Może wydawać się, że powszechny kult produktywności to produkt niedawnych czasów, wedle którego wart jesteś tyle, ile wyprodukujesz, zorganizujesz, załatwisz. Posunięta do absurdu troska o produktywność jednostki ma jednak dużo dłuższą historię.
Czy macie już karnety na siłownię na cały rok 2023? Wymyśloną zdrową poranną rutynę, solenne obietnice złożone samym sobie, że będziecie wcześniej wstawać, zdrowiej się odżywiać, regularnie myć lodówkę i robić zakupy spożywcze, tak by na śniadanie notorycznie nie jeść jajecznicy z ostatniego jajka, w dodatku krojonej łyżką?
Ja też nie.
Ale podobno to łatwe – wszystko to tylko kwestia organizacji.
Może się wydawać, że powszechny kult produktywