Twój koszyk jest obecnie pusty!
Przepraszam drogą redakcję, ale to nie będzie zabawny rant na Mroza
Jarno prawdopodobnie miał pozwolić Mrozowi na udowodnienie, że poza kryminałami potrafi pisać bardziej wyrafinowane powieści. Już pierwsze zdanie mówi nam o wielkości jego ambicji.
Kiedyś napisałam takie, właściwie mało odkrywcze, zdanie: „O wartości literackiej i pozycji pisarzy decydują czynniki „nieliterackie” – rynek, media, władza…”.
Odkrywcze byłoby, gdybym wyjaśniła, co to jest ta wartość literacka, o której nie decydują rynek, media, władza, uwikłania krytyków, konserwatyzm akademików i pewno jeszcze inne uwarunkowania. Może wiedzą to ci, którzy stawiają omawianym przez siebie książkom gwiazdki. Ja tego nie umiem, mimo nacisków redakcji, bo podobno czytelnicy lubią oceny. I rankingi – też nie umiem (mogłabym napisać tak zabawnie i współcześnie – nie umiem w rankingi. Ale uważam, że kto tak pisze, powinien pójść do piekła).
Czy zatem bliski jest mi pogląd, że nie to dobre, co dobre, tylko to, co się komu podoba? No nie – wierzę, że istnieje hierarchia (lub wiele) w literaturze. Oceniamy, gwiazdkujemy konkretne dzieła, ale gdybyśmy mieli wskazać jasny i konkretny „kodeks oceniania wartości literackich”, nie umielibyśmy. Nie ma żadnego dekalogu, na który można by się powołać. Miary, którą da się przyłożyć do dzieła i orzec, ile jest cukru w tym cukrze. Jedyną obiektywną miarą pozostaje rynek, który nigdy nie jest całkiem wolnym rynkiem, więc też nie jest obiektywny. Wciąż jednak obok istnieją inne kryteria – czyli tajemnicza „wartość literacka”.
To może spójrzmy na to z drugiej strony. Nie czegoś takiego jak „wartość literacka”, są tylko osoby, które różnym dziełom ją przyznają, właściwie intuicyjnie. Od czego to zależy, zakładając, że nie z uwikłania recenzentów w rynkowe interesiki, tylko ze szczerego przekonania? W którejś z licznych i prowadzących donikąd dyskusji o czytelnictwie ktoś napisał, że przecież żeby czytać książki, wystarczy umieć składać litery w słowa. Otóż nie. Żeby czytać, trzeba nabyć kompetencji czytelniczych i mieć pewien kapitał kulturowy. I jedni mają go więcej, a drudzy mniej. Zakładam, że to właśnie miała na myśli noblistka, kiedy powiedziała, że literatura nie jest dla idiotów. Za co do dziś jest chłostana pod pręgierzem lewicowej słuszności.
To prawda, źle to zabrzmiało, ale faktycznie nie wystarczy składać litery w słowa, żeby przeczytać Tęczę grawitacji. Zdaniem niektórych uczestników tych debat to kapitał wyniesiony z domu i jest on przywilejem klasowym, z którego nie wypada bezkarnie się cieszyć. Tu dodam, że kapitał kulturowy jest specyficzny także pod tym względem, że – w przeciwieństwie do władzy i bogactwa – chętnie i często całkiem za darmo (np. tutaj) się nim dzielimy.
Co wynika z tych rozważań? Tyle że jestem gotowa przyznać, że mam pewne kompetencje (są tacy, którzy mają dużo wyższe), możecie to nazwać gustem. Oraz granicę, poza którą umieszczam literaturę, która, moim zdaniem, ma nikłe wartości literackie i czytanie jej jest dla mnie, delikatnie mówiąc, wysoce niesatysfakcjonujące. Nie czytam jej, więc o niej nie piszę. To nic wyjątkowego, inne media, te poważniejsze i ambitniejsze, też tak robią.
O tej najbardziej popularnej literaturze pisze się oddzielnie – o fenomenie literatury YA czy tej z Wattpada itp. Odnotowuje się – bez poważnych recenzji – popularność niektórych pisarzy, traktując to bardziej jako zjawisko socjologiczne niż stricte literackie. Nie wiem, czy to dobrze, ale sama tak robię, podtrzymując w ten sposób literackie hierarchie. Oznacza to tak naprawdę zajmowanie się literacką niszą, bo tej popularnej literatury jest więcej, ma większe nakłady i więcej czytelników, ma też swoje hierarchie i mody, w dużo większym stopniu weryfikowane przez rynek. Rzecz jasna granica między literaturą „wartą recenzji” a tą niewartą jest płynna i może dla każdego inna.
Dzisiaj zatrzymajmy się przy tej granicy i przyjrzyjmy dwóm przypadkom płodnych i popularnych pisarzy.
Jakub Jarno, Kontury, Wydawnictwo Literackie 2025
Było tak, jakby dopiero razem powołali się do życia. W ich spotkaniu pomieścił się cały wszechświat, wcześniej rozrzucony na peryferiach przypadków, omyłek i losowych zdarzeń.
AI zapytane, kto to jest Jakub Jarno, odpowiada, że to pseudonim, pod którym kryje się Remigiusz Mróz – to chyba nie jest halucynacja. I dodaje, że to strategia marketingowa służąca promocji książki nieznanego dotąd autora. Teraz już znanego, Kontury to jego druga powieść.
Regulamin nagrody Gocourtów zabrania przyznania jej dwukrotnie temu samemu pisarzowi. Jest jednak wyjątek, to Romain Gary, który dostał ją raz pod własnym nazwiskiem, a raz za książkę napisaną pod pseudonimem Emile Ajar. Ujawniono to dopiero po jego śmierci. Widać był dobrym autorem i odniósł sukces bez szeptanki: wiecie, ten Ajar to tak naprawdę Romain Gary. Wygląda na to, że dział marketingu WL nie pokładał aż tak wielkiej wiary w potencjał marki „Jarno”. Trzeba było ją wesprzeć twórcą najchętniej od lat czytanych w Polsce książek.
Z tego właśnie powodu kiedyś postanowiłam przeczytać jakiś kryminał Mroza – skoro wszystkim się podoba, to może i mnie? Wszyscy nie zawsze się mylą, stąd na listach najczęściej czytanych książek pojawiają się Chłopki albo nieśmiertelny Stephen King, którego niektóre książki chętnie czytam. Z tej lektury w pamięci nie zostało mi nic, poza tym, że żadnej więcej przeczytać już nie chciałam. Został jednak ślad w postaci krótkiej recenzji.
Wyczytuje z niej tyle, że autor wsiada na zbyt wysokiego dla siebie konia, stara się tworzyć coś, co ma być literaturą wyższą niż zwykły kryminał. I nie najlepiej to się udaje. Poza tym stosuje chwyt literacki polegający na tym, że postacie opowiadające – przez całą książkę – swoje historie są niewiarygodnymi narratorami.
Jarno prawdopodobnie miał pozwolić Mrozowi na udowodnienie, że poza kryminałami (może rynek się nie myli i naprawdę ma do tego talent) potrafi pisać bardziej wyrafinowane powieści. Już pierwsze zdanie mówi nam o wielkości jego ambicji, kiedy do związku dwóch osób angażuje cały wszechświat.
Mamy też, jak w kryminale, który czytałam, niewiarygodną bohaterkę, a nawet dwie. Sytuacja wygląda tak, że sugeruje nam się, że bohaterka główna odsiaduje dożywotni wyrok w więzieniu i zgodziła się udzielić wywiadu jednej wybranej dziennikarce. Rodzi to (mylną) nadzieję, że usłyszymy historię jakichś ekscytujących zbrodni, za które grozi dożywocie. Jednak podejrzana dziennikarka wciąż pyta, którego z dwóch mężczyzn bardziej kochała jej rozmówczyni, a ta wykręca się od odpowiedzi, przez co wszystko toczy się w żółwim tempie. I ewidentnie mylą jej się fakty i czasy.
Nieustannie tkwimy w jej dzieciństwie, opowieściach o domu dziecka jak z horroru, o dobrym panu i złej pani, którzy nią się zajęli i o jej niezwykłym talencie do tenisa. To dzieciństwo trwa i trwa, jeszcze w późnych latach 70., chociaż bohaterka urodziła się w 1945. O co w tym wszystkim chodzi? To pytanie ma nas utrzymać do końca w napięciu, przez ponad trzysta stron.
Jeśli chcecie uzyskać odpowiedź szybciej, jest na to rada. Można pójść do księgarni, przeczytać zakończenie i kupić inną książkę.
Na koniec też zostanie rozszyfrowany tytuł – taką oto głęboką maksymą: „Zdarzenia są konturami, a pamięć tym, co je wypełnia”. Chociaż przecież jasno zostało pokazane, że pamięć maluje różne obrazy, znacznie wykraczając poza kontury zdarzeń.
Czy opierając się na tym pomyśle, można by napisać dobrą powieść? Pewno tak, ale po co, skoro ta jest wystarczająco dobra, sądząc z opinii na Lubimy czytać, choć na razie minęły dopiero dwa tygodnie od premiery. Równie dobrze wypadły oceny poprzedniej powieści, Światłoczułość.
Ponieważ wydawcy nie ujawniają nakładów, nie wiemy, czy Jarno dorównuje popularnością Mrozowi, ale nawet jeśli nie, chyba nieźle sobie radzi.
Optymistyczny wniosek płynie z tego taki, że czytelnicy Mroza są gotowi też na Jarnę – powieść męczącą, powolną, bardziej skomplikowaną. Pesymistyczny zaś taki, że może nie potrafią znaleźć powieści podobnej klasy, do której aspiruje Jarno, ale lepszej jakości, mimo bardzo szerokiej i różnorodnej oferty, również tego samego wydawnictwa. Może tu jest jakaś bariera?
A teraz kolejny popularny, choć może nie aż tak, pisarz.
Maciej Siembieda, Gołoborze, Znak 2025
GOŁOBORZE. Rumowisko skalne. Nazwa pochodzi od kamiennej pustyni na stoku Łysej Góry i oznacza miejsce „gołe”, bez „boru”, czyli takie, na którym nie rośnie las.
Już to wprowadzenie mówi nam prawie wszystko. Ja postawiłabym kropkę po Łysej Górze, ale niech będzie, dodajmy objaśnienie, że „gołe” i bez „boru” i jeśli jeszcze nie zrozumieliście, to jeszcze, że jak bez „boru” to znaczy, że las tam nie rośnie. Czytając Gołoborze, miałam wrażenie, że czytam komiks, w którym wszystko narysowane jest grubą kreską, odzwierciedla najbardziej oczywiste stereotypy i nie boi się przesady.
To powieść sensacyjna i historyczna, zaczyna się od powstania styczniowego, a kończy na początku lat dziewięćdziesiątych. Będą źli zaborcy i szlachetni powstańcy, źli Niemcy i dobrzy partyzanci, PRL-owskie komuchy: źli i groteskowi, chłopi dzielni i sprytni w partyzantce, poza tym uparci, prymitywni i przeważnie pijani. I zawsze mają noże za pazuchą i gdzieś zakopaną broń, którą łatwo odkopać. Ostatni analfabeta zostanie powieszony w 1977. Kiedy nadejdą czasy transformacji ustrojowej, porzucą sianie i inne zajęcia, a ci źli i sprytni zajmą się przemytem z Niemiec i praniem brudnych pieniędzy. I oczywiście będą mieli hurtownię.
Są dwa skłócone chłopskie rody, a między nimi wróżda, zemsta rodowa. Początek daje jej wydanie przez złego sąsiada dobrego w ręce kozaków. Kozacy odcinają mu prawą rękę i wypalają oczy rozżarzonym bagnetem. Rękę z drewna załatwi mu dobra panienka z dworu, tak że będzie mógł grać na skrzypcach (no nie wiem…), a wzrok przywróci wiejska babka, znachorka. Nie całkiem, ale i tak to cud, że odzyskał gałki oczne, choć pokryte bielmem, przez które trochę widzi. Skoro babka ma taką moc, żeby odtworzyć wypalone oczy, to czemu nie może zdjąć bielma? W każdym razie będzie miał dość siły, żeby w walce na noże zabić złego sąsiada.
To da początek kolejnym zemstom. Najgorszy zły, prawdziwy potwór, ma zmiany na skórze przypominające łuski i ksywę Karaś. Pojawią się też miejscowi Romeo i Julia, którzy będą chcieli pogodzić zwaśnione rody, ale nic z tego, honor zawsze okażę się ważniejszy i zemsta choć nierychliwa, zawsze w końcu zostanie dopełniona. Będą też poboczni krwawi zbóje, tylko przelotnie związani z właściwą zemstą. I wiele innych atrakcji.
Autor nie stara się robić niczego ponadto, co umie, a to, o czym pisze, jest mu bliskie – pochodzi z tego regionu Kielecczyzny, używa do tworzenia swojej powieści autentycznych wydarzeń i sięga po rodzinne wspomnienia. W posłowiu zapewnia, że w dużej mierze opierał się na faktach i rzeczywistych zdarzeniach, zbrodniach. Czasem trudno w to uwierzyć, bo w powieści wyglądają na wymyślone (w literaturze to nic złego, przecież polega ona na wymyślaniu).
To podobno najlepsza jego książka i dlatego postanowiłam ją przeczytać. Jak już uświadomiłam sobie, że to komiks, to całkiem nieźle się bawiłam. Krwawe porachunki, miłość, nienawiść, zdrada, honor, czasem ojczyzna.
Poza tym zawdzięczam autorowi historię – podobno prawdziwą, choć, kiedy o niej czytałam, to chichotałam. Otóż do celi mordercy, który nie chciał się przyznać do licznych zbrodni, po wydarzeniach w Radomiu w 1976 r. wsadzono agenta i ten namówił go, żeby się przyznał, ale przedstawił to jako akt polityczny – mordował komuchów – a wtedy zostanie wymieniony za szpiegów z RFN.
W przyszłości raczej nie sięgnę po inne książki Siembiedy, ale nie bolało. Tylko nie jestem pewna, czy to jest właściwa recepcja, ale jak wiadomo (patrz: Stanley Fish) dzieło literackie nie istnieje, istnieją tylko jego interpretacje.






























Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.