W Polsce robienie z mniejszości muzułmańskiej kozła ofiarnego już dawno wyszło z mody. Na czasie są ataki na społeczność LGBT lub feministki. Jednak razem z kolejnym kryzysem migracyjnym temat islamu powróci, a wraz z nim nagonka na muzułmanów i przedstawianie broniącej mniejszości lewicy jako sojuszników islamizmu. Żeby przygotować się zawczasu, warto przyjrzeć się francuskiej debacie wokół tzw. islamolewicy.
O islamofobii z czasów kryzysu uchodźczego w 2015 wielu już nie pamięta. Rzekome zagrożenie cywilizacyjne ze strony muzułmanów jakimś magicznym sposobem zniknęło. Szwecja mimo apokaliptycznych prognoz wciąż istnieje, a środowiska prawicowe i nacjonalistyczne skupiły się na innych wrogach ojczyzny.
Jeśli jednak sięgnąć pamięcią wstecz, można sobie przypomnieć kampanie nienawiści wobec uchodźców, wówczas tłumnie przybywających do Europy po fali niepokojów na Bliskim Wschodzie. Całą społeczność muzułmańską obwiniano o falę zamachów terrorystycznych, a szczególnie mocno atakowano migrantów z krajów arabskich, w zdecydowanej większości osoby uciekające przed wojną. Nazywano je wprost „dziczą” zagrażającą bezpieczeństwu kontynentu.
czytaj także
Oczywiście za sprowadzenie do Europy tych niebezpiecznych „terrorystów” odpowiadało zdaniem nacjonalistów zdradzieckie lewactwo. Ksenofobiczną narrację wzmacniały działania rządu, który bohatersko bronił Polski przed przyjmowaniem uchodźców. Ustami Jarosława Kaczyńskiego straszył, że mogą oni przywlec ze sobą niebezpieczne choroby. Doszło do tego, że sam termin „uchodźca” zyskał pejoratywny wydźwięk, co dowodzi skuteczności nagonki.
Minęło jednak kilka lat, kryzys migracyjny skończył się (na razie), a poważniejszych aktów islamistycznego terroryzmu ostatnio nie było, więc prawica musiała sobie wykreować inne zagrożenia, takie jak społeczność LGBT lub feminizm.
Uchodźcy jak powódź albo natarcie wrogich armii. Język w służbie nieludzkiej polityki
czytaj także
Podczas gdy w Polsce debata publiczna kręci się obecnie wokół innych problemów, temat islamu oraz jego roli politycznej jest bardzo aktualny we Francji. W październiku i listopadzie doszło do kilku pomniejszych ataków na tle islamistycznym, z których najgłośniejszym była dekapitacja nauczyciela, po tym jak na lekcji poświęconej wolności słowa pokazał on karykaturę przedstawiającą Mahometa. Sprawcą ataku był Abdoullakh Anzorov, urodzony w Moskwie 18-letni Czeczen, posiadający we Francji status uchodźcy. Tego samego dnia napastnik został zastrzelony przez funkcjonariuszy podczas obławy.
Po zabójstwie nauczyciela przez islamistę: Macron skręca w prawo
czytaj także
Cała sprawa przywołuje na myśl podobnie motywowany atak terrorystyczny sprzed kilku lat, którego celem była redakcja „Charlie Hebdo”. Głośne zabójstwo dokonane z pobudek fundamentalistycznych dało rządowi dodatkowy pretekst do zaostrzenia prawa.
Nową politykę administracji Macrona określa się jako wojnę z islamskim separatyzmem. I rzeczywiście, wprowadzono szereg pożytecznych zmian, takich jak ograniczenie zagranicznego finansowania organizacji religijnych, likwidacja fundamentalistycznych stowarzyszeń lub ograniczenie możliwości nauczania pozaszkolnego, które wykorzystują islamiści. Same rozwiązania (zwłaszcza w nieco złagodzonej ostatecznej wersji, nad którą parlament niedługo rozpocznie dyskusję) mają poparcie niemal całej sceny politycznej, ale debata wokół nich uwidoczniła głębokie różnice w podejściu do problemu.
Prawica podkreślała zagrożenie kulturowe i wzywała do wypędzenia z kraju islamizmu. Podobną retorykę stosował obóz rządzący, co spotkało się z krytyką lewicy, która przy poparciu dla wzmacniania laickości państwa sprzeciwiała się jednocześnie stygmatyzacji społeczności muzułmańskiej. Chociażby Francja Niepokorna apelowała o rozróżnianie islamu i fundamentalistycznego terroryzmu oraz o nietworzenie podziałów wewnątrz społeczeństwa francuskiego.
Zwracano uwagę, że proponowane przez rząd działania mające służyć przekonaniu muzułmanów do wartości republikańskich powinny iść w parze z walką z systemowym rasizmem i dyskryminacją, której często doświadczają imigranci lub ich potomkowie. Zamiast tego Macron próbował (na szczęście nieskutecznie) przeforsować ustawę chroniącą policjantów i ograniczającą społeczną kontrolę nad nimi, mimo że w ostatnich miesiącach było sporo przypadków policyjnej przemocy, często na tle rasistowskim.
Odpowiedzią na zastrzeżenia zgłaszane przez lewicę był atak. Politycy obozu rządzącego wspólnie z nacjonalistyczną prawicą rzucili się do walki z islamolewicą, która ma zdradzać ideały laickiej Republiki. Posypały się oskarżenia o wspieranie terroryzmu, a Jean-Michel Blanquer (minister edukacji) grzmiał o rzekomym spustoszeniu na uniwersytetach czynionym przez islamolewizm (islamo-gauchisme), co ma tyle wspólnego z prawdą co powtarzane przez prawicę bajki o wszechobecnym marksizmie w polskim szkolnictwie wyższym.
Za tą z pozoru histeryczną reakcją kryło się wyrachowanie. Politycy lewicy po przypięciu łatki islamolewaków byli spychani do defensywy. Zamiast krytykować posunięcia rządu, sami musieli bronić się w mediach przed absurdalnymi zarzutami o bycie muzułmańską agenturą, mimo swoich laickich poglądów. W niektórych przypadkach do takich oskarżeń wystarczyło np. uczestnictwo w demonstracjach przeciw islamofobii.
Wiązanie lewicy z islamizmem nie jest nowe. Prawica od dawna próbuje przedstawić obronę praw mniejszości muzułmańskiej jako sprzyjanie terroryzmowi i działanie na szkodę cywilizacji europejskiej. Podobną taktykę swego czasu stosowali polscy narodowcy, powielając narrację o zagrożeniu islamizacją kontynentu w kontekście kryzysu uchodźczego.
Nowością jest natomiast, że do retoryki kojarzonej ze skrajną prawicą sięga liberalny prezydent Francji oraz jego obóz polityczny. Pokazuje to z jednej strony niepokojącą normalizację postaw ksenofobicznych, a z drugiej cyniczny oportunizm Macrona, który wbrew opinii niektórych nie stroni od populistycznych zagrywek. Wobec powoli zbliżających się wyborów prezydenckich obecny lokator Pałacu Elizejskiego rozpoczyna walkę o elektorat Marine Le Pen. Można powiedzieć, że taka jest polityka, ale dla krótkoterminowych korzyści francuscy liberałowie nieodpowiedzialnie ryzykują nakręcaniem konfliktów społecznych i tym samym wzmocnieniem nacjonalistycznej prawicy w dłuższej perspektywie.
Samo pojęcie „islamolewicy” jest bardzo atrakcyjne politycznie i niewątpliwie będzie dalej robić karierę we Francji (i nie tylko). Pozwala ono zbudować prosty most między islamofobią, antyintelektualizmem oraz niechęcią do lewicy.
czytaj także
Doskonałym przykładem jest tutaj przywołana powyżej wypowiedź ministra edukacji atakującego uniwersytecki islamolewizm. Nieważne, że to całkowicie wyimaginowany twór. Liczy się to, że można bardzo łatwo połączyć trzy popularne na prawicy postawy: naturalną antylewicowość, strach przed muzułmanami oraz niechęć do przemądrzałych elit naukowych. Jedno słowo wytrych wystarczy, aby stworzyć wroga idealnego.
Pod wieloma względami islamolewica przywodzi na myśl starą „żydokomunę”. Wtedy również środowiska prawicowe wykorzystywały równościowe (a więc sprzeciwiające się stygmatyzacji mniejszości) pozycje lewicy do insynuowania jej stawiania „obcych” ponad „swoich”. Nacjonalistyczna retoryka opierała się na kreowaniu wojny kultur/cywilizacji, a przy takim postawieniu sprawy socjaliści lub komuniści odrzucający kryteria etniczne i bratający się z Żydami jawili się jako kolaboranci, piąta kolumna wspierająca wrogów narodu. Bez znaczenia był fakt, że opór wobec dyskryminacji na tle religijnym nie oznaczał sympatii lewicy wobec judaizmu, a jej sekularystyczne dążenia stały w sprzeczności z poglądami znacznej części społeczności żydowskiej. Skonstruowanie żydokomuny jako śmiertelnego zagrożenia było zwykłą zagrywką polityczną, niekiedy bardzo skuteczną.
Obecnie w podobnym charakterze występuje islamolewica, wyimaginowane monstrum czyhające na Francję, Polskę i Europę. Tak jak kiedyś na gruncie bardzo powszechnego antysemityzmu wykiełkowała żydokomuna, tak teraz populiści żerują na strachu przed islamem i terroryzmem, próbując połączyć te rzeczy w jednym łańcuchu myślowym z lewicą. Służy to stygmatyzacji zarówno polityków lewicy, jak i samej mniejszości muzułmańskiej. Ci pierwsi są przedstawiani jako zdrajcy laickiej Republiki, podczas gdy muzułmanów traktuje się jako ciało obce, niemożliwe do pogodzenia z wartościami narodowymi.
Islamolewica nie jest jedynym robiącym karierę terminem z prawicowego słowniczka. Wystarczy wspomnieć o istniejącym jedynie w wyobraźni konserwatystów marksizmie kulturowym, odmienianym przez wszystkie przypadki w mediach bliskich PiS-owi i Konfederacji.
czytaj także
Wcześniej grasowały inne monstra (w tym niebezpieczny gender), lecz duża ich część zdążyła się już schować i została zastąpiona innymi. Teraz głównym zagrożeniem dla cywilizacji chrześcijańskiej i Polski wydaje się właśnie wspomniany marksizm kulturowy, a islamolewica musi jeszcze poczekać na swoją kolej, ale jej czasy z pewnością nadejdą.
Świadczy o tym przypadek Francji, gdzie ministrowie centrowego rządu ramię w ramię z nacjonalistami promują tezę o starciu cywilizacji i kolaboracji lewicy z islamizmem. Macron i Le Pen mówią w tej sprawie jednym głosem. I choć dla tego pierwszego jest to zwykły polityczny oportunizm, to dla społeczeństwa francuskiego oraz idei egalitarystycznych konsekwencje mogą być opłakane.
**
W pierwotnej wersji tego artykułu błędnie napisano, że sprawcą dekapitacji nauczyciela był ojciec jednego z uczniów, który nie mógł znieść obrazy proroka. Artykuł zaktualizowany 29.12.2020.