Świat

Bank Światowy skręca w lewo?

Kim jest Jim Yong Kim, nowy szef Banku Światowego, którego kandydatura wzbudziła tak wiele kontrowersji? W którą stronę poprowadzi tę jedną z najważniejszych instytucji w światowej gospodarce?

Wśród ekonomistów krąży dowcip, że ich nauka rozwija się od pogrzebu do pogrzebu – bo za życia żaden z nich nie zmienia poglądów. I choć znamy przypadki, które obalają tę regułę (z Jeffreyem Sachsem na czele), trudno nie mieć wrażenia, że główny nurt ekonomii pozostaje zwykle w tyle za rzeczywistością. Warto w tym kontekście przyjrzeć się niedawnej nominacji Jim Yong Kima na dyrektora Banku Światowego, jednej z wciąż najważniejszych instytucji określających kształt światowej gospodarki. Tym bardziej że dawno nie było kandydatury tak niejednoznacznej i tak kontrowersyjnej – i tak rozbieżnych opinii o przyszłych losach i zadaniach Banku Światowego.

Kiedy w końcu lat 80. włodarze światowej gospodarki nabrali przekonania, że jeden, i to raczej nieskomplikowany model rozwoju nadaje się dla wszystkich państw, Bank Światowy był w awangardzie. Z zapałem promował wycofywanie się państwa z funkcji interwencyjnych i regulacyjnych, obwarowując pożyczki na rozwój warunkiem dostosowania się do słynnych dziesięciu zasad konsensusu waszyngtońskiego. Na poziomie publicystycznym sprowadzały się one do trzech haseł: prywatyzować, liberalizować, deregulować (wszystko, co się da).

Sukces Azji Południowo-Wschodniej zaburzał nieco ten obraz, bo w Japonii, Korei Południowej czy Tajwanowi skok cywilizacyjny nastąpił przy ogromnym udziale państwa. Raport Banku Światowego z roku 1993 skrzętnie odnotowywał ten fakt, topiąc jednak oczywiste konkluzje (że państwo może wspierać przemysł, że rynki finansowe warto uregulować) w wewnętrznie sprzecznych wywodach, z których każdy i tak wyciągał z góry założone wnioski – że państwo to zawalidroga, a wolny przepływ wszystkiego (prócz pracowników) to niezawodna recepta na sukces. Dobrego samopoczucia ekonomistów nie zachwiał kryzys azjatycki i jego reperkusje. Dyrektorami Banku Światowego wciąż zostawali wolnorynkowi, przynajmniej na użytek krajów Południa, ortodoksi, bez skrępowania reprezentujący interesy Wall Street i Departamentu Skarbu USA. A dziś?

Po pierwsze, wybór Jima Yong Kima chyba po raz pierwszy w historii nie był tylko czystą formalnością. Choć zgodnie z tradycją sięgającą szczytu w Bretton Woods (1944) nominowały go USA, pojawili się autentyczni kontrkandydaci: Jeffrey Sachs, nawrócony na „krucjatę rozwoju” dawny neoliberał, i nigeryjska minister finansów Ngozi Okonjo-Iweala. Nie mieli szans na zwycięstwo, ale pokazali, że prawdziwy wybór w ogóle jest do pomyślenia.

Nie bez znaczenia jest fakt, że układ głosów w samym Banku i Międzynarodowym Funduszu Walutowym ulega stopniowej zmianie na korzyść gospodarek wschodzących – od roku 2010 Chiny wskoczyły na trzecie miejsce, przed Wielką Brytanię, Niemcy i Francję. A skoro na drugim miejscu jest Japonia, to możliwe, że zasada: „Amerykanin w Banku Światowym, Europejczyk w MFW” nie przetrwa kolejnych kadencji – podobnie jak cała ta hierarchia polityczna, powstała jeszcze przed zimną wojną. Warto tu dodać, że nowy dyrektor Banku Światowego wychował się wprawdzie w Iowa, ale urodził w Seulu – niby Amerykanin, ale trochę Azjata… (poniżej o tym, dlaczego jego pochodzenie nie jest bez znaczenia). I wprawdzie świat nie miał jeszcze tym razem „realnego” wyboru, ale prezydent Obama już tak. I zamiast związanego z Wall Street Lawrence’a Summersa wybrał właśnie Kima.

