premier mógł obiecywać swoim wyborcom, że wprowadzi je w życie, lecz ostatecznie całymi latami zrzucał winę na swoich koalicjantów, tłumacząc się, że ma związane ręce i nie może podejmować bardziej radykalnych działań.
Chodzi tu przede wszystkim o aneksję żydowskich osiedli na Zachodnim Brzegu (nazywanym przez Żydów Judeą i Samarią), legalizację mniejszych osad budowanych przez tzw. młodzież ze wzgórz, której Paweł Smoleński poświęcił dużą część swojej niedawnej książki Wnuki Jozuego, czy likwidację Autonomii Palestyńskiej i umieszczenie Palestyńczyków już całkowicie pod władzą wojskową, bez namiastki nawet cywilnych procesów administracyjnych.
czytaj także
Technicznie rzecz ujmując, żaden koalicjant nie powinien teraz oponować i wzbraniać się przed taką legislacją, nawet jeśli zostałaby ona napisana na kolanie podczas pierwszego posiedzenia Knesetu. W końcu Bibi może liczyć na 64 mandaty (taki łączny wynik osiągnął jego obóz po podliczeniu wszystkich głosów w czwartek 3 listopada) wśród własnej koalicji, a pewnie mógłby zostać poparty przez kilku bardziej nacjonalistycznie nastawionych polityków przyszłej opozycji.
Byłby to jednak strzał w stopę w relacjach z Zachodem i państwami arabskimi, w tym monarchiami Półwyspu Arabskiego, z którymi w ostatnich latach udało się osiągnąć wiele porozumień prowadzących do normalizacji, a proces wciąż nie został zakończony. Czy Netanjahu jest gotów na to, by wprowadzić kraj na ścieżkę kryzysów dyplomatycznych z najważniejszymi sojusznikami, zwłaszcza w momencie, w którym wiele wskazuje na to, że pozycja Izraela zmienia się w oczach Zachodu, w tym Waszyngtonu?
Dotychczas mówiło się o niemal bezwarunkowym wsparciu Stanów Zjednoczonych i niezachwianej przyjaźni amerykańsko-izraelskiej, choć niedawny konflikt rządu Jaira Lapida z Polską w kwestii tzw. bezspadkowego mienia pożydowskiego wskazał na to, że Waszyngton ma we własnej percepcji istotniejsze problemy. Kiedy w ubiegłym roku Andrzej Duda podpisał nowelizację ustawy o Kodeksie postępowania administracyjnego, przebywający w Polsce ambasador Marek Magierowski usłyszał, że ma nie wracać w najbliższym czasie do Izraela i wykorzystać swój czas w kraju do wytłumaczenia Warszawie izraelskiego stanowiska. Lapid nazwał też polskie przepisy „antysemickimi”, a procedurę, jaka obowiązuje osoby chcące odzyskać mienie, „złodziejską”.
Warszawa od lat obawiała się, że Izrael zagra tymi kartami, co mogłoby wpłynąć negatywnie na relacje z Unią Europejską i Stanami Zjednoczonymi. Tak się jednak nie stało. Co więcej, Magierowski wkrótce po tym został ambasadorem w Waszyngtonie. Po złożeniu listu uwierzytelniającego Lapid miał dzwonić do sekretarza stanu USA Antony’ego Blinkena, by przeciwko temu zaprotestować, lecz jego głos został zignorowany. Nie było wspólnego oświadczenia Izraela i Stanów Zjednoczonych, jedynie krótki komentarz Blinkena stwierdzający, że przyjęte prawo skrzywdzi polskich obywateli, w tym polskich Żydów, którzy utracili mienie podczas niemieckiej okupacji.
Dlaczego tak się stało? Najprawdopodobniej Amerykanie już wówczas przygotowywali się do wojny w Ukrainie, opierając się na danych wywiadowczych (z czego mogła wynikać też dość dynamiczna ewakuacja wojsk z Afganistanu). Polska miała stać się strategicznym punktem na mapie, jako największy kraj NATO graniczący z Ukrainą. Tym samym Izrael i jego polityczne aspiracje zeszły na dalszy plan, a Warszawa otrzymała kredyt zaufania, który miała zacząć spłacać w lutym tego roku.
Nie znaczy to oczywiście, że Amerykanie całkowicie odwrócą się od Izraela w przewidywalnej przyszłości. W końcu w Waszyngtonie wciąż działają liczne organizacje, które lobbują za Izraelem, lecz nawet one z pewną obawą patrzą na rząd, w skład którego wejdą ultranacjonaliści. Amerykańska społeczność żydowska jest w dużej mierze liberalna i trudniej będzie im przekonywać amerykańskich kongresmenów do przyjmowania korzystnej dla państwa żydowskiego legislacji czy przekazywania środków na obronę, jeśli za resorty siłowe odpowiedzialni będą politycy słynący z niedyplomatycznego języka, posługujący się wprost rasistowską retoryką. Często jest ona podpierana ideologią rabina Meira Kahane, którego ugrupowanie Kach zostało w Izraelu zdelegalizowane jako organizacja terrorystyczna po tym, jak powiązany z nią Baruch Goldstein dokonał w 1994 roku masakry Palestyńczyków w Hebronie, a rok później Jigal Amir zabił premiera Icchaka Rabina z lewicowej Partii Pracy.
Czy jednak przejmują się tym Izraelczycy, których kraj zwyczajnie staje się coraz bardziej nacjonalistyczny i prawicowy? Wieczorem w przedwyborczą sobotę Partia Pracy zorganizowała wiec upamiętniający zabójstwo premiera Rabina. Tłum obecny na wydarzeniu zdecydowanie należałoby zaliczyć do starszych pokoleń, choć przemykali w nim też młodsi obywatele. Zdecydowanie więcej młodych było obecnych na pikietach popierających skrajną prawicę czy wśród osób, które zza płotu próbowały zakrzyczeć przemawiającą Meraw Michaeli, liderkę Partii Pracy.
Michaeli udało się przekonać do swojego ugrupowania na tyle niewielu wyborców, że otrzymała cztery mandaty, ledwie przekraczając próg wyborczy. Trochę lepszy wynik, gwarantujący pięć mandatów, otrzymał założony przez Komunistyczną Partię Izraela sojusz Chadasz-Taal, na który głosują jednak przede wszystkim arabscy obywatele kraju.
Mniej szczęścia miał Merec, prowadzony od kilku miesięcy przez urodzoną w Wilnie Zehawę Gal-On. W rządzie Jaira Lapida ta lewicowa partia, popierająca zakończenie okupacji i utworzenie niepodległego państwa palestyńskiego, miała sześć mandatów, lecz teraz spadła poniżej progu wyborczego. Tym samym izraelska lewica stała się jedynie marginesem krajowej polityki, choć przecież w pierwszych dekadach istnienia państwa krajem rządzili właśnie socjaliści, którzy nie bali się silnych związków zawodowych i z dumą prezentowali światu swoje kolektywne gospodarstwa rolne nazywane kibucami. Te istnieją zresztą do dzisiaj, w wielu przypadkach sprawnie funkcjonują, choć muszą konkurować z dużymi prywatnymi przedsiębiorstwami na krajowym rynku.
Apartheid as usual. Śmierć dziennikarki nie zmieni polityki Izraela
czytaj także
Czy to kwestia tego, że Izraelczycy zmęczeni są już lewicą, czy może tego, że w odwołującej się przede wszystkim do emocji kampanii wyborczej prawica nie bała się sięgać po mocniejszy język, oskarżenia i temat bezpieczeństwa, który w Izraelu, gdzie o nieudaremnionych i nieudanych zamachach terrorystycznych czyta się w mediach niemal w każdym tygodniu, ma szczególne znaczenie? Zapewne jest to wypadkowa wszystkich czynników. Pytanie tylko, czy centrum, lewica i partie arabskie wyciągną odpowiednie wnioski i w następnych wyborach będą w stanie przekonać Izrael do swojej wizji politycznej, czy też wejście na ścieżkę nacjonalizmu i rasistowskiej retoryki okaże się nieodwracalne.