Historia, Weekend

„Kościół katolicki takich ustaw nie uzna”. Bez poparcia biskupów nie da się rządzić Polską

Konkordat, cło i podatki, edukacja i aborcja – trudno wskazać jakąś sferę, która w okresie transformacji zostałaby uregulowana bez uwzględnienia kościelnych postulatów. Nie jest to jednak wynalazek III RP, ale kontynuacja długiej społeczno-religijnej tradycji.

W czasach komunistycznego niedostatku wielu Polaków z zazdrością spoglądało na dobrobyt i liberalne wartości krajów zachodniej Europy z przekonaniem, że wyczekiwana ustrojowa transformacja powinna polegać na przyjęciu ich atrakcyjnych rozwiązań. W nieco naiwnym przekonaniu miało to zapewnić szybki wzrost gospodarczy i radykalną poprawę warunków życiowych.

Wzdychający do podobnych standardów optymiści pomijali w swoich rachubach tradycyjne uwarunkowania, które, ulegając w peerelowskiej rzeczywistości pewnemu zamazaniu, nie przemawiały u progu przemian z taką siłą, jaka faktycznie w nich drzemała. W swoim naturalnym wymiarze podnoszone przez wpływowe środowiska społeczne uwarunkowania te miały stać się fundamentem konserwatywnego modelu życia społeczno-obyczajowego, w istocie niewiele przypominającego życie obserwowane kiedyś z ciekawością, czy wręcz zachwytem, przez luki i wyłomy „żelaznej kurtyny”. Generowały powody, dla których liberalne i laickie wzorce zachodnie były coraz częściej ukazywane jako stojące w całkowitej sprzeczności z polską tradycją i wynikającymi z niej rozwiązaniami.

Czego nie nauczono nas na historii? Aborcja, Kościół i demokracja

Na straży tych ostatnich stanęło duchowieństwo owiane aureolą męczennika czasów komunistycznych, a przez to naturalnie predestynowane do roli głównego decydenta w dziele kompleksowej przebudowy gmachu odradzającego się w swej suwerenności państwa. Stosunkowo szybko zachowanie i wypowiedzi wyższego kleru zaczęły rodzić u części rodaków wątpliwości, czy opozycyjna, wpisująca się w nastroje społeczne postawa czasów stanu wojennego była dyktowana chęcią walki o demokrację i szeroko rozumiane wolności obywatelskie, czy też miała posłużyć tworzeniu nowego systemu, w którym partykularne interesy Kościoła byłyby przez rządzących zaspokajane w pierwszej kolejności.

Na to, że tak właśnie może się stać, wskazywały dezyderaty różnych kościelnych hierarchów dopominających się o rozwiązania wyznaniowe, których w większości zachodnia Europa pozbyła się w dobie XVIII-wiecznej Rewolucji Francuskiej, a panujący przeszło dwieście lat temu Napoleon Bonaparte pewnie kazałby rozstrzelać lub zgilotynować każdego, kto by go namawiał do ich przyjęcia. (Nigdy nie zgodziłby się na przykład na nominacje biskupów bez zgody władz państwowych ani na antyrządową agitację z kościelnych ambon). Pewne swojej siły, potęgowanej pontyfikatem Jana Pawła II, duchowieństwo nawoływało do ostemplowania wartościami chrześcijańskimi właściwie wszystkich dziedzin życia państwowego: szkół i przedszkoli, placówek ochrony zdrowia, urzędów, mediów itp., widząc w sobie jedynych mających uprawnienia do definiowania owych wartości.

Szczególną rolę w planach utrzymania tradycyjnego modelu społeczeństwa miało zdobycie wpływu na oświatę i wychowanie młodego pokolenia, stąd bardzo silne kuluarowe naciski na szybkie wprowadzenie religii i katechetów do szkół. W 1990 roku rozporządzeniem zgodzono się tylko na użyczenie szkolnych sal, by z czasem w wyniku różnych dokładanych uprawnień uczynić z religii przedmiot o wyjątkowym statusie. Zapewne w miarę zrównoważony układ sił politycznych zdecydował o jej nieobowiązkowym charakterze, ale symptomatyczne jest przebąkiwanie różnych hierarchów o zmianie tej zasady w okresach, kiedy rządy prawicy zdawały się zdobywać coraz trwalszą podstawę.

Osobną kategorię oczekiwań Kościoła stanowiła prowadzona bardzo korzystnie dla niego rewindykacja majątków, jakie miał utracić w czasach komunistycznych. Zwrotów czy rekompensat dokonywano w oparciu o nie do końca przejrzyste procedury, stąd co jakiś czas pojawiające się w liberalnych mediach informacje o równie dyskretnej co podejrzanej wyrozumiałości i hojności państwowych decydentów wobec materialnych żądań duchowieństwa.

Właściwie trudno dziś wskazać jakiś problem, który zostałby w okresie transformacji ustrojowej rozwiązany bez uwzględnienia kościelnych postulatów (konkordat, podatki kleru, sprawy celne, zakaz aborcji, etatowi kapelani praktycznie w każdej instytucji państwowej). Jednym z powodów takiego stanu rzeczy był fakt, że większość sił politycznych starała się unikać zatargów z mającym opinię społecznej potęgi katolickim duchowieństwem. Mimo to od samego początku mamy do czynienia z jego stronniczą postawą, dyktowaną nie tylko chęcią utrzymania dotychczasowych zdobyczy, ale również wydatnego ich rozszerzenia w przyszłości. Łaciński kler regularnie włączał się więc do kampanii wyborczych i bezceremonialne popierał prawicowych, oddanych sobie kandydatów, za nic mając przy tym procedury prawne z ciszą wyborczą na czele.

Brudne morderczynie: przemyślenia Wyszyńskiego o kobietach i aborcji

Przyglądając się bliżej tej politycznej symbiozie, można dopatrzyć się czegoś w rodzaju towarzystwa wzajemnej adoracji. Najpierw hierarchowie, a za nimi parafialny kler, siłą i powagą religijnego autorytetu narzucają wiernym kryteria, według których mają dokonywać politycznych wyborów. Reprezentatywny dla takiej postawy przekaz do wiernych arcybiskupa Józefa Michalika z 1993 roku znacznie uprościłby procedury, czyniąc kampanię wyborczą zupełnie zbędną. Metropolita przemyski oznajmił bowiem, że „katolik ma obowiązek głosować na katolika, Żyd na Żyda, mason na masona, a komunista na komunistę”.

Oczywiście to hierarchowie mieli wiernym wskazać, który z kandydatów zasługuje na miano katolika, a który w sposób wiarołomny się tylko pod niego podszywa. Trudno dokładnie oszacować skuteczność podobnej agitacji, ale można zaryzykować tezę, że bez poparcia religijnie motywowanego elektoratu prawica w Polsce miałby duży problem z wygraniem jakichkolwiek wyborów. Nic zatem dziwnego, że dochodząc do władzy, starała się różnymi sposobami odwdzięczyć za tak skuteczną pomoc. Relacje między Tadeuszem Rydzykiem, biskupami wypowiadającymi się na falach jego rozgłośni, a politykami PiS są chyba dla każdego obiektywnego obserwatora niepodważalnym dowodem na istnienie wzajemnego zasilania kosztem elementarnej przyzwoitości i uczciwości życia publicznego.

Niestety, wgląd w historię bardzo szybko przekonuje, że te wątpliwe moralnie praktyki nie są innowacją III RP, ale elementem jakże często gloryfikowanej przez prawicę społeczno-religijnej tradycji, właściwej bardziej klientelizmowi republik bananowych niż otwartym, zamożnym i progresywnym społeczeństwom państw zachodnich.

W okresie międzywojennym, na progu istnienia II RP, episkopat katolicki stanął przed problemem obrony swoich przywilejów, głównie majątkowych, zagrożonych przez emancypacyjne dążenia biednych i wręcz wygłodniałych mas, reprezentowanych na legalnej scenie politycznej przez PPS i PSL „Wyzwolenie”. Kler obawiał się parcelacji majątków kościelnych w ramach zapowiadanej reformy rolnej, jednakowego dla wszystkich obywateli opodatkowania, wprowadzenia świeckiego ustawodawstwa małżeńskiego, nowoczesnego szkolnictwa, czy fiaska starań o państwowe odszkodowania za majątki utracone w czasach zaborczych.

Walka o zabezpieczenie interesów wymagała ścisłego politycznego sojuszu z prawicą reprezentowaną głównie przez klerykalno-nacjonalistyczną narodową demokrację. Dlatego już w pierwszych wyborach zorganizowanych w styczniu 1919 roku uruchomiono wszystkie kościelne moce agitacyjne. W wydanym w grudniu 1918 roku orędziu Biskupi polscy do duchowieństwa i wiernych episkopat kategorycznie zakazuje głosowania na posłów, co do których nie ma pewności, czy na forum parlamentu będą postępowali zgodnie z jego dyrektywami i nie poprą rozwiązań uderzających w swoiście pojmowane dobro Kościoła. „Jeżeli poseł twojego wyboru ma w swoich programach i planach ograniczanie praw Kościoła i postulaty przeciwne Chrystusowi, w zasadzie ty, który dałeś na niego głos, usuwasz z budowy narodowego gmachu Chrystusa, który żyje w społeczeństwie przez swój Kościół” – brzmiała jedna z przestróg przywołanego orędzia.

Głosowi hierarchów wtórowało w czasie kampanii wyborczej całe katolickie duchowieństwo. Uciekano się przy tym do takich posunięć jak odprawianie nabożeństw błagalnych i organizowanie procesji mających odwrócić klęski i kataklizmy, które niechybnie spadłyby na Polskę, gdyby wyborczy sukces odniosły ugrupowania lewicowe. Powszechnie grożono karami kościelnymi wszystkim, którzy oddadzą głos na niewłaściwe listy. Endecki kandydat na posła arcybiskup Teodorowicz występował na spotkaniach wyborczych w szatach pontyfikalnych, a biskup przemyski nawet zwalniał wiernych z obowiązkowej obecności na niedzielnej mszy, o ile kolidowałoby to z pójściem na wybory i oddaniem głosu na kandydata katolickiego.

W wieży bez wyjścia. Czy jest życie poza Kościołem?

W sejmie ustawodawczym licznie reprezentowane stronnictwa prawicowe, mające wśród swoich posłów 34 księży, na progu istnienia państwa zdołały skutecznie zabezpieczyć najważniejsze kościelne interesy. Uchroniono majątki ziemskie przed przymusową parcelacją, uchwalono korzystne dla kleru przepisy podatkowe, przyjęto rozwiązanie konkordatowe dla uregulowania relacji ze Stolicą Apostolską, a w konstytucji nadano religii katolickiej uprzywilejowane stanowisko. Wprowadzono przymus religijny w szkołach, choć nie udało się przeforsować wyznaniowego charakteru oświaty, czyli takiego, w którym uczniowie i nauczyciel musieliby być tego samego wyznania. W ostatniej chwili część prawicowych posłów zrozumiała, że taki model szkolnictwa utrudni, czy wręcz uniemożliwi procesy polonizacyjne na kresach wschodnich.

Władze kościelne, zamierzając inwestować swój autorytet w poparcie sił skrajnie prawicowych, często publicznie komunikowały, jakiego rodzaju zapłaty oczekują. Zorganizowany we wrześniu 1921 roku zjazd archidiecezji warszawskiej domagał się w swych rezolucjach między innymi zabezpieczenia poszanowania prawa kościelnego przez katolików za pomocą egzekutywy państwowej, ustawowej ochrony katolików przed przymusem podlegania sądowi złożonemu z sędziów niechrześcijan oraz zakazu oddawania katolickich dzieci pod zwierzchnictwo wychowawców – innowierców.

Wybory parlamentarne w 1922 roku, podobnie jak poprzednie, przebiegały przy akompaniamencie kościelnej propagandy – z tym że do rangi największych zagrożeń dla Kościoła i narodu polskiego urosła zgodna z cywilizowanymi trendami próba zlaicyzowania osobowego prawa małżeńskiego. Z wyjątkiem ziem byłego zaboru pruskiego, w których istniało świeckie ustawodawstwo pochodzące z czasów kulturkampfu, na pozostałych terytoriach naszego kraju obowiązywało prawo wyznaniowe, które wykluczało cywilne małżeństwa oraz rozwody dla katolików. Histeryczna reakcja hierarchów na podobne rozwiązania miała powód przede wszystkim materialny, bowiem zaprowadzenie państwowych rozwodów ograniczyłoby zyski z niezwykle intratnego procederu unieważniania małżeństw przez sądy biskupie (słynne dziewice konsystorskie).

Arcybiskup Bilczewski apelował do wiernych, aby na spotkaniach wyborczych brali formalne przyrzeczenia od kandydatów na posłów co do ich sprzeciwu wobec nieakceptowanych przez duchownych zmian legislacyjnych. W swym orędziu groził wręcz buntem przeciwko państwu – „Kościół katolicki takich ustaw nie uzna, choćby parlamenty, sejmy całego świata jednomyślnie je uchwaliły”. W samym dniu głosowania duchowieństwo zmobilizowało wszystkie swoje siły, nie tylko agitując z ambony, ale dowożąc czy doprowadzając do lokali wyborczych pacjentów licznych katolickich szpitali czy ośrodków dobroczynnych. We Lwowie zakonnice miały „wlec” do urn nieuleczalnie chorych, a wymieniany przez prasę z nazwiska ksiądz Paluch miał niektórym po oddaniu głosu udzielać ostatnich namaszczeń.

Nachalna kościelna agitacja wyborcza to nie jedyny element religijnej tradycji, jaką duchowieństwo i prawica implementują do dzisiejszej rzeczywistości. Zdumiewająca nawet dla części wiernych uroczysta obecność kibolstwa i innych agresywnych, prawicowych czy wręcz faszystowskich grup społecznych w murach świątyń lub na jasnogórskich, specjalnie dla nich celebrowanych, pielgrzymkach, to również nawiązanie do praktyk spotykanych w czasach II Rzeczpospolitej.

Ksiądz Tischner zbudował grunt pod Balcerowicza

Na początku lutego 1923 roku w wielu kościołach w Polsce zamawiano msze w intencji zbawienia rozstrzelanego wyrokiem sądu pod koniec stycznia 1923 roku zabójcy prezydenta Narutowicza – Eligiusza Niewiadomskiego. Uroczystości te, zamawiane przez osoby prywatne, odbywały się z całą religijną celebrą w obecności pocztów sztandarowych skrajnie prawicowych organizacji, których członkowie nie ukrywali zachwytu nad „bohaterskim” czynem zabójcy. Przed wejściem do świątyni zwykle odbywał się wiec bogobojnych wiernych, gdzie niezorientowani mogli usłyszeć, jakim nieszczęściem dla biednej i zacofanej gospodarczo Polski był wybór światowej sławy uczonego na prezydenta i jak miłego Bogu czynu dokonał Niewiadomski. Informacje o tych skandalicznych praktykach musiały dotrzeć do Watykanu, stąd po około dwóch tygodniach reakcja polskich biskupów zakazująca organizowania podobnych uroczystości.

Niejednokrotnie ówczesna prasa informować będzie o bliskich kontaktach duchownych ze skrajnie prawicowymi organizacjami i użyczaniu murów świątyń na ich działalność. Jedną z takich organizacji było wykryte w 1924 roku Pogotowie Patriotów Polskich – organizacja nielegalna, tajna, która zmierzała do obalenia ustroju państwa, faktycznie faszystowska. Prawica bagatelizowała ją ze względu na jej małą popularność, jednak „Pogotowie” miało kontakty z częścią kleru, który użyczał jej murów świątyń na spotkania organizacyjne.

Posłowie sejmu I kadencji dość skutecznie zadbali o interesy tych, którym wielu zawdzięczało swoje parlamentarne mandaty – i oczywiście uposażenia będące równowartością pięciu przeciętnych pensji. Spowalniano prace nad nowym prawem małżeńskim, ratyfikowano niezwykle korzystny dla kleru konkordat, wprowadzono przymus praktyk religijnych dla uczniów i de facto dla nauczycieli oraz kontynuowano wypłacanie duchowieństwu pensji jako rekompensatę za skonfiskowane przez rządy zaborcze kościelne majątki, które siłą rzeczy przeszły na skarb naszego państwa. Warto zaznaczyć, że obowiązek wypłaty tych świadczeń przez rząd polski, niebędący spadkobiercą państw zaborczych, dostrzegali przede wszystkim posłowie endeccy.

PSL przeciw klerowi: „Polska powinna zapomnieć, że była szlachecką i księżą”

W wyborach z marca 1928 roku, pierwszych po przewrocie majowym, dobry wynik osiągnęły stronnictwa lewicowe, co spotkało się ze swoistymi retorsjami duchowieństwa zwłaszcza w tych rejonach kraju, gdzie lewica odnotowała znaczący przyrost głosów. W czasie spowiedzi wielkanocnej miano przepytywać wiernych, na kogo i z czyjej namowy głosowali, a w trakcie religijnych nabożeństw nakłaniać odpowiednio nastraszone tłumy do składania wyborczej przysięgi wzmacnianej powoływaniem się na kościelne świętości.

Wszystkich przelicytował jednak ordynariusz łomżyński biskup Stanisław Łukomski. Tam, gdzie wierni głosowali na partie uznane przez niego za wrogie Kościołowi, zakazał księżom odbywania przed Wielkanocą uroczystych nabożeństw rezurekcyjnych i tradycyjnych święconek, grożąc ponadto odmową pogrzebu kościelnego tym wszystkim, którzy w przyszłości nie zmienią swoich politycznych sympatii. „Każda ustawa w sejmie tych przez was obranych posłów szkodliwa dla wiary i dla Kościoła ciężarem młota spadać będzie na wasze sumienia, i że wy za to przed sędzią bożym odpowiadać będziecie” – przestrzegał czcigodny duszpasterz.

Postępujący sanacyjny autorytaryzm redukował znaczenie parlamentu jako najwyższego organu władzy, dlatego w latach 30. kler nie angażował się w kampanie wyborcze tak intensywnie jak dotąd, starając się zabezpieczyć swoje interesy dobrymi relacjami z coraz mniej demokratyczną władzą. O tym, że były to zabiegi skuteczne, świadczą jego kolejne zdobycze, do których wypada zaliczyć: ułatwienia w tworzeniu Akcji Katolickiej, ochrona dóbr kościelnych przed parcelacją w ramach prowadzonej od 1925 roku reformy rolnej czy wymóg korelacji przedmiotów szkolnych z treściami religii katolickiej.

Nadszedł czas na totalną wojnę lewicy z Kościołem

Przede wszystkim jednak wielkim, symbolicznym zwycięstwem Kościoła nad rozumem i postępem społecznym Jednak największym sukcesem kleru, petryfikującym po jego myśli archaiczne rozwiązania prawne, było wycofanie się rządu z reformy prawa małżeńskiego, skutkiem czego aż do końca II RP istniały na naszym terytorium iście średniowieczne przepisy w tej materii. Sanacyjny rząd ugiął się pod presją fanatycznych tłumów podburzanych przez duchowieństwo na przełomie 1931 i 1932 roku, kiedy zakończono prace nad właściwym projektem. „Wyrażamy oburzenie ze względu na treść ujawnionego projektu […], do głębi przeraża nas troska o los przyszłego pokolenia i ojczyzny, i dlatego jak najuroczyściej protestujemy przeciwko temu projektowi, który drażni prawo świętego Kościoła i najświętsze uczucia nasze” – głosiła jedna z uchwał wiecu katolickiej ludności Torunia.

Rozpoczynający w tym samym miejscu 60 lat później medialną karierę duchowny – redemptorysta miał na kim się wzorować w swych propagandowych wysiłkach.

**
Dr Robert Herzyk – historyk, doktor nauk społecznych, autor pracy doktorskiej na temat relacji lewicy niepodległościowej i Kościoła Rzymskokatolickiego w okresie międzywojennym, nauczyciel.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij