Chińczyk w Ameryce był najpierw robotnikiem od najcięższych prac, później sklepikarzem lub właścicielem restauracji. Teraz w amerykańskich miasteczkach na szlakach turystycznych pojawiają się chińscy turyści, a z nimi zdziwienie lokalsów: czy te dziewczyny w dżinsach i crop-topach nie powinny siedzieć w fabrykach bez okien i składać nam ajfonów?
Co do jednego demokraci i republikanie są zgodni: Chiny zagrażają Ameryce bardziej niż jakiekolwiek inne państwo na świecie. Zmiana fokusu w amerykańskiej polityce międzynarodowej – z Bliskiego Wschodu na to, co Amerykanie nazywają teraz Azją Pacyficzną – pojawiała się już w deklaracjach administracji Obamy. Co zresztą wcale nie dziwi, bo imperialna polityka zagraniczna od zawsze jednoczyła wąski horyzont politycznego spektrum w USA. To zaś, że Biden nie odpuścił konfrontacyjnej polityki wobec Chin i w mediach mówi się już o nim „Trump Light”, pokazuje tylko głębię hipokryzji obecnej administracji.
Już od połowy XIX wieku Amerykanie, początkowo głównie na Zachodnim Wybrzeżu, mieli kontakt z chińskimi pracownikami. Zawsze płacono im gorzej, a traktowano fatalnie, choć to oni pracowali w tutejszych kopalniach i zbudowali pierwszą „transkontynentalną” linię kolejową ze stanu Iowa (w samym sercu USA) do San Francisco na kalifornijskim Wybrzeżu.
Nowy Wielki Marsz. Czy już wkrótce będziemy mówić po chińsku?
czytaj także
Chiński właściciel sklepu na rogu, w którym pracuje cała rodzina, lub chińska restauracja, w której podaje się kilka zamerykanizowanych dań z kurczaka – to z kolei typowa fotka z amerykańskich lat 90. Przy czym chiński imigrant z obu tych okresów to imigrant pokorny. Nie przeszkadza mu, że się z niego żartuje, jest za to wdzięczny, że wyrwał się z komunistycznego kraju, gdzie nie było gumy do żucia w czterech smakach i siedmiu kolorach.
Jednak od kilku lat Amerykanie doświadczają Chińczyków inaczej – jako turystów, którzy (jak to możliwe?) przyjechali do USA na wakacje, noszą dżinsy i kupują frytki. A co najważniejsze, wcale nie są pokorni, tylko jak wszyscy turyści zachowują się – z punktu widzenia lokalsów – idiotycznie. Przy czym chińscy turyści na Times Square, biegający śladami Seksu w wielkim mieście i Przyjaciół, to pół biedy; ostatecznie Nowy Jork tak ma się do kontynentalnej Ameryki jak Hongkong do Chin, a etniczna perwersja ma tutaj czar i historię. Problem polega na tym, że nie na Nowym Jorku się kończy.
Z własnego doświadczenia: amerykańska atrakcja turystyczna, jaką jest Droga 66, słynna Droga Matka, od 1926 roku łącząca Chicago i Los Angeles, jest bardzo mocno promowana w Chinach. Droga biegnie przez kilka stanów – przez Oklahomę, Nowy Meksyk i Arizonę – które zbudowały wokół niej sieć miasteczek. Obecnie zostały z nich miasteczka widma, które – gdy 66 została przeniesiona na obwodnice i autostrady – żyją już tylko ze schnącego strumyka turystów.
Tam faktycznie Ameryka wygląda momentami jak zadupie. W dorabiających się Chinach kiczowata amerykańska wolność na Drodze 66 sprzedaje się za to jak świeże bułeczki. W miasteczkach Dzikiego Zachodu, gdzie amerykański sen zostawił biznesy bez szyb i ludzi bez zębów, pojawia się ostatnimi laty chińska młodzież. Często są to same młodziutkie dziewczyny, które w dżinsowych szortach, wielkich kapeluszach i z gołymi brzuchami trzaskają selfie z wynajętego cadillaca. Czy te dziewczyny nie powinny siedzieć w fabrykach bez okien i składać nam ajfonów, jak donoszą kłamliwe liberalne media, hello? I tu amerykański wyborca – nie ten wykształciuch z Wybrzeża, ale sól ziemi, która sama nigdy nie była na wakacjach, rozumie, że pod tym względem politycy nie kłamią – Czajna is coming!
Do tego dochodzi oczywiście koronawirus. Najważniejsza różnica między Chinami a krajami tak zwanego Zachodu polega na tym, że Chińczycy mieli i mają wirusa pod kontrolą, co słusznie powinno Zachód zawstydzać.
Co do tego, że Chiny są krajem olbrzymim (z populacją 1,4 miliarda osób przy marnych 300 milionach w USA) i opresyjnym wobec swoich obywateli – nie ma żadnych wątpliwości. To, że zapędzili milion Ujgurów do obozów pracy i chcą z nich zrobić partyjnych wiernych, jest karygodne, jednak USA są ostatnim krajem na świecie, który powinien wypowiadać się na temat łamania praw człowieka. (Dzisiejszy artykuł sponsoruje literka „g”, więc jako przykład podam Guantanamo, ale mam przykłady na każdą literę alfabetu). Ujgurów, podobnie jak Tajwan, należy wspierać wszelkimi metodami przewidzianymi w prawie międzynarodowym i przez ONZ, trzeba próbować ulepszać te niesprawne, ale rokujące nadzieję (oby!) instrumenty, ale na pewno nie należy tego robić amerykańskim wojskiem. Żadnych bomb, żadnych sankcji wymierzonych w ludność cywilną.
czytaj także
Jeśli chodzi o politykę zagraniczną, z jedną bazą wojskową poza granicami kraju (w Dżibuti) i postępującą kolonizacją ekonomiczną Afryki Chiny sprawiają światu dużo mniej problemów niż Amerykanie i w skali globalnej stanowią mniejsze zagrożenie niż USA ze swoją dotychczasową lub nawet obecną polityką zagraniczną.
Faktycznie można utrzymywać, że Chiny łamią prawo międzynarodowe na Morzu Południowochińskim, traktując je jako swoje, i budują w regionie swoją potęgę. To powinno martwić – i naturalnie martwi – Japonię, Tajwan i Koreę Południową, ale przypominam, że rzecz nie dzieje się na Karaibach i że mówimy o morzu Południowochińskim, nie południowoamerykańskim. W jaki sposób Czajna zagraża amerykańskiemu obywatelowi? Mniej więcej tak jak ciotce Iwonie, która wyznała mi parę lat temu na pachnącej wielkopolskiej wsi, na komunii mojego ukochanego siostrzeńca: „Nie wiem, ja się tam tych żółtków boję”.
Prawdziwe zagrożenie ogranicza się do kontroli w regionie, gdzie Amerykanie budują koalicję maluczkich, żeby załatwiać interesy amerykańskich, teraz już umiędzynarodowionych korporacji.
czytaj także
Chińczycy, podobnie jak ciotka Iwona, zagrażają przede wszystkim sobie samym, obecnie głównie dlatego, że tak bardzo w swoim nacjonalizmie naśladują USA. Przygnębiające jest to, że Xi Jinping sprzedaje obecnie ludziom „chiński sen”, a jeszcze smutniejsze, że tani chiński konsumeryzm jest dla wielu chińskich obywateli ogromną poprawą jakości życia, na którą z pewnością zasługują, choć zasługują jednocześnie, jak my wszyscy, na znacznie więcej.
Bezpośrednim celem Chin, zresztą podobnie jak putinowskiej Rosji, jest zajęcie – w ich optyce – prawowitego miejsca w historii i w rodzinie narodów (tu można przewracać oczami). To nie może dziwić ani amerykańskich, ani polskich nacjonalistów. Natomiast może ich wkurzać, co rozumiem, nie zapominajmy jednak, że Chiny to jedna z najstarszych cywilizacji. Ksenofobia Chin dorównuje już (podobno) ksenofobii Amerykanów, choć z drugiej strony Wielki Mur Chiński jest wyraźnym sygnałem, że Chińczycy wynaleźli ksenofobię, zanim Kolumb wynalazł Indie.
Należy żałować społeczności w Tajwanie i Hongkongu i wszystkich wolności i marzeń, które zawsze, dla nas wszystkich, wiszą na włosku, ale nie należy się łudzić, że za opiekę amerykańskiego bodyguarda nie płaci się w dolarach.
Po co nam igrzyska w dobie katastrofy klimatycznej, koronawirusa i autorytarnych Chin?
czytaj także
Gdybym miała złotą rybkę, to życzyłabym sobie, żeby Amerykanie ze swoją elastycznością głupio-mądrego dziecka i Chińczycy z ich mądrością tysiącleci kulturowego przetrwania jakimś cudem się dogadali i zaczęli razem walczyć ze zmianą klimatyczną. To dałoby naszym wspólnym wnukom pewną szansę na przetrwanie. Ale wymagałoby wielkiej kosmicznej perspektywy, z której Wielki Mur Chiński wygląda nie jak zagrożenie, tylko jak delikatna, zanikająca kreska, która stanowi dowód, że patrzysz na swój dom.