Świat

Dlaczego amerykańskiej klasy pracującej nie przekonała bidenomika?

Mówiąc o sukcesach amerykańskiej gospodarki w ostatnich czterech latach, nie można zapominać o wpisanych w nią nierównościach. Sprawiają one, że dynamiczny rozwój z czasów Bidena niekoniecznie musiał przekładać się na poprawę życia uboższej części społeczeństwa.

Potrójna klęska amerykańskich demokratów – Trump wygrał prezydencki wyścig, a republikanie zapewnili sobie kontrolę nad obiema izbami Kongresu – uruchomiła w partii oraz w jej medialnym i eksperckim zapleczu szeroką dyskusję o przyczynach przegranej. Opinie pojawiające się w tej debacie często są wzajemnie sprzeczne. Wielu jej uczestników traktuje to, co stało się 5 listopada, jako dowód, że pretensje, które od dawna zgłaszali pod adresem demokratów, były słuszne. Dotyczy to zarówno centrystów, przekonanych, że partia za bardzo skręciła w lewo, jak i partyjnej lewicy, oskarżającej ją o niedostatki dobrze pojętego lewicowego populizmu. Zarówno bardziej konserwatywnych demokratów,  obwiniających przyjęcie przez partię agendy woke, jak i antywojennych aktywistów, przekonanych, że demokratyczną bazę zdemobilizowała polityka administracji Bidena w kwestii Gazy.

Przyczyna wygranej Trumpa może być bardzo prozaiczna

Jednocześnie wszystkie elementarnie rozsądne analizy zgadzają się, że kluczowe znaczenie dla wyników wyborów miała gospodarka, czy, ściślej mówiąc, jej percepcja wśród wyborców. Według exit poll aż 67 proc. badanych odpowiedziało, że gospodarka znajduje się w złym stanie. 70 proc. udzielających takiej odpowiedzi głosowało na Trumpa. Wśród badanych bez dyplomu uczelni liczba niezadowolonych ze stanu gospodarki wynosiła aż 75 proc. 45 proc. badanych stwierdziło, że ich sytuacja finansowa jest gorsza niż cztery lata temu.

Wskaźniki makroekonomiczne – bezrobocie, płace realne, wzrost gospodarczy, notowania na giełdzie – przedstawiają zupełnie odmienną sytuację. Na tle innych państw G7 amerykańska gospodarka wyjątkowo dobrze radziła sobie w warunkach popandemiczno-wojennych. Przyczyniła się do tego znacząco ambitna polityka gospodarcza administracji Bidena, od pierwszego pakietu stymulacyjnego, po takie projekty, jak Inflation Reduction Act i CHIPS Act.

Jedno z najciekawszych pytań związanych z wynikami tegorocznych wyborów brzmi: skąd przepaść między wskaźnikami gospodarczymi a odczuciami społecznymi? Oraz: dlaczego biedenomika nie przekonała amerykańskich pracowników do głosowania na demokratów?

Między wskaźnikami a portfelem

Odpowiedź na to pierwsze pytanie jest dość oczywista: przytłaczająca większość wyborców nie jest makroekonomistami. Głosując, nie kierują się wskaźnikami, tylko swoim osobistym doświadczeniem. A mimo doskonałych wskaźników gospodarczych doświadczenia wielu Amerykanów w ostatnich czterech latach były trudne. Nie można winić ludzi, którzy mają problem z opłaceniem rachunków, że nie ekscytują się świetnymi wynikami giełdy – zwłaszcza jeśli nie posiadają akcji – albo wzrostem płac realnych, którego efekty nie trafiają do ludzi takich jak oni.

Mówiąc o sukcesach amerykańskiej gospodarki w ostatnich czterech latach, nie można zapominać o wpisanych w nią nierównościach. Sprawiają one, że dynamiczny rozwój z czasów Bidena niekoniecznie musiał przekładać się na poprawę życia uboższej części społeczeństwa. Jak na łamach Project Syndicate pisał ekonomista Mohamed El-Arian, okres rządów Bidena to nie tylko wzrost gospodarczy i wzrost zamożności wielu gospodarstw domowych, ale także zupełnie odmienna rzeczywistość gospodarstw o najniższych dochodach, które do jesieni 2024 roku „wydały wszystkie oszczędności, jakie zgromadziły w trakcie pandemii, wyzerowały swoje karty kredytowe, nie mają żadnych rezerw finansowych i funkcjonują w warunkach znaczącej ekonomicznej niepewności”.

Elon Musk w Białym Domu

El-Arian przytacza w swoim tekście argumenty z wykładu, jakiego niedawno w Cambridge udzielił laureat Nobla w dziedzinie ekonomii Michael Spence: gdy ludzie żyjący od wypłaty do wypłaty słyszą w mediach głównego nurtu ekspertów tłumaczących im, jak świetnie ma się gospodarka, to dochodzą do wniosku, że media nie wiedzą, o czym mówią i jak wygląda prawdziwe życie, albo reprezentują wrogie im interesy i w ogóle nie można im ufać. Nietrudno zgadnąć, jaka polityka może zbudować się na takim braku zaufania do mediów głównego nurtu i wypowiadających się w nich ekspertów.

Pierwsza postneoliberalna prezydentura?

Administracja Bidena zdawała sobie sprawę z fundamentalnego problemu nierówności, uruchomiła też całą serię polityk ekonomicznych, które miały pracować na rzecz korekty amerykańskiego modelu społeczno-gospodarczego. Kluczem do tego miało być odrodzenie przemysłu oferującego Amerykanom – także tym bez dyplomu – stabilne, dobrze płatne, uzwiązkowione miejsca pracy. Ulgi podatkowe, cła i inne narzędzia miały skłonić biznes do inwestycji w tworzenie miejsc pracy w przemyśle w Stanach i chronić je przed zagraniczną konkurencją. Wspierane miały być zwłaszcza inwestycje w zielone technologie i przemysły przyszłości.

Można spierać się, czy jak na łamach „New Yorkera” przekonywał niedawno Nicholas Lehmann, Biden faktycznie był „pierwszym postneoliberalnym prezydentem”, zdolnym zaproponować szeroko zakrojoną politykę przemysłową, zrywającą z założeniami, jakie w myśleniu o gospodarce przyjmowali wszyscy prezydenci od czasów Reagana. Z całą pewnością nie można jednak uczciwie powiedzieć, by Biden po prostu kontynuował politykę gospodarczą Clintona i Obamy.

Ikonowicz: Jestem przerażony

Bidenomika bez wątpienia stawiała sobie kilka niezwykle ambitnych celów: skrócenie łańcuchów dostaw i ograniczenie zależności amerykańskiej gospodarki od Chin, zapewnienie amerykańskiej gospodarce przewagi w najbardziej przyszłościowych sektorach, odbudowę amerykańskiej infrastruktury, ułatwienie zielonej transformacji, wreszcie budowę bardziej zrównoważonej społecznie gospodarki – reindustrializacja miała ponownie włączyć do grona klasy średniej pracowników bez dyplomu – i last but not least przyciągnięcie do Partii Demokratycznej stanowiącej kiedyś jej naturalną bazę klasy pracującej. Potrzeba czasu, by móc sensownie ocenić, na ile udała się realizacja tych celów. Z całą pewnością można dziś  powiedzieć jedno: na poziomie politycznym bidenomika nie spełniła pokładanych w niej nadziei.

Sygnały, że polityka gospodarcza Bidena nie pomaga politycznie demokratom, jeśli chodzi o poparcie klasy pracującej, pojawiały się już od końca 2023 roku. Wyniki tegorocznych wyborów wydają się to potwierdzać. Mimo znaczących inwestycji przemysłowych, jakie dzięki programom Bidena popłynęły do takich stanów, jak Georgia, Karolina Północna i Michigan – cztery lata temu głosujących na Bidena – w tych wyborach poparły one Trumpa. Republikanin wygrał według exit poll wśród wyborców bez wyższego wykształcenia (56 do 42 pkt proc.) oraz wśród wyborców z gospodarstw domowych, które w 2023 roku osiągnęły mniej niż 50 tysięcy dolarów dochodu (50 do 47 pkt proc.).

Kwestia czasu i komunikacji?

Co nie zadziałało? Lehman we wspomnianym tekście dla „New Yorkera” – pisanym jeszcze przed wyborami – stawia tezę, że bidenomika, by w pełni zadziałać, potrzebuje czasu i niespełna cztery lata administracji ustępującego prezydenta to za mało, by wyborcy odczuli pełne skutki zainicjowanych przez niego programów.

Bez wątpienia nie pomogło też to, że po wycofaniu się Bidena z wyścigu bidenomika została w nim trochę „osierocona”. Harris w niewielkim stopniu budowała swój przekaz na obronie gospodarczych osiągnięć administracji, którą współtworzyła, temat ten pojawił się dopiero w ostatnich tygodniach jej kampanii, podczas spotkań z wyborcami ze stanów Środkowego Zachodu. Jak złośliwie, choć nie bez racji, podsumowała to Kate Aronoff na łamach „The New Republic”: „Trump obiecywał, że uczyni Amerykę znów wielką. Biden, że sprawi, że Ameryka znów będzie produkować wielkie rzeczy. Harris głównie to, że nie będzie Trumpem”.

Trump przekonał ubogą Amerykę, bogata Ameryka świętuje

Przekaz Trumpa potrafił wyrazić poczucie frustracji i gniew, jakich doświadczało wielu Amerykanów, wskazywał też winnych ich problemów: konkurujące nieuczciwie z amerykańską gospodarką Chiny, nieudolne globalistyczne elity, które im na to pozwalają, migrantów zabierających Amerykanom pracę. Przekazowi demokratów brakowało tego populistyczno-afektywnego wymiaru, nie potrafili nawet porządnie zaatakować oligarchów najbardziej zblatowanych z Trumpem.

Problem może jednak nie ograniczać się wyłącznie do timingu i komunikacji. Jak zwraca uwagę Adam Tooze, ze względu na sytuację w Kongresie bidenomice zabrakło społecznego wymiaru, programu na miarę Obamacare. Bo też społeczne problemy Stanów nie ograniczają się do braku dobrze płatnych miejsc pracy w przemyśle. Olbrzymia część bazy demokratów nie pracuje w przemyśle, tylko w często niedofinansowanym sektorze publicznym albo w nisko płatnych usługach. Wszystkich dotykają problemy stwarzane przez niedostatek usług publicznych czy sytuację na rynku mieszkaniowym. Jak przypomina Aronoff, w ciągu ostatnich czterech lat ceny nieruchomości mieszkalnych wzrosły w Stanach o 45 proc. – co jest dobrą wiadomością dla ich właścicieli, świetną dla flipperów, a jednocześnie wielkim problemem dla osób chcących kupić swoje pierwsze mieszkanie albo domek na przedmieściu.

Nowy Gospodarczy Ład i kwestia wartości

Wszystkie te argumenty zbiera opublikowany na łamach „The Boston Globe” artykuł Ro Khanny – dziś chyba najciekawszego intelektualnie przedstawiciela demokratów w Izbie Reprezentantów. Khanna stawia w nim tezę: przegraliśmy, bo nie przedstawiliśmy przekonującej dla klasy pracującej wizji rozwoju gospodarczego. Zamiast sloganów „brzmiących, jakby zostały wygenerowane przez ChatGPT” musimy przedstawiać realne rozwiązania, ciągle mówić o tym, „jak zamierzamy zreindustrializować takie miejsca, jak Gelesburg w stanie Illinois czy Anderson w stanie Indiana”.

Khanna wzywa swoich kolegów z partii, by zaprezentowali Amerykanom „Nowy Gospodarczy Ład” (New Economic Deal). Miałaby się na niego składać nie tylko znana z bidenomiki polityka odbudowująca przemysł, nie tylko wsparcie dla związków zawodowych i wyższych pensji, ale także rozwiązania społeczne – Khanna jest autorem projektu ustawy zamrażającej koszty opieki przedszkolnej dla rodzin zarabiających mniej niż 250 tysięcy dolarów rocznie – i dobrze rozumiana populistyczna retoryka, zdolna czasem uderzyć w miliarderów, nawet tych hojnie wspierających demokratów.

Wydaje się, że w dyskusji, co dalej z Partią Demokratyczną po klęsce z 5 listopada, takich odpowiedzi jak Khanna udzielać będzie lewica. Pytanie, czy to wystarczy, biorąc pod uwagę choćby drugą kluczową kwestię w tych wyborach: migrację. Albo skuteczność kampanii Trumpa w demonizowaniu kwestii praw osób transpłciowych.

Acemoglu: Jeśli Trump przejął głosy pracowników, to dlatego, że demokraci je oddali

Po wyborach na swoim koncie na portalu X Sohrab Ahmari – ciekawy komentator amerykańskiej polityki, konserwatywny katolik, sympatyzujący z ekonomiczno-społecznym przekazem sandersowskiego skrzydła demokratów – napisał: „W reakcji na wyniki wyborów widzę więcej pełnego pogardy zaprzeczenia po stronie lewicy niż liberałów. Lewicy wydaje się, że gdyby wystartował demokratyczny socjalista, toby wygrał, a więc nie trzeba robić żadnych ustępstw w kwestii migracji czy osób trans. Urojenia”. Już wcześniej tacy komentatorzy jak David Brooks zwracali uwagę, że bidenomika może nie działać politycznie ze względu na rozchodzenie się wartości klasy pracującej i elit partii demokratycznej, co szczególnie przejawiać by się miało w trzech obszarach: poza migracją i prawami osób transpłciowych jeszcze w stosunku do przestępczości i policji.

Khanna w swoim tekście z „The Boston Globe” pisze: „bądźmy szczerzy, by nasz przekaz w kwestiach gospodarczych został usłyszany, musimy wykazać elementarny zdrowy rozsądek w kwestii przestępczości czy bezpieczeństwa rodzin, nie możemy zawstydzać i cancelować tych, którzy nie zgadzają się z nami w jakiejś konkretnej społecznej kwestii”.

Z drugiej strony, można wysunąć argument, że problemem kampanii Harris wcale nie był nadmiar progresywnych treści, ale to, że próbowała zmobilizować progresywną bazę demokratów w Michigan, prowadząc tam kampanię wspólnie z zupełnie nieprzemawiającą do tego elektoratu Liz Cheney. Porzucenie postępowych treści oznaczałoby też demobilizację jakiejś części własnej bazy.

Demokratów czeka teraz szereg strategicznych wyborów. Wśród nich decyzja, co zrobić z dziedzictwem bidenomiki – porzucić ją czy spróbować włączyć w szerszy projekt – wymagający trudnego pogodzenia progresywnego programu gospodarczego i prawnoczłowieczego.

Od tego, jak partia odpowie na te dylematy, będzie zależeć wiele, nie tylko w amerykańskiej polityce. Bidenomika była przecież główną inspiracją dla programu rządu Starmera i jej klęska z pewnością daje laburzystom do myślenia. Także inne lewicowo-progresywne siły na całym świecie powinny uważnie przyglądać się tym dyskusjom.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij