Bieńkowski ma swoją publiczność, szczególnie pośród osób związanych z folklorem, ale „Trzymałem węża w garści” to dobry punkt wejścia dla szerszego czytelniczego grona, nawet jeśli nie interesuje was muzyka wiejska.
Polska wieś to w rodzimym pisarstwie często twór fantazmatyczny, zapośredniczony przez mieszczańską czy artystyczną perspektywę. Bo i owszem, mamy nurt chłopski w postaci twórczości Myśliwskiego czy Redlińskiego (a Kamień na kamieniu będzie niezłą glosą do tematu, o którym dzisiaj czytacie), ale i niezbyt fortunne dziedzictwo modernistycznej chłopomanii czy – wychodząc poza świat literatury – mnóstwo klasistowskich utyskiwań na wieś i wiejskość, a może nawet „wieśniactwo” w nowych mediach.
Na tym tle twórczość Andrzeja Bieńkowskiego, etnografa i malarza, który od lat 80. XX wieku dokumentuje muzykę i kulturę wsi, wyróżnia się trzeźwym, choć niepozbawionym empatii spojrzeniem. Wieś Bieńkowski portretuje na różne sposoby – obrazami, fotografiami, nagraniami lokalnej muzyki (archiwizowanej przez wydawnictwo Muzyka Odnaleziona) i książkami. Do tej pory skupiał się głównie na świecie muzykantów, unikatowych jednostek, które na tradycyjnej wsi pełniły funkcje na poły utylitarne, na poły magiczne.
czytaj także
Trzymałem węża w garści. Śladami muzykantów to najnowsza książka Bieńkowskiego, a przy okazji najbardziej gawędziarska pozycja w jego dorobku. Odrobinę wbrew tytułowi mówi bardziej o wsi jako takiej niż o tajemniczym i fascynującym kręgu muzykanckim, i podobnie jak poprzednie wydawnictwa autora jest dowodem na to, że o gasnących realiach tradycyjnych społeczności potrafi pisać on jak nikt inny.
Wymazywanie wiejskości
„Panie Andrzeju, to wszystko przeszło i się nie wróci” – mówi Bieńkowskiemu jeden z jego rozmówców. To podstawowy problem, przed jakim dzisiaj stoi pisanie o wsi. Bodaj w żadnym innym środowisku nie zmieniło się tyle co tam. Trzymałem węża w garści dokumentuje te zmiany dekada po dekadzie. Bez chłopomanii, ale też bez egzotyzowania wsi, zestawiania jej zwyczajów z rażącym, miejskim kontrastem. Bieńkowski nie koloryzuje tego, co widzi, ale na ludzi patrzy z ogromną serdecznością i zrozumieniem.
Książki Bieńkowskiego unikają pornografizacji biedy, ale po lekturze nie da się uniknąć smutnych wniosków: polska wieś została porzucona już dawno temu przez ośrodki władzy politycznej i kulturalnej. Przekazywana generacyjnie pańszczyźniana trauma została wzmocniona przez instrumentalną pogardę Polski Ludowej i klasistowską repulsję III RP. Bieńkowski uchwycił to doskonale, unikając sterylnego podejścia, dyktowanego przez etnograficzne metodologie.
Po lekturze zostajemy z obrazem rzeczywistości, która dociera do swojego (nie)naturalnego końca – wymazania rękami z zewnątrz i od środka. W tych krótkich impresjach poznajemy głęboki obraz wiejskiej mentalności, zaprawiony o zdrową dawkę dystansu, którego Bieńkowski nie traci nawet w najbardziej intymnych momentach. Wieś wchodzi w interakcję z wielkimi zewnętrznymi procesami ze zrozumiałą nieufnością, bo zazwyczaj nie jest w nich podmiotem.
czytaj także
Bieńkowski zawsze dba o zachowanie tej podmiotowości, bo w jej braku prawidłowo rozpoznaje źródła resentymentów i uprzedzeń rządzących wsią. Podnosiły one głowę, kiedy władza ludowa instrumentalnie sankcjonowała urzędowy folklor, ale również w momencie realistycznych obietnic poprawy losu. Wejście do Unii Europejskiej było takim momentem, który nie spotkał się z entuzjazmem, a wręcz z wrogością. Ale czy można się dziwić takiej postawie po tym, jak III RP zupełnie porzuciła wieś? W tym kontekście negatywna reakcja na kolejne obietnice jest raczej naturalna.
Wiejski wstyd
Nagrania muzyki wiejskiej (sam autor mówi, że to na pewno nie „muzyka ludowa”, bo słowo „lud” oznacza niewolę) Andrzej Bieńkowski od lat archiwizuje w ramach wydawnictwa i fundacji Muzyka Odnaleziona. To absolutna skarbnica z dorobkiem mikrokultur, poznanych przez dekady badań terenowych. To również świetny asumpt do odczarowania muzyki wiejskiej, która w rzeczywistości była (i w jakimś stopniu wciąż jest) bardzo odległa od form promowanych najpierw przez władzę ludową, później zniekształconych przez wolny rynek na potrzeby masowej publiczności i obiegu festiwalowego.
To urzędowe, a późnej komercyjne spojrzenie, które dzisiaj najmocniej zmaterializowało się na problematycznej scenie i w równie problematycznym pojęciu „world music”, wywraca całą sytuację: twórczość ma sprostać pewnym wymaganiom, prezentacja w autentycznej formie może rozjechać się z wymaganiami instytucji czy publiczności.
O problematyczności „world music” David Byrne, lider Talking Heads prowadzący wytwórnię Luaka Bop, pisał już w 1999 roku, ale dopiero niedawno główny nurt zaczął dostrzegać kolonialne czy wręcz rasistowskie implikacje tego terminu. Opatrywanie dźwięków spoza zachodnich scen muzycznych etykietką „world” jest naładowane okrutnym paternalizmem. Nie mówiąc już o tym, że wrzucanie twórców i twórczyń choćby z tak ogromnego i różnorodnego artystycznie kontynentu jak Afryka do jednej kategorii jest niesprawiedliwe i bezproduktywne krytycznie.
Mimo że spora część Trzymałem węża w garści nie porusza tematów muzycznych, to siłą rzeczy musiały się tu znaleźć. To pewnego rodzaju glosa do poprzednich książek autora, Ostatnich wiejskich muzykantów czy Sprzedanej muzyki (zresztą przynajmniej jedna historia z tej książki się tu powtarza). Ciężkie życie ukształtowało trudnych ludzi, dumnych, choć jednocześnie trawionych przez klasowy wstyd, ucieleśniony w niechęci do zdjęć innych niż stylizowanych na ślubne portrety czy wizerunki partyjnych dygnitarzy.
Podejście do tamtejszej muzyki przez mieszkańców również jest znaczące: Bieńkowski wspomina, że rodziny muzykantów wręcz chowały ich przed nagraniami, bo przecież ten rodzaj grania to „wstyd”. Do miasta i akademii autor też ma sporo słusznego żalu, bo wielokrotnie doświadczył ignorancji i arogancji, które ludzie spoza wsi okazywali tej kulturze, niezależnie od tego, czy przemawiał w Tokio, czy obserwował odgórne machlojki przy festiwalach zwanych „folklorami”.
Tego typu opowieści mają ogromną wartość, bo pokazują, jak nie wchodzić w interakcję z kulturą wiejską i na co warto zwracać uwagę, kiedy się to robi. Przy czym to nie dyskursywne dywagacje, ale narracje z człowiekiem w centrum uwagi, jak w opowieści o skrzypku, który niesiony skrzydłami lokalnej sławy poległ z kretesem w oficjalnie sankcjonowanym konkursie. Po prostu odbiegał od sztywnych standardów, wyznaczonych przez centralną komisję, która szukała realizacji uniwersalizmów, zamiast docenić lokalne niuanse.
Discopolowa rozrzutność
Trzymałem węża w garści to ważna pozycja także pod względem uzupełnienia pewnych wątków, których brakowało w twórczości Bieńkowskiego wcześniej. Czytamy o kobietach muzykantkach, choć wciąż za mało – to intrygujący temat, który aż prosi się o głębsze zanurzenie. Również pod względem absencji i umiejscowienia jej na szerszym planie wiejskiej mentalności.
Z książki dowiadujemy się także o tym, co stało się z muzykantami po roku 1989 i 2000. Jedna z bardziej wstrząsających scenek to ta, w której zasłużony skrzypek pojawia się na samorządowej imprezie, bo słyszał, że będzie można zagrać. Gminną scenę okupują już gwiazdy disco polo, zawiedziony muzykant wraca do domu, stracił pieniądze na transport, nie podzielił się swoją sztuką, poczuł się zbędny.
Ta niepozorna impresja niesie ze sobą spory ładunek – pytanie o koślawą politykę kulturalną samorządów (a do tego rozrzutną, bo gaże gwiazd disco polo czy estrady w rodzaju Lady Pank to kwoty często przekraczające kilkadziesiąt, a nawet sto tysięcy złotych, w rażącym kontraście do bardziej budżetowej opcji lokalnej), zagadnienie miejsca muzyki wiejskiej we współczesności czy to, jak różne instytucje i organy władzy rozumieją „rozrywkę dla ludzi”. Bieńkowski wychwytuje te konteksty i prezentuje je przez losy konkretnych jednostek, co jest bardzo skuteczną techniką.
Markiewka: Na wsi kobiety budowały Polskę od podstaw [rozmowa]
czytaj także
Trudno nie widzieć w Trzymałem węża w garści pewnego zamykającego rozdziału wciąż za małej kroniki muzyki wiejskiej. Jej pierwsze nowoczesne rozdziały pisały badania terenowe Państwowej Akademii Nauk, przeprowadzone zaraz po wojnie. Kolejne dołożył Franciszek Kotula (jego Muzykanty to fascynujący zbiór muzykanckich opowieści), a najbliżej naszych czasów Andrzej Bieńkowski właśnie.
Niestety, te końcowe rozdziały naznaczone są melancholią, bo do pewnych obszarów wiejskiego życia nie mamy już dostępu. Dlatego to, czym malarz i etnograf zajmuje się od dekad, jest tak wartościowe. Warto docenić jego zaangażowanie i konsekwencję, ale przede wszystkim empatię i przenikliwość, z jaką patrzy na wieś, jej cienie i blaski, migające pośród zimnej nocy historii. Bieńkowski ma swoją publiczność, szczególnie pośród osób związanych z folklorem, ale Trzymałem węża w garści to dobry punkt wejścia dla szerszego czytelniczego grona, nawet jeśli nie interesuje was muzyka wiejska. Zaręczam, że po zamknięciu i odłożeniu tej książki na półkę to się zmieni.
*
Andrzej Bieńkowski, Trzymam węża w garści. Śladami wiejskich muzykantów, Prószyński i S-ka 2022
**
Paweł Klimczak – dziennikarz, muzyk, DJ. Od lat zajmuje się branżą muzyczną w kontekście społecznym, politycznym i ekonomicznym. Ostatnio bada nowe formy ludowości i eksploruje możliwości adaptacji muzyki ludowej do nowej rzeczywistości brzmieniowej. Bezwstydny nerd i stoner.