Unia Europejska

Kryzysu uchodźców nie rozwiążą wolontariusze z kocami [rozmowa]

Węgierskie państwo nie robi dla uchodźców nic.

Veronika Pehe: Co się teraz dzieje na dworcu Keleti w Budapeszcie?

Bálint Misetics: Sytuacja zmienia się z dnia na dzień. Jeszcze tydzień temu setki policjantów pilnowały dworca – nie wpuszczając uchodźców do środka i sprawdzając dokumenty każdego, kto był niewystarczająco biały. To chyba najbardziej rzucający się w oczy przykład profilowania rasowego, jaki kiedykolwiek wydarzył się na Węgrzech. Atmosfera była gęsta: setki ludzi śpiących na ziemi w tak zwanych zonach tranzytowych, wałęsające się dzieci, pokrzykująca policja – naprawdę straszne sceny. Co kilka godzin wybuchały kolejne protesty pod głównym wejściem na stację, koczujący tam ludzie wykrzykiwali po arabsku i angielsku, że chcą do Niemiec, chcą wolności i chcą wreszcie stąd wyjechać.

Protesty coś zmieniły?

W piątek odbył się „Marsz Nadziei” do granicy z Austrią. To, wydaje mi się, było naprawdę wyzwalające doświadczenie, szczególnie na tle bezczynnego czekania na stacji Keleti, z policją w tle. To był przykład takiego działania, o jakim mówił Martin Luther King i inni zwolennicy pokojowego protestu: jeśli sytuacja jest napięta, to trzeba znaleźć pokojowy sposób rozładowania napięcia. To właśnie się wydarzyło. Co więcej, marsz zmusił niemieckie i austriackie władze do działania. Do pewnego stopnia istotne w tej zmianie podejścia były też zakulisowe działania dyplomatyczne. Niezależnie jednak od tego, co było podstawowym impulsem, zdecydowano się otworzyć granice dla uchodźców i pozwolono im dostać się przez Austrię do Niemiec. Początkowo obawiano się, że to tymczasowa sytuacja, ale granice są już otwarte od tygodnia, co zmniejszyło obawy. Na Keleti jest coraz mniej oczekujących na pociągi.

Prawdziwy kryzys ma dziś miejsce w Röszke na węgiersko-serbskiej granicy, gdzie uchodźcy są rejestrowani. Centrum rejestracji jest przeciążone, na zewnątrz tłoczą się setki, czasem tysiące osób, a ci, którzy się nie dopchali, czekają w szczerym polu, skąd do centrum zabierają ich busy. Noce są już chłodne, a setki rodzin, także z dziećmi, śpią pod gołym niebem. Wielu wolontariuszy przynosi namioty, koce i śpiwory – ale kryzysu w tej skali nie rozwiążą wolontariusze z kilkoma kocami!

Kto dokładnie pomaga uchodźcom?

Na pewno nie węgierski rząd – jedyna „pomoc”, jaką zapewniają, to kordon policyjny, który ma zatrzymać uchodźców na miejscu. Dobrze podsumował to jeden z Kurdów w rozmowie z węgierskim dziennikarzem: „Co to za państwo, które może zorganizować kordon policyjny, a nie może załatwić autobusu?”. Zresztą uchodźcy codziennie, czasem dwa razy na dobę, decydują się przełamać kordon policyjny i ruszyć dalej. Gdzieś na autostradzie policja ich dogania, okrąża i ponownie odwozi do centrum rejestracji. Sytuacja się zaostrza….

Uchodźcom pomagają wolontariusze, ale jest jasne, że kryzys ich przerasta.

W takiej sytuacji, szczególnie gdy państwo węgierskie umywa ręce, należałoby się spodziewać interwencji Wysokiego Komisarza ONZ ds. uchodźców (UNHCR) albo Unicefu, ale nic z tego.

A działania wolontariuszy są w jakiś sposób skoordynowane?

Biorąc pod uwagę, że kryzys trwa już od paru tygodni, to dzięki staraniom wolontariuszy powstał całkiem sprawny system. Wszystko organizuje się oddolnie i autonomicznie, a udział bierze wiele osób – ale  to na pewno za mało, żeby kryzys rozwiązać. Bohaterstwo tych, którzy przynoszą jedzenie, leki pokazuje także, jak źle działa państwo – bo tylko w sytuacji absolutnego zaniedbania może być tak, że pomoc medyczną małym dzieciom oferują zwykli ludzie, a nie służby.

Co gorsza, wolontariusze, którzy oferują pomoc, są wyzywani przez część mieszkańców Röszke, dochodzi też do ataków grup skrajnej prawicy.

Opinia publiczna jest jednak głęboko podzielona i wcale nie jednoznacznie przeciwna uchodźcom. Już na początku, kiedy zaczął się kryzys, rząd postanowił wywiesić plakaty skierowane rzekomo do migrantów – po węgiersku! – które mówiły coś w stylu: „szanuj naszą kulturę, nie zabieraj Węgrom pracy” i tak dalej. To była zresztą powtórka z poprzedniej kampanii poszukiwania kozłów ofiarnych, bo wcześniej rząd szczuł na bezdomnych. To spotkało i dalej się spotyka się ze sprzeciwem aktywistów, ale i zwykłych ludzi, którzy zirytowani rządową propagandą, zrywali te plakaty i zamalowywali billboardy. Propaganda przyniosła raczej odwrotny skutek: ludzie sympatyzują z uchodźcami, bo dla wielu rząd, który angażuje się w takie kampanie, jest moralnie skompromitowany.

Czy myślisz zatem, że kryzys może poróżnić rząd i dotychczasowych wyborców prawicy?

To chyba zbyt optymistyczne założenie. Na pewno nie brakuje ludzi, którzy są poruszeni kryzysem, jak i wkurzeni rządową propagandą. Ale z drugiej strony są ci, którzy informacje o świecie czerpią w większości z państwowych mediów i stacji przychylnych Orbanowi – oni otrzymują zupełnie wypaczony obraz sytuacji. System węgierski jest skonstruowany z elementów demokratycznych, które działają, opierająć się na zasadach państwa prawa, i elementów modelu dyktatorskiego – media pasują akurat bardziej do tego drugiego.

W środę do kryzysu odniósł się w swoim „przemówieniu o stanie Unii” Jean-Claude Juncker. Myślisz, że to może coś zmienić na Węgrzech?

To jasne, że sytuacja na Węgrzech jest skandaliczna – kampania nienawiści, budowa murów i brak pomocy dla uchodźców – ale to nie jest tak, że na poziomie unijnym wszystko jest dla odmiany w porządku. Wytykanie Węgier jako jakiegoś szczególnego przypadku jest dla wielu wygodne, ale takie postawienie sprawy to jawna hipokryzja ze strony państw Zachodu.

Weźmy choćby Polskę, która ani nie jest państwem tranzytowym, ani docelowym krajem dla uchodźców, a jednak nie wykazuje chęci, aby wziąć na siebie jakąś część odpowiedzialności, która wynika z członkostwa w strukturach UE.

A Europa to i tak tylko część problemu, przecież jeszcze jest Syria, Turcja i kolejne miliony w krajach, które wciąż czekają na pomoc.

Z Budapesztu Veronika Pehe (Politicalcritique.org) i Bálint Misetics (Kettős Mérce)

 

**Dziennik Opinii nr 253/2015 (1037)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Veronika Pehe
Veronika Pehe
Historyczka, redaktorka A2larm.cz
Historyczka środkowoeuropejskiej kultury, badaczka, dziennikarka, autorka tekstów. Absolwentka King’s College London. Na University College London obroniła doktorat z historii. Stypendystka na Yale University i Instytucie Nauk o Człowieku w Wiedniu. Pracuje na European University Institute we Florencji oraz jako redaktorka czeskiego A2larm.cz.
Zamknij