Co ważniejsze, zmienił się język zwycięzcy i jego konkurentów. Wszyscy przypominali, że Bank Światowy ma służyć odbudowie i rozwojowi, że wzrost gospodarczy to instrument, a nie cel sam w sobie, że większa partycypacja w decyzjach gospodarek wschodzących to nie żadna łaska ze strony Zachodu, tylko oczywistość ekonomiczna. Jeffrey Sachs, który w końcu poparł – z entuzjazmem – zwycięzcę, kreślił wizję przyszłej polityki Banku, która rozwiąże problem zrównoważonego rozwoju krajów Południa, „łącząc wysiłki rządów, naukowców, badaczy, organizacji społeczeństwa obywatelskiego i opinii publicznej”. Brak korporacji w tej układance rzuca się w oczy – i choć Kim uwzględnia rolę wielkiego biznesu w swoich celach rozwojowych, to jednak pomysł jego pominięcia, rzucony na tak wysokim szczeblu, jest novum w instytucji, która jeszcze niedawno wyobrażała sobie cały świat jako wielkie przedsiębiorstwo.

Okoliczności wyboru Kima dają zatem do myślenia. Część krytyków stawia co prawda tezę, że nowy dyrektor będzie maskować lewicującą retoryką stare, „sprawdzone” praktyki neoliberalizmu. Ostatecznie pomoc humanitarna to jeszcze nie polityka rozwojowa, a o „zrównoważonym” czy „inkluzywnym” rozwoju mówią dziś niemal wszyscy. Kim zatem jest Kim? Jakie ma poglądy i co zamierza?

Przede wszystkim jest lekarzem i wybitnym ekspertem od zdrowia publicznego. Razem z Paulem Farmerem, legendarnym działaczem społecznym, zakładał Partners in Health, organizację pomagającą najuboższym w Peru czy Haiti uzyskać dostęp do opieki zdrowotnej. Badał – i weryfikował w praktyce – zależności pomiędzy zdrowiem publicznym a rozwojem gospodarczym, stanem infrastruktury i poziomem nierówności. Kierował programem Światowej Organizacji Zdrowia, który umożliwił kilku milionom zarażonych HIV dostęp do terapii. Napisał wreszcie książkę o wymownym tytule – Dying for Growth, zawierającą tezy dziś oczywiste: że „pogoń za wzrostem PKB i zysków korporacji tak naprawdę pogorszyła warunki życia milionów kobiet i mężczyzn”. Ponad dekadę temu znajdowały się one jednak poza głównym nurtem publicystyki i badań ekonomicznych. Wśród winnych Kim wymieniał… Bank Światowy.

Pojawiły się zarzuty, że Kim „się nie zna”, bo nie jest bankierem, ale brzmią one kuriozalnie, jeśli pamiętamy, że za Bank Światowy przez całe dekady odpowiadali albo emerytowani politycy, albo ludzie, którzy rozwój utożsamiali ze wzrostem prywatnie zakumulowanego PKB – za wszelką cenę i dowolnym społecznym kosztem.

W niedługim artykule na łamach „Financial Times” Jim Yong Kim przypomina o swoich korzeniach: urodził się w powojennej Korei Południowej, która dzięki kompleksowej polityce rozwojowej państwa, stymulującego produkcję na eksport, wydobyła się z zacofania. Jak w swym Paradoksie globalizacji pisze Dani Rodrik, ten właśnie model „doganiania Zachodu” (a także inne, np. substytucja importu w krajach Ameryki Łacińskiej) był możliwy – i skuteczny – w świecie, który, dbając o wolny handel, nie narzucał państwom jednego wzorca gospodarowania. Świat ten skończył się w latach 80., ale nowy lider Banku Światowego zdaje się mieć nadzieję na jego powrót: „Każdy kraj musi podążać własną ścieżką wzrostu”. To zdanie jeszcze kilka lat temu sugerowałoby „utopijną naiwność”, bądź – nie wiadomo, co gorsze – „nieodpowiedzialny populizm” kandydata.

Co to wszystko może oznaczać na poziomie realnej polityki? Być może odpowiedzią jest deklaracja Kima o chęci wykorzystania własnych „doświadczeń praktycznych”. Zdrowie publiczne jako nowy priorytet? To akurat jeden z niewielu obszarów, w których agendy międzynarodowe mogą pochwalić się wymiernymi sukcesami. Jak wskazuje Mark Weisbrot, dyrektor Center for Economic and Policy Research i stały komentator „Guardiana”, walka o dostęp do opieki zdrowotnej świetnie współgra z kompetencjami nowego dyrektora. „Niech robią [tzn. Bank Światowy – przyp. MS] to, do czego się nadają – dodaje Weisbrot – bo jak się mieszają do gospodarki jako całości, to zazwyczaj coś schrzanią”.

Nie chodzi bynajmniej o to, żeby zamienić Bank Światowy w kolejny wariant WHO ani tym bardziej sponsora szczepionek dla dzieci w Botswanie. Skoro przez ostatnie dwadzieścia lat instytucja ta wymuszała – zazwyczaj skutecznie – szczegółowe rozwiązania gospodarcze na krajach rozwijających się, byłaby w stanie wyegzekwować określone cele społeczne i powszechny charakter usług publicznych. Jak wskazuje na łamach „Financial Times” Barbara Stocking, szefowa brytyjskiego Oxfamu, jeśli zwalczanie nierówności i „wzrost inkluzywny” mają cokolwiek znaczyć, to powinny obejmować co najmniej dwie elementarne sfery: edukację i opiekę zdrowotną. Powszechność dostępu do nich zakłada z kolei, że nie ograniczają go opłaty „na wejściu”.

Mówiąc krótko, rolą Banku Światowego powinno być wyegzekwowanie od każdego kraju rozwijającego się bezpłatnej – to znaczy finansowanej z podatków i zapewnianej w dużej mierze publicznie – opieki zdrowotnej i oświaty jako instrumentów redukowania nierówności. Jeśliby to uzupełnić o wsparcie transformacji w stronę gospodarki niskowęglowej (za pomocą transferów technologicznych) oraz rozwiązanie problemu drożejącej żywności (za pomocą wsparcia drobnych i średnich farmerów) – Bank Światowy mógłby faktycznie zacząć wspierać odbudowę i rozwój, jak głosi jego pełna nazwa.

Kluczowa reforma tej instytucji dotyczy więc hierarchii priorytetów i strategii ich realizacji. Mówiąc najogólniej, chodzi o finansowanie i egzekwowanie celów społecznych zamiast instrumentów gospodarczych, np. dostępu do opieki zdrowotnej zamiast określonej formy własności sektora zdrowia. Reguły gospodarowania wewnętrznego, w tym wspieranie przemysłu przez państwo, byłyby w tej wizji jedynie środkiem do uzyskania określonych skutków rozwojowych, wyznaczanych w mniej lub bardziej demokratyczny sposób na poziomie poszczególnych krajów.

Tak głębokie zmiany nie będą z pewnością efektem determinacji jednej osoby ani nawet grupy wpływu. Nowe rozwiązania zależeć będą przede wszystkim od zmieniającego się układu sił – przebieg negocjacji handlowych w ramach Światowej Organizacji Handlu (tzw. rundy Doha) i asertywność gospodarek wschodzących na tym forum pokazują w praktyce, że świat ma dziś wiele biegunów. Nie jest co prawda oczywiste, czy z punktu widzenia lewicy wszystkie zmiany wzorowane na państwach azjatyckich byłyby korzystne – można się od nich uczyć, jak stymulować rozwój i budować infrastrukturę, jak regulować rynki finansowe i zaprząc banki w służbie realnej gospodarki; gorzej mają się sprawy z demokracją, gwarancjami praw socjalnych czy ochroną środowiska (choć tu i Stany Zjednoczone nie świecą przykładem).

Jeffrey Frankel, ekonomista z uniwersytetu Harvarda, stwierdził już kilka lat temu, że skoro „nie ma ateistów w okopie”, to może i nie ma też libertarian w czasie kryzysu. Niestety sprawa nie jest tak prosta, bo oparta na dowodach empirycznych argumentacja – bez z miany układu panujących sił – zwykle nie wystarcza za uzasadnienie zmian w polityce. Nie inaczej jest w przypadku centrum globalnego zarządzania, jakim jest Bank Światowy. Wybór Kima – lekarza – daje jednak nadzieję, że instytucja ta nieco częściej będzie używać skalpela zamiast niewidzialnej pięści rynku.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij