Świat

Bińczyk: Ludzkość jest dziś jednocześnie supersprawcza i bezradna!

strajk-klimatyczny

W historii obserwowaliśmy już pięć wielkich wymierań gatunków, stoimy dziś u progu szóstego, ale przecież po każdym na nowo odradzał się jakiś nowy typ życia na planecie. Tyle że dla cywilizacji ludzkiej oznacza to katastrofę, nawet jeśli część ludzi przetrwa – to trudno wyobrazić sobie, w jakich warunkach – mówi Ewa Bińczyk, autorka książki „Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu”.

Michał Sutowski: Nie wiem, ilu ludzi w Polsce zna pojęcie „antropocenu”, o którym napisała pani książkę, ani ilu uznaje zmianę klimatu za problem. A jednak artykuł o tym, że wojna nuklearna i kilka grzybów atomowych mogłoby załatwić problem rosnącej temperatury na świecie, stał się hitem na fejsie. Czy to znaczy, że mamy przełom w zbiorowej świadomości?

Ewa Bińczyk: Gdy mówimy o konieczności ograniczenia konsumpcji, przejścia na odnawialne źródła energii, i o tym, że warto postawić na czas wolny zamiast ciągłej pogoni za wzrostem PKB, aby uratować jeszcze naszą cywilizację, słyszymy, że to utopia…

Częściej chyba widzicie wzruszenie ramion.

No właśnie, a gdy ktoś mówi, że do obniżenia temperatury globu o kilka stopni wystarczy wywołać wojnę nuklearną albo rozpylić siarkę w stratosferze, ewentualnie rozproszyć parę wodną nad oceanami – ludzie od razu to kupują. Lubią słuchać inżynierów, ufają im. Sama nazwa tych wszystkich pomysłów na cudowne rozwiązanie kwestii ocieplenia, czyli „geoinżynieria”, sugeruje poważną naukowość, sterowalność i precyzję, no i odwołuje się do starej wiary w postęp, który nas uratuje. Na zasadzie drogi na skróty: po co zmieniać style życia i system gospodarczy, skoro można zaaplikować ludzkości technologiczne panaceum.

Ale czasem chorobę trzeba leczyć farmakologicznie, a nawet chirurgicznie, nie wszystko da się załatwić nową dietą i dawką ruchu. Skoro z planetą jest aż tak źle, może po prostu nie ma innego wyjścia jak zaryzykować?

We wcześniejszych, historycznych projektach modyfikacji pogody też używano tego uzasadnienia, że jest już za późno, a sytuacja jest bezprecedensowa i wyjątkowa, więc musimy bardzo brutalnie reagować. To naprawdę nie jest nowy pomysł: badacz nauki i techniki James Fleming pisze np. o amerykańskich programach „zasiewania chmur”, czyli wywoływania opadów deszczu w określonym miejscu przez rozpylanie substancji chemicznych. Projektowano też takie przemieszczanie lodowców, żeby dostarczyć wodę na południe i daleki wschód USA, przekopywanie wielkich kanałów, żeby użyźnić Saharę – to akurat był niemiecki pomysł. A najlepiej chyba opisane są przykłady radzieckie, na czele z wykorzystaniem Amu-darii do nawadniania pól bawełnianych, przez co wyschło jezioro Aralskie, no i niezrealizowane projekty odwracania biegu rzek syberyjskich.

Naomi Klein: Zderzyliśmy się ze ścianą. Z tej planety nie da się więcej wycisnąć

No dobrze, w ZSRR rzeczywiście nie wyszło. Ale podobno nasza sytuacja jest dziś naprawdę wyjątkowa, jeśli szybko czegoś nie zrobimy, czekają nas prawdziwe plagi egipskie.

Ta retoryka wyjątkowości zawsze działa bardzo skutecznie i przez to jest niebezpieczna. Cała debata wokół antropocenu – epoki geologicznej, w której człowiek zaczął przekształcać całą planetę w sposób nieodwracalny – ma ogromny potencjał pozytywny, ale też rodzi pewne zagrożenia. No bo jeżeli ktoś zaczyna uważać, że mały konflikt nuklearny może rozwiązać nasze problemy, to sytuacja robi się naprawdę niewesoła.

To ja już nie rozumiem. To jest źle z nami i z klimatem czy nie jest? Bo jak jest, to chyba trzeba działać zdecydowanie?

Jeżeli ktoś zaczyna uważać, że mały konflikt nuklearny może rozwiązać nasze problemy, to sytuacja robi się naprawdę niewesoła.

Jedną kwestią jest to, co ustalili przyrodoznawcy i klimatolodzy, to znaczy, jak głęboko zabrnęliśmy pod względem planetarnego kryzysu środowiskowego. A drugą – jak mówić o tym politykom i opinii publicznej, żeby nie wywołać efektu otępiającego: skoro jest tak tragicznie i źle, to mamy wszelkie powody ku temu, żeby dalej tkwić w marazmie, bo przecież i tak jest za późno, a wszystko dzieje się samo już bez naszego wpływu.

To ustalmy najpierw, jak jest. I po co naszą epokę zaraz nazywać „antropocenem”, zamiast powiedzieć po prostu, że zrobiło się za gorąco i że jako ludzie robimy syf dookoła? O niszczeniu środowiska pisze się przecież nie od dziś.

Tak, ale przedtem mówiliśmy o destrukcji ekosystemów lokalnych i wymieraniu poszczególnych gatunków: alarmowano, że ze względu na ludzką działalność wysycha Jezioro Czad, gleby w Uzbekistanie są potwornie zasolone czy że zaraz wyginą tygrysy bengalskie. Dziś mówimy o katastrofie w wymiarze planetarnym i o destrukcji różnych systemów Ziemi, które pozostają ze sobą w sprzężeniach zwrotnych. Tzn. że jak utracimy lód w Arktyce czy lasy równikowe, to nie chodzi o ten konkretny lód, las czy Wielką Rafę Koralową, ale o to, że wraz z nimi zmienimy bieg prądów oceanicznych, a to się z kolei przełoży na opady deszczu, warunki uprawy roli, masowe migracje klimatyczne i wojny o zasoby, wreszcie na warunki możliwości prowadzenia naszego stylu życia.

Zmian klimatu nie da się powstrzymać [rozmowa]

I to jest coś nowego?

Nowa jest wiedza w obszarze nauk przyrodniczych: nasz gatunek intensywnie wpływa na systemy planetarne: sprzężone ze sobą atmosferę, hydrosferę i litosferę, a w efekcie na biosferę. Debata z użyciem pojęcia „antropocenu” toczy się po 2000 roku wśród naukowców, a w prasie gdzieś od 2011 roku, kiedy trafiło ono na okładki „The Economist”. O samej zmianie klimatycznej mówiliśmy oczywiście dużo wcześniej, ale jako o czymś raczej odległym w czasie, w perspektywie co najmniej stu lat. Teraz już mówimy o najbliższych dekadach: możliwe, że coś bardzo niebezpiecznego wydarzy się przed rokiem 2050.

Co trzeba wiedzieć o globalnym ociepleniu

czytaj także

Co trzeba wiedzieć o globalnym ociepleniu

Megan Darby, Sara Stefanini

Mówiła pani o wpływie na atmosferę, ale przecież była już tzw. dziura ozonowa. Czym to się różni od obecnej sytuacji?

Przede wszystkim mieliśmy wówczas mnóstwo szczęścia. Mało kto pamięta, że koncern DuPont produkujący substancję CFC, czyli freon wykorzystywany w aerozolach i chłodziarkach, był o krok od decyzji, żeby zamiast freonu stosować technologię opartą na bromie. Dla warstwy ozonowej miałby on kilkaset razy gorsze skutki, a więc gdyby podjęto kiedyś inne decyzje biznesowe, prawdopodobnie nie podźwignęlibyśmy się z katastrofy.

A jednak tej akurat chyba udało się uniknąć. Temat właściwie zniknął.

Problem dziury ozonowej stosunkowo łatwo było rozwiązać: wystarczyło, żeby wielki koncern zdecydował się na modyfikację swoich fabryk i produkował inną substancję. Oni przyznali, że faktycznie jest problem dopiero wówczas, kiedy już mieli zaplanowane alternatywne linie montażowe do produkcji substancji zastępczej i gotową kampanię marketingową.

Późno, bo późno, ale jednak można, tzn. ekolodzy i naukowcy z biznesem wygrali.

Tak i nie. Wygrał kapitalizm, w tym wypadku możliwość sprzedania nowego produktu, oraz zadziałał czynnik klasowy i rasowy. Po prostu poszkodowanymi mogli być biali ludzie, w tym z klasy średniej i wyższej, bo akurat nad USA warstwa ozonu była wyjątkowo cienka, co groziło zwiększoną zachorowalnością na raka skóry. Cała opowieść o potrzebie zmiany była łatwa do przyjęcia dla opinii publicznej. A problem zmiany klimatu nie przekłada się na żadną prostą (najlepiej przerażającą) chorobę, która mogłaby zaszkodzić białym ludziom…

Fotorelacja: Marsz dla klimatu w Katowicach

I nie wystarczy zrezygnować z jednej konkretnej technologii i zastąpić jej inną, którą zresztą mamy pod ręką.  

W Polsce próbuje się używać argumentu o boreliozie, która się tak rozpowszechniła, bo jest cieplej, więc cykl życia kleszczy jest wydłużony. To przykład choroby – efektu ubocznego zmiany klimatycznej, która dotyka nas bezpośrednio. Wtedy, w latach 80., udało się przekonać opinię publiczną właśnie w ten sposób – pokazując przełożenie konkretnej technologii na zmianę w środowisku, która skutkuje taką a nie inną szkodą dla zdrowia.

Używasz dezodorantu i lodówki freonowej – będziesz mieć raka?

Mniej więcej. W ten sposób udało się doprowadzić do zakazu stosowania freonów i podpisać w 1987 roku tzw. protokół montrealski, co po latach przyniosło odbudowę warstwy ozonowej. Niestety wieloma podobnymi sukcesami nie możemy się pochwalić.

Dziura ozonowa to szkoda dla środowiska na skalę globalną, ale rozumiem, że to był inny kaliber zmiany niż to, z czym mamy do czynienia dziś?

Tak. Dlatego potrzebne nam było nowe pojęcie. Słowo „antropocen” to wyraz nowej świadomości, że zaczęliśmy przekształcać planetę w sposób tak daleko idący, że nie ma już „środowiska” w sensie otoczenia przyrodniczego. Wszystko jest już przez człowieka przetworzone. Żyjemy zatem w czasach postśrodowiskowych i nie za bardzo wiadomo, co mamy właściwie chronić. W debacie o antropocenie bardzo wpływowy jest dyskurs „utraty natury” czy „końca przyrody”, ale ja lubię myśleć o antropocenie przede wszystkim jako symbolu tego, że ludzkość stała się jednocześnie supersprawcza i bezradna!

Stąd w podtytule książki słowo „marazm”?

Tak, bo człowiek jako gatunek jest dzisiaj siłą sprawczą, która może zrobić sobie planetę własnego wyrobu, ale jednocześnie jest ofiarą zmiany klimatycznej i nie potrafi wykreować polityki niskoemisyjnej na poziomie globalnym.

A kiedy taka „supersprawczość” się w ogóle zaczęła?

Spór na ten temat jest mocno zideologizowany, bo odpowiadając „kiedy”, mówisz zarazem, „kto” jest odpowiedzialny. Twórcy współczesnego pojęcia antropocenu, czyli Paul Crutzen, noblista w dziedzinie chemii, oraz Eugene Stoermer zaproponowali jako cezurę początkową rok 1750, czyli początek rewolucji przemysłowej, kiedy radykalnie wzrosła ilość spalanego węgla. Dziś jednak dominuje odpowiedź, że antropocen tak naprawdę zaczyna się dopiero po II wojnie światowej i wtedy zakładamy, że odpowiedzialny jest głównie kapitalizm i globalizacja handlu na dalekie odległości, które bardzo przyspieszyły wzrost emisji CO2.

Czas, by prawo zaczęło ścigać ekobójstwo

A są inne opcje?

Odpowiedź promowana przez konserwatystów głosi, że antropocen zaczął się wraz z wymieraniem megafauny, kiedy to my, ludzie, wybiliśmy większe – ważące powyżej 10 kilogramów – zwierzęta na większości kontynentów, polując na nie. Mamy tu ślady stratygraficzne, czyli szczątki gatunków, które wyginęły, np. mamutów czy tygrysów szablozębnych. Taka definicja sugeruje, że jesteśmy destrukcyjni bez względu na kulturę i politykę, że to niejako leży w naszej ludzkiej naturze. Taka już nasza uroda i po prostu nie byłoby człowieka, jakiego znamy, gdyby nie niszczył i nie przekształcał gwałtownie środowiska wokół siebie.

Jest chyba jeszcze rewolucja neolityczna, czyli początek rolnictwa?

Raczej wypalanie lasów na szeroką skalę i tu też się toczą spory, kiedy dokładnie to nastąpiło. Jednak hipoteza tzw. wczesnego antropocenu, który zaczął się wraz z wymieraniem mamutów lub wypalaniem lasów broni się słabo.

Bo?

Co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, bo zwolennicy tej tezy lubią podkreślać, że przecież aż 75 procent lasów wypalono przed rewolucją przemysłową, a tylko 25 procent po jej rozpoczęciu. Tyle że to pierwsze trwało 200 tysięcy lat, a potem przez 250 lat zlikwidowano pozostałą jedną czwartą! No a drugi argument jest taki, że antropocen to nazwa epoki geologicznej, a żeby stwierdzić nową epokę, potrzebujemy danych stratygraficznych na całej kuli ziemskiej. Przykładem takiego markera globalnego jest opad promieniotwórczy, bo on po II wojnie światowej jest do znalezienia wszędzie, w skałach i osadach na całym globie. Mówimy zatem o zaledwie 70 latach. To jest szokujące dla geologów, że wystarczyło tak mało czasu, by tak wiele zmienić – dodajmy, że poprzednia epoka holocenu, która zaczęła się po ostatnim zlodowaceniu, trwała około 11 tysięcy lat.

Czy polski Kościół pomoże walczyć z ociepleniem klimatu?

No dobrze, ale powiedziała pani, że jeśli zaczęło się po II wojnie światowej, to winny jest kapitalizm… A przecież Związek Radziecki też emitował CO2 na potęgę i przekształcał powierzchnię planety. Kominy Magnitogorska zatruwały atmosferę niezależnie od tego, że cele produkcyjne wyznaczał im Gosplan, a nie akcjonariusze.

Jason Moore, twórca konkurencyjnego pojęcia w tej debacie, czyli „kapitałocenu”, wiąże przełom z powstaniem reżimu własności prywatnej, akumulacji kapitału i akumulacji zysków z czyjejś pracy. Nie tyle zatem sama rewolucja technologiczna, ile wcześniejsze procesy społeczne zadecydowały: wywłaszczenia i grodzenie obszarów wspólnych, w oparciu o które można było akumulować nadwyżki, inwestować je, finansując przemysł i podboje kolonialne. Wariantem takiego podejścia jest pojęcie „anglocenu”, wtedy winni dokonanej destrukcji są Brytyjczycy i Amerykanie, a więc dwa czołowe narody przemysłowe XIX i XX wieku.

Ale przecież ZSRR też akumulował mnóstwo nadwyżek, oni tę angielską rewolucję przemysłową chcieli zrobić w jedno pokolenie.

Zgoda, spór o przypisanie historycznej odpowiedzialności pewnie będzie trwał. Niewątpliwa jest jednak jej skala: kiedy zniszczysz pojedynczy ekosystem, to na pewno jakieś istotne wartości etyczne zostały narażone na szwank. A jak unicestwiasz możliwość życia całych gatunków i całej planety – to jak nazwać to moralnie, taki systemowy, globalny wymiar szkód?

A gdzie dokładnie ilość przechodzi w jakość? Tzn. od ilu wybitych gatunków zaczyna się ten wymiar systemowy?

Chodzi o moment, w którym dojdzie do destabilizacji systemów planetarnych znajdujących się dotąd w pewnej homeostazie. Holocen to była epoka geologiczna, w której rozwinął się człowiek, jakiego znamy, rolnictwo, znany nam ład społeczny. To wszystko wymagało przede wszystkim stabilności warunków klimatycznych i pogodowych. Po ostatnim zlodowaceniu różnice temperatury globalnej mieściły się w przedziale 1 stopnia Celsjusza, po pół w górę lub w dół od średniej z 11 tysięcy lat.

I antropocen ma oznaczać, że my te stabilne warunki tracimy?

Tak, stawką w grze jest utrata stabilnych warunków holocenu, a nie tylko utrata pięknych raf koralowych czy fauny któregoś oceanu. Utracimy przewidywalność. I żeby było jasne, to raczej nie będzie się wiązać z utratą życia jako takiego, bo jakiś typ życia w nowych warunkach się przecież rozwinie. W historii obserwowaliśmy już pięć wielkich wymierań gatunków, stoimy dziś u progu szóstego, ale przecież po każdym na nowo odradzał się jakiś nowy typ życia na planecie. Tyle że dla cywilizacji ludzkiej oznacza to katastrofę, nawet jeśli część ludzi przetrwa – to trudno wyobrazić sobie, w jakich warunkach.

Majmurek: Homo sapiens zabójca

Ale skoro jakaś forma życia przetrwa, to można zapytać: a w czym jedne gatunki są lepsze od drugich? Życie to życie, proces zastępowania gatunków innymi jest normalny, tyle że teraz przyspieszony. My wybiliśmy mamuty, teraz dokonamy samozagłady i coś innego nas zastąpi…

W tym sensie myślenie o zmianie klimatu jest tak naprawdę antropocentryczne, tzn. to przecież my, ludzie nie chcemy utracić tego, co znamy: pór roku, zjawisk pogodowych, zwierząt, warunków umożliwiających cywilizację. Nie chcemy czy nie powinniśmy podcinać gałęzi, na której siedzimy. Ale jest jeszcze inne uzasadnienie, poza takim oświeconym własnym interesem. Otóż ja uznaję, że odpowiedzialność wiąże się przede wszystkim z władzą.

Czyli?

To znaczy, jeśli nasza sprawczość rośnie, to i odpowiedzialność powinna. Gdyby uderzył w nas meteoryt i przez to mielibyśmy wyginąć, to nie będzie nasza wina, ale zaśmiecenie oceanów plastikiem możemy jednak zatrzymać, to leży w zakresie naszej sprawczości.

Milion plastikowych butelek na minutę

czytaj także

Czyli chrońmy przyrodę, bo dzięki niej żyjemy, ale też dbajmy o nią, skoro ją przekształcamy? Odpowiedzialność dotyczy tego, co przez nas przetworzone? 

Trochę tak, choć mówiłam już o tym, że w epoce „postśrodowiskowej”, gdy nie ma już „natury”, a wszystko zostało przez człowieka jakoś przekształcone, problematyczny jest sam dualizm: człowiek – przyroda. Paradoks polega na tym, że jednocześnie tracimy przyrodę przez naszą własną arogancję, a zarazem problematyzujemy siebie i antropocentryzm, czyli sytuowanie człowieka w centrum. Krótko mówiąc, mam dużo roboty jako filozofka.

OK, pociągnijmy ten wątek: jesteśmy odpowiedzialni za wszystko to, na co swoim działaniem wpłynęliśmy? Ale jednocześnie nie możemy stawiać samych siebie, tzn. człowieka, w centrum, jak przez ostatnie kilka setek lat?

Skala i zasięg naszego wpływu każą na nowo stawiać pytanie, kim my jesteśmy. Bo jeżeli przez roztopienie pokrywy lodowej Grenlandii zmieniliśmy jej ciężar i to zmieniło nachylenie osi Ziemi, to przecież modyfikujemy sposób, w jaki porusza się planeta w wymiarze kosmicznym. Powtórzę: jesteśmy niesłychanie sprawczy, a zarazem bezradni, zmierzamy ślepo w stronę katastrofy, nie potrafiąc wytworzyć na nią remedium. Człowiek niesie dziś przyszłość w swoich rękach i to nie jest metafora. Po prostu jeśli nie zostaną podjęte odpowiednie decyzje, to pod koniec stulecia nie będzie ludzkości, jaką znamy.

Žižek: Dramat filozofa w czasie upałów

A jak się do tych opowieści ma tzw. hipoteza Gai Jamesa Lovelocka? Czy on tak naprawdę nie twierdzi, że jeśli czegoś w swym postępowaniu nie zmienimy, to Ziemia nam się po prostu, w odruchu samoobrony – odwinie?

Gaja, czy bardziej precyzyjnie „Gaja optymalizująca”, to nie jest system inteligentny i celowy, nie przypisujmy mu zatem podmiotowości czy wręcz cech opatrznościowych. W tej koncepcji nie chodzi o jakąś samoobronę Ziemi przed szkodliwym gatunkiem, np. człowiekiem, tylko o tzw. planetary shifts, czyli zwroty planetarne, takie jak koniec epoki holocenu i wejście w epokę destabilizacji. Życie w znanej nam formie wyewoluowało, bo różne parametry na to pozwalały: skład atmosfery i oceanów wpływają na warunki biosfery, które z kolei określają typ możliwego życia. I teraz: jeśli jeden czynnik się istotnie zmieni, powiedzmy, że podniesie się zakwaszenie oceanu, to pozostałe czynniki działają tak, żeby tę zmianę zrównoważyć i utrzymać całość w homeostazie. No chyba, że się przekroczy pewną granicę, na przykład temperatura podniesie się za mocno, wtedy już nie da się homeostazy utrzymać i stracimy warunki pozwalające nam przeżyć.

Dopytam jeszcze o to „nam”, choć była już mowa o tym, kto właściwie jest za antropocen odpowiedzialny i że łatwiej walczyć z katastrofami ekologicznymi, gdy cierpią od nich biali ludzie, najlepiej zamożni – jak to było w przypadku dziury ozonowej. Rozumiem, że ze zmianą klimatu i antropocenem jest tak, że z grubsza kto inny je powoduje i kto inny na nich cierpi? Relacja Północ – Południe jest tu dość oczywista, ale co np. z wymiarem genderowym? Sektory gospodarki, które emitują najwięcej CO2 są najbardziej zmaskulinizowane, jak np. przemysł ciężki. Kobiety podobno częściej giną w klęskach żywiołowych, bo mają dzieci pod opieką. Czy do bogatych, białych kapitalistów mówiących po angielsku jako winowajców trzeba by jeszcze doliczyć… mężczyzn? 

W pewnym sensie tak. Możemy też wskazać na negatywną rolę wartości stereotypowo kojarzonych z męskością: brawura, nadmierna skłonność do ryzyka, bezwzględność, arogancja. Tymczasem etyka antropocenu powinna być etyką ostrożności, troski, planetarnej odpowiedzialności, symbiotyczności – nie rywalizacji silnych ego. Nawet Grupa Robocza ds. Antropocenu zdominowana jest przez mężczyzn, podobnie większość paneli i instytucji konferencji klimatycznych ONZ. A ofiarami katastrof rzeczywiście dużo częściej są kobiety i dzieci niż mężczyźni.

Wśród kryteriów definicyjnych antropocenu wymieniła pani opad promieniotwórczy jako wiarygodny marker nowej epoki, rozpoczętej latem 1945 roku. Tylko czy w takim razie dziś, w XXI wieku, rzeczywiście jesteśmy w tak zupełnie nowej sytuacji? Przecież już przy detonacji tzw. car-bomby na Nowej Ziemi – to było na początku lat 60. – radzieccy naukowcy obawiali się, czy wybuch nie wybije Ziemi z jej orbity. Nasza moc wpływu na planetę była równie wielka w czasach Zimnej Wojny, co najmniej dwa razy byliśmy na krawędzi apokalipsy…

Etyka antropocenu powinna być etyką ostrożności, troski, planetarnej odpowiedzialności, symbiotyczności – nie rywalizacji silnych ego.

Filozofowie techniki, np. Günther Anders, argumentowali właśnie w ten sposób, tzn. że możliwość spowodowania samozagłady bezpowrotnie odmieniła ludzkość – jesteś kimś innym, mając w ręku maczugę, a kimś innym, dysponując bombą wodorową albo geoinżynierią. XXI wiek to zatem stulecie, w którym zmagamy się z niechcianymi konsekwencjami definiowania tego, kim my jesteśmy – i ta definicja będzie miała wpływ na to, czy przetrwamy. Bardzo filozoficzna epoka, nawiasem mówiąc.

Mówiliśmy dużo o ideologicznym wymiarze różnych teorii i koncepcjach odpowiedzialności. To wszystko jest właśnie filozofia, którą się pani zawodowo zajmuje. Ale co właściwie na gruncie nauk przyrodniczych wiemy na pewno o tym, co nas czeka? Przecież prognozy klimatologów zmieniają się istotnie na przestrzeni kilkunastu lat.

Wiemy mnóstwo o tym, jak jest, czym jest zmiana klimatyczna i na jakim etapie jesteśmy. Ocenia się, że w historii nauki zmiana klimatyczna to jeden z najlepiej udokumentowanych empirycznie fenomenów. ONZ przecież nie prowadzi w tej sprawie własnych badań, tylko ocenia stan wiedzy ludzkości – słynne panele IPCC (Międzyrządowego Zespół ds. Zmian Klimatu) sprawozdają tylko zmiany wiedzy klimatycznej. Mamy też instytucje do oceny tzw. granic planetarnych, czyli wskaźników wytrącania nas z warunków holocenu: lokalizujemy parametry, których przekroczenie ukierunkuje nas w stronę nieuchronnej katastrofy.

Pół stopnia robi gigantyczną różnicę

Ale to chyba jest nieco trudniejsze niż wyliczenie, za ile lat całkowicie wyschnie jezioro Czad, względnie kiedy zniknie Wielka Rafa Koralowa? Przy pojedynczych ekosystemach metodologia nauki jest chyba niekontrowersyjna, tu jednak mamy bardziej złożone problemy.

W historii nauki zmiana klimatyczna to jeden z najlepiej udokumentowanych empirycznie fenomenów.

Zakresu i skali zmian klimatu dowodzą setki badaczy piszących artykuły w czasopismach anonimowo recenzowanych. Jako zawodowa filozofka nauki nie mogę powiedzieć, że nasza wiedza jest po prostu „prawdziwa”, ale na gruncie narzędzi, którymi dysponujemy, lepszej nie będziemy mieli. Wątpliwości są marginalne, ledwie kilka procent badaczy kwestionuje podstawowe ustalenia, ale to jest normalna rzecz, skoro zorganizowany sceptycyzm jest istotą solidnej nauki. Jak na wyśrubowane standardy nauk przyrodniczych, konsensus w tej sprawie jest mocno ugruntowany. Pytać, czy mamy do czynienia ze zmianą klimatu, to jak pytać, czy wiemy na pewno, że istnieje Australia. Ja tam nie byłam, ale chyba jednak wiemy, że jest? Albo czy istnieje taka choroba, jak malaria – choć sama na szczęście na nią nie zapadłam?

I ten konsensus dotyczy przede wszystkim wzrostu temperatur?

Ocieplenie klimatu nie jest jedynym tematem w debacie o antropocenie. Inne to postępująca i nieodwracalna utrata żyznych gleb, stawiająca pod znakiem zapytania przyszłość rolnictwa, a także zakwaszenie oceanów oraz fakt, że większość łowisk jest na krawędzi przetrzebienia albo już wymarły. No i wreszcie wielkie wymieranie gatunków: do końca stulecia utracimy około 50 procent wszystkich gatunków flory i fauny, a przecież wymierające owady to utrata możliwości procesu zapylania roślin.

Subtelne efekty inne od śmierci

A przecież można ręcznie – pani pisze, że Chińczycy zapylają dokładniej niż te pszczoły…

Ale na skalę globalną nie mamy tyle rąk, nawet chińskich, żeby podtrzymać reprodukcję biosfery.

No dobrze, czyli mamy wiedzę o faktach, o procesach i zależnościach, konsensus naukowców jest w zasadzie pełny, a jednak ogromna część naszych społeczeństw nie wierzy w powodowaną przez człowieka zmianę klimatu. Gdzie szukać przyczyn takiego stanu rzeczy?

Przede wszystkim nastąpił upadek autorytetu nauki w społeczeństwie ryzyka. Zbyt wiele kontrowersji toczyło się na oczach świata, a do tego media wyolbrzymiały skalę sporów i różnic w ocenie rzeczywistości przez naukowców. Trochę też zawinił postmodernizm ze swą ideą, że wszystko jest konstruowane, że nie ma prawdy, tylko narracje, za którymi zawsze stoi jakaś władza, czy wprost opresja. Musimy jednak wrócić do rozstrzygania przez autorytet instytucji – sprawdzać, czy dana teza jest wiarygodna czy nie, czy ekspert jest klimatologiem publikującym w anonimowo recenzowanych pismach. Bo to nie może być np. fizyk, nawet wybitny, nawet publikujący w „New York Times”. A ludzie niestety myślą, że jak coś jest w internecie, to ma taki sam status, jak artykuł w czasopiśmie „The Lancet”.

BBC nie zaprosi pseudoekspertów od klimatu

Magazyn „Lancet” pod polskie strzechy ostatni raz trafił za sprawą trzeciego odcinka mojego ulubionego serialu W labiryncie, ale to było w styczniu 1989 roku. Więc skąd ci biedni ludzie mają to wiedzieć, żeby czytać „Lancet”, a nie doktora Ziębę?!

To skutek słabości nadawców realizujących misję publiczną. Zamiast tego mamy media społecznościowe i bańki komunikacyjne. Zastanawiam się też nad fenomenem skuteczności kampanii dezinformacyjnych w sprawie klimatu, tak jak wcześniej w sprawach szkodliwości tytoniu, freonu, a teraz szczepionek. Nauka wie doskonale, że to była dezinformacja, a jednak część ludzi dalej to kupuje. Odnoszę wrażenie, że może za tym stać lęk przed wszelkimi regulacjami narzucanymi przez państwo i „przyklejenie się” do idei wolnego rynku, utożsamienie wolności z mitycznym wolnym rynkiem.

Ale to jest niezłe wyjaśnienie na południu USA, w Europie to tak nie działa.

Fakt, to niesłychane, wbrew ilu instytucjom i ich zaleceniom działa np. nasz rząd: ONZ, Unia Europejska, Bank Światowy i nawet Watykan mówią, że z ociepleniem klimatu trzeba coś zrobić, a my to mamy gdzieś, robimy swoje i będziemy subwencjonować węgiel aż do końca świata, a przynajmniej zorganizowanego świata…

Z czym do ludzi?! Polska oferta na COP24

No to gdzie szukać przyczyn?

Wyjaśnienia tego marazmu – braku działań mimo wiedzy usankcjonowanej autorytetem nauki – szukałabym na kilku poziomach, od psychologicznych uwarunkowań jednostki aż po potęgę przemysłu paliwowo-motoryzacyjno-zbrojeniowego. To i tak imponujące, jak wiele udało się osiągnąć, jeśli wziąć pod uwagę, jak potężni są aktorzy polityczni i gospodarczy negujący problem zmiany klimatu, z rządem Stanów Zjednoczonych na czele.

Druga rzecz to konsumpcyjny styl życia – jesteśmy zagonieni, pochłania nas wysokoemisyjna rozrywka, za którą dużo płacimy, więc musimy na nią zarabiać. Można by przecież inaczej pomyśleć dobrobyt: jako dostępność czasu wolnego wysokiej jakości zamiast tylko zwiększania obrotu pieniądza w gospodarce. To jest trudne do podważenia, ale czasy dojrzały do zmiany. Jesteśmy w momencie, kiedy mamy okazję i wreszcie poważny pretekst, aby z tego wybrnąć.

Augustyn: Postwzrost, czyli zwolnijmy

czytaj także

Rozumiem przemysł dezinformacji i podważania naukowego konsensu – po prostu dla potężnego biznesu konieczna zmiana organizacji gospodarki czy choćby stosowanych technologii jest nieopłacalna, a przynajmniej ryzykowna. Rozumiem amerykańskich południowców, dla których wszystko, co pochodzi ze Wschodniego Wybrzeża, to komunistyczny spisek. Rozumiem też obojętność sytych narodów globalnej Północy, bo oni mało na razie cierpią z powodu zmiany klimatu, a ci z Południa ich nie obchodzą. Wreszcie, rozumiem, że ludzie chętniej oglądają youtuberów, niż czytają „Lancet”. Ale pani opisuje przykład mieszkańców norweskiego kurortu narciarskiego, gdzie wskutek topnienia lodowca nikną perspektywy zarobku. To jest Skandynawia, gdzie nie ma dominacji ideologii wolnorynkowej, społeczeństwo jest dobrze wykształcone w duchu oświeceniowym, z wiarą w autorytet nauki, własnej biurokracji i establishmentu. Oni odczuwają namacalne szkody, bo turyści przez to ocieplenie klimatu przestaną przyjeżdżać…

A i tak żyją w wyparciu… Ta historia pochodzi z książki sprzed kilkunastu lat, ale faktycznie pokazuje, że tu nie chodzi o niewiedzę. Bo przecież bardzo trzeba się natrudzić, żeby w tym wyparciu wytrwać. My wszyscy, w tych krajach uprzywilejowanych mamy jakieś poczucie winy. Wiemy, że jest głód na świecie, rozumiemy, że mamy o niebo lepiej niż ludzie gdzie indziej i nie czujemy się z tym dobrze. A zarazem nie jesteśmy cynicznymi egoistami, musimy więc redukować frustrację poprzez wypieranie problemu.

Ale ci Norwegowie nie wypierają problemu głodu w Afryce wschodniej, tylko fakt, że zaraz przestaną zarabiać na turystach. I wiedzą, że to przez ocieplenie planety!

Oni tłumaczyli swoją postawę w ten sposób, że nie ma konstruktywnych przykładów tego, co właściwie należy zrobić, nie ma partii politycznych, które miałyby wiarygodny program w tej sprawie. Ludzie pytali badaczkę: no dobrze, ale co ja mam zrobić, do kogo pójść? Jest wyraźna luka między instytucjami w rodzaju ONZ, które publikuje swoje raporty, czy Unią Europejską, która handluje emisjami CO2, a codziennym zaangażowaniem.

Dla Filipińczyków zmiana klimatu to nie abstrakcja [rozmowa]

Mówiła pani, że to historia sprzed kilkunastu lat. Coś się zmienia?

Mam poczucie, że ta luka się wypełnia, że ludzie liczą ślad węglowy, przesiadają się na rower. Może nawet robią to zbyt chętnie, bo ulegają idei wielkiej zmiany przez modyfikację stylu życia. Mnie bliższe jest jednak hasło: nie patrz na etykiety proekologicznych towarów, patrz na polityków, żądaj od nich, żeby te problemy reprezentowali.

Intuicja, że tu chodzi o projekt polityczny zawierający wizję dobrego życia, a nie o wiedzę o faktach, jest mi jakoś bliska. A jednak mówiła pani, że trzeba bronić autorytetu nauki i jej instytucji.

Bliskie jest mi hasło: nie patrz na etykiety, patrz na polityków.

Bo żeby się rozeznać w tych kwestiach – co robić, na co oddziaływać, czego zaniechać – potrzebujemy nauki. Choć nie będziemy nigdy mieli pewności, że jest ona absolutnie obiektywna, to przynajmniej jest ona intersubiektywnie sprawdzalna i oparta na dowodach empirycznych. Nie mamy lepszych rozwiązań niż zorganizowany sceptycyzm i anonimowość recenzji. To nie jest bynajmniej kwestia dobrej woli badaczy – naukowcy nie są statystycznie uczciwsi od reszty społeczeństwa – po prostu instytucje naukowe chronią intelektualną rzetelność. A zatem wiedza i sprawstwo polityczne to byłyby te dwie nogi, na których walka o przyszłość musi twardo stać.

Naukowcy z wiedzą jakoś sobie radzą, ale przełożenie na polityków mają raczej nikłe. Czemu?

Na przykład przez dyskontowanie przyszłości. Dotąd to działało w ten sposób, że w odpowiedzi na monity naukowców politycy pytali: a kiedy to w nas uderzy? I jak słyszeli, że pod koniec XXI wieku, to odpowiadali: w takim razie przyjdźcie do nas rok przedtem. Tylko że teraz naukowcy mówią: to w nas uderzy już za 12 lat. Bo ostatni raport IPCC, i tak uważany za nadmiernie optymistyczny, pokazuje, że przy kontynuacji obecnych trendów już około 2030 roku temperatura wzrośnie o około 1,5 stopnia Celsjusza w stosunku do epoki sprzed rewolucji przemysłowej. Może wywołać to procesy, które doprowadzą do całkowitego roztopienia lodu arktycznego i zmarzliny na Syberii, która uwolni spod ziemi metan.

To można powiedzieć, że w ogóle jest po zawodach…

Część komentatorów faktycznie twierdzi, że ludzkość nie zasługuje na uratowanie.

O, to zupełnie jak ci panowie w bunkrze pod Kancelarią Rzeszy w kwietniu 1945 roku. Ale oni mieli mniejszy rozmach, bo mówili tylko o jednym narodzie.

Ale to jest jeden ze sposobów wyparcia problemu, bo prowadzi do bierności.

Można jeszcze cieszyć się życiem: Harald Welzer wspomina w swoich Wojnach klimatycznych rozmowę z menadżerem „zielonej” korporacji, który jeździ wielkim SUV-em. Na pytanie, dlaczego to robi, odpowiada, że to ze względu na ocieplenie klimatu: wkrótce trzeba będzie tego zakazać, więc cieszy się jazdą wielkim samochodem, póki można.

Wiadomo, że wszyscy jesteśmy w jakimś stopniu hipokrytami. Ja sama często słyszę na debatach: a pani to ciuchów z sieciówki nie kupuje, a może sama sobie szyje? Tak, i jeszcze latam na miotle… Dlatego nie obciążałabym główną odpowiedzialnością jednostek za ich style życia, szukam raczej wyjaśnień systemowych.

Polityka energetyczna w Polsce to polityka „gaszenia pożarów”

No dobrze, ale to nas z powrotem prowadzi do pytania o przełożenie tej naszej wiedzy na reprezentację polityczną. „Patrzmy na polityków zamiast na etykiety” – w zasadzie mi się to podoba, tylko że zielona partia w głównym nurcie politycznym, do tego w wariancie bardzo zachowawczym, mieszczańskim, która ma dziś około 20 procent – działa praktycznie tylko w Niemczech. Jeden duży kraj!

Odpowiedź jest w encyklice Franciszka Laudato si!: coś złego jest z kondycją demokracji, jeśli nie reprezentuje się w jej ramach najpoważniejszego problemu ludzkości. Dominujące wciąż w polityce gospodarczej modele ekonomiczne są irracjonalne, bo mają zasięg na jakieś 30 lat. Wiadomo niby, że zasobów planety nie można eksploatować w nieskończoność, a i tak dalej to robimy, a politycy korzystają z tradycyjnych modeli wzrostu. Ludzie z Greenpeace, którzy w Polsce spotykali się ze ścianą w kontaktach z politykami, w odpowiedzi na swoje tezy, że kontynuacja obecnej polityki doprowadzi do wyginięcia ludzkości, słyszeli, że „nie opłaca się… nie wyginąć”…

Franciszek: W trosce o wspólny dom

czytaj także

Ale czym przekonać ludzi, żeby to było dla nich ważne? Przecież bez tego ani nie zmienią własnego stylu życia, ani nie zaczną domagać się innej polityki od swoich rządów. Wzbudzanie poczucia winy działa jakoś na postępową frakcję niemieckiego mieszczaństwa, ale co powiedzieć ludziom, którzy są mniej uprzywilejowani? I nie pochodzą z kraju, który rozpoczął II wojnę światową? Przecież na opowieść o wywołanej przez człowieka katastrofie klimatycznej odpowiedzą: to nie moja wina, to tamci, co latają odrzutowcami prywatnymi i jedzą te ośmiorniczki z drugiego końca świata! A na koniec zawsze zostanie im argument: przecież jeśli za wami, klimatologami, stoi nauka, jeśli wy macie rację, że te 1,5 stopnia więcej to Armagedon – to przecież i tak już nic się nie da zrobić!

Da się.

Naprawdę? Nie mam takiego wrażenia.

Istnieją gotowe programy klimatycznych korekt kapitalizmu, jest ruch postwzrostu, mamy modele zespołu Jacobsona z Uniwersytetu Stanforda pokazujące, jak przeprowadzić ludzkość do świata odnawialnych źródeł energii w ciągu 20 lat. My wiemy, co zrobić! Jakie podatki wprowadzić, jakie regulacje, co ograniczyć, czego zaniechać, w co zainwestować. W Polsce Marcin Popkiewicz napisał dwie książki o tym, co robić tu, nad Wisłą. Wyszła też książka Tima Jacksona Dobrobyt bez wzrostu, który jasno stawia perspektywę: czy nie chcecie świata, w którym będziecie mieli więcej wolnego czasu, który nie będzie frustrował was wyścigiem szczurów w imię pogoni za wysokim tempem obiegu pieniądza w gospodarce?! Postawmy na relacje, na spójność społeczną, na czas wolny…

Praca zamiast zatrudnienia to ekologiczna konieczność

No ale do tego to trzeba chyba znieść kapitalizm?

Istnieją gotowe programy klimatycznych korekt kapitalizmu. My wiemy, co robić!

Jeśli zdefiniujemy ten system przez poszanowanie własności prywatnej i wolność jednostki, to tego nie musimy tracić – niemniej musimy radykalnie obniżyć nierówności społeczne. Ekstremalnie bogaci psują nasz świat, korumpują polityków oraz media. Dobrobyt nie musi być zdefiniowany przez pracę 10 godzin dziennie i kupowanie bzdur, skoro możesz pracować 6 godzin dziennie i spędzać czas inaczej niż w centrum handlowym. Istnieje cały szereg prac bardzo użytecznych społecznie i zarazem niskoemisyjnych – to dotyczy np. pracy związanej z relacjami międzyludzkimi, w tym opiekuńczej i wychowawczej. Podobnie z rozrywką. Zamiast oglądać seriale i grać na konsoli, naprawdę można pójść na spacer! To wszystko oznacza, że możemy się emancypować od idei wzrostu dla samego wzrostu i to bynajmniej nie znaczy, że skoro my się już na tej Północy napchaliśmy stekami, to teraz od krajów rozwijających się domagać się będziemy ascezy.

Czyli utopia dobrego życia z jednej strony i widmo katastrofy z drugiej. Na pierwszy rzut oka przekonujące, a jednak się chyba nie sprawdza. To znaczy ludzie wciąż tego nie kupują.

Pamiętam wywiad z Paulem Ehrlichem, autorem słynnej książki The Population Bomb, w której straszył czytelników demograficzną apokalipsą, i ta książka świetnie się sprzedała. Potem napisał, co konkretnie należy zrobić i już nikt nie chciał tego przeczytać.

Polityczny realizm wiedzie do katastrofy

czytaj także

A może ludzie w Europie uważają po prostu, że nawet jak się zrobi cieplej, to jakoś przecież wytrzymamy, Afryki i tak tu jeszcze nie będzie, a uchodźców się zatrzyma na granicach? I to jest bardziej wiarygodna perspektywa niż szukanie jakichś utopii dobrego życia?

Te scenariusze, na które się natknęłam, czytając raporty Pentagonu o zmianie klimatycznej, to jest faktycznie zabezpieczanie się przed migracjami klimatycznymi. Dominuje perspektywa security, czyli w praktyce militaryzm bogatych, dalsze separowanie się bogatych od biednych i pogłębianie się barbaryzmu wojennego na peryferiach. Tylko że kryzys klimatyczny sprawi, że nawet ci bogaci nie będą mieli się gdzie schronić – grodzone osiedla i lądowiska dla helikopterów na dachach biurowców naprawdę nie wystarczą.

Schrony wystarczą, z zapasami na kilkanaście lat.

Ale to bardzo prowizoryczne i krótkoterminowe rozwiązanie. No i mało kto się do takiego schronu załapie.

Slavoj Žižek mawia, że łatwiej dziś wyobrazić sobie zagładę planety niż zniesienie kapitalizmu. Skoro strzelanie do uchodźców nam się nie podoba, a poza tym i tak nas nie uratuje, skoro z drugiej strony ten świat bez wyścigu szczurów to dość mglista perspektywa – może jednak zdecydujemy się na tę całą geoinżynierię? Pisze pani, że można to zrobić kosztem kilku miliardów dolarów, i nie musi się w tej sprawie dogadywać ze sobą aż 180 państw.

Ale jak już to zrobimy, to co uzyskamy? Obniżenie temperatury o parę stopni na parę lat – bo temu ma służyć rozpylenie siarki nad biegunami, żeby się tak szybko nie roztopiły. Tyle że to nie rozwiąże problemów erozji gleb, zakwaszenia oceanów, ginięcia gatunków. To nam kupi kilka lat z niższą temperaturą. To nie jest rozwiązanie kryzysu klimatycznego. Nie mówiąc już o skutkach ubocznych: rozpraszanie siarki w stratosferze uniemożliwiłoby działanie paneli słonecznych, zaburzyłoby cykl fotosyntezy roślin i deszcze monsunowe. Od razu pojawiłoby się pytanie o odszkodowania – kto komu ile ma zapłacić za utracone korzyści i nowe klęski żywiołowe? Do tego jeszcze dochodzi groźba geoinżynieryjnego wyścigu zbrojeń, bo względnie niski koszt tych technologii pozwoliłby różnym państwom szachować się nawzajem.

A mamy jakiś lepszy – realistyczny – pomysł niż kupowanie czasu?

William Nordhaus, czyli tegoroczny noblista z ekonomii napisał książkę Climate Casino, w której proponuje ideę klubu państw prowadzących politykę niskoemisyjną, które przyciągałyby nowych do siebie różnymi korzyściami, a odcinały się od reszty barierą sankcji. U siebie nakładałyby podatek paliwowy, który miałby motywować koncerny do przestawiania produkcji na odnawialne źródła energii. Zresztą – oczywiście w mniej ambitnej wersji – już dziś niektóre kraje, jak Irlandia czy Islandia przestają inwestować w paliwa kopalne, podobnie robi wiele funduszy inwestycyjnych.

Koniec węgla to nie koniec świata

czytaj także

Ograniczenie konsumpcji, produkcja energii ze źródeł odnawialnych, praca niskoemisyjna – to, jak rozumiem, jest jedyny cywilizowany przepis na ograniczenie zmiany klimatycznej. Tylko czy to wszystko nie oznacza tak naprawdę ograniczania strat i zarządzania schyłkiem naszego świata? Żeby nie rozpadł się z hukiem, tylko żebyśmy sobie spokojnie, bez bólu dożyli swoich dni, zanim na Ziemi w ogóle nie da się żyć?

Jest mi smutno z tego powodu, że faktycznie większość tego, co w światowej debacie o antropocenie wyczytałam, sprowadza się do mało ambitnego celu zarządzania upadkiem i opóźniania nieodwracalnych strat. W obliczu zmian możemy próbować się do nich adaptować i może je jakoś kontrolować, utrzymać sterowalność systemu. Ale to wszystko.

Faktycznie smutno.

Ale ja się z tym nie utożsamiam: dla mnie Epoka człowieka to książka o potencjale tej debaty, która zrobiła wiele dobrego, choćby dlatego, że jest wyjątkowa w historii nauki. Połączyła już przecież humanistów z przyrodoznawcami i wskazuje na istnienie tego planetarnego „my”. A my musimy się zjednoczyć i myśleć ponad partykularnymi interesami.

To jeszcze na koniec zapytam o nasze podwórko. Bo problemy są globalne, ale polityka wciąż lokalna. Jak można w Polsce przekonywać ludzi do ograniczenia konsumpcji, skoro my wciąż chcemy doganiać Zachód? Nawet jeśli nie na poziomie idei, to wciąż marzy nam się tamtejszy poziom życia?

Często powtarzam swoim studentom, że miliard ludzi na świecie głoduje, a nasze problemy naprawdę są problemami uprzywilejowanych.

Wszystko prawda, ale naszym zwierciadłem do porównań nie jest Etiopia, tylko Niemcy.

O tym jest przecież Duch równości Wilkinsona i Pickett: jeśli przed oczami duszy masz ostentacyjne bogactwo elit, łapiesz doła. Ja się zwykle budzę rano szczęśliwa jak skowronek, to kwestia punktu odniesienia.

Ale my mamy gorzej, bo Polacy nie mają przed oczami świata z Dynastii, tylko niemieckie autostrady i bogate, kapitalistyczne, ale też opiekuńcze państwo. I dlatego nie będziemy zadowoleni z faktu, że nie głodujemy jak w Etiopii, tylko pytamy wciąż, kiedy do jasnej cholery będziemy żyli tak jak tamci.

Aspiracje, by żyć jak w RFN czy Skandynawii z lat 70. i 80. to domena starszego pokolenia, które ten Zachód oglądało przez szybę z perspektywy PRL. Dla młodych kontekstem jest dziś co innego: strach przed utratą pracy, niewysłanym przelewem, niespłaconym kredytem. I dlatego oni chcą przede wszystkim bezpieczeństwa, etatu, z którego ich łatwo nie zwolnią, ubezpieczenia zdrowotnego. Możliwe, że przyjęliby oni z ulgą ideę postwzrostu: dobrobytu jako czasu wolnego oraz spełnienia w relacjach społecznych, zamiast powiększania PKB w ramach wielkiego wyścigu szczurów – a stąd już blisko do polityki „zielonej”, dbającej o przyszłość planety. Z kolei starszych, bardziej konserwatywnych można przekonywać argumentami o naturze jako pewnej świętości, może nawet źródle dumy narodowej.

Bo nasz polski bocian też chce oddychać czystym powietrzem? A żubr – stąpać dostojnie po prasłowiańskiej puszczy?

Czemu nie. Ale najważniejsze, to nie mówić, że „to wszystko jest skomplikowane”.

Piszemy o klimacie

**
epoka-czlowiekaEwa Bińczyk – kieruje Zakładem Filozofii Nauki w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Zajmuje się współczesną filozofią nauki i techniki, studiami nad nauką i technologią, a także socjologią wiedzy naukowej. Jest autorką monografii: Socjologia wiedzy w Biblii (2003), Obraz, który nas zniewala (2007), Technonauka w społeczeństwie ryzyka (2012) i Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu (2018). Stypendystka Fundacji na rzecz Nauki Polskiej (2005), Fundacji Fulbrighta (2006-2007), laureatka stypendium tygodnika „Polityka” „Zostańcie z nami” (2010). W roku 2016 visiting scholar na Uniwersytecie Harvarda (Departament History of Science).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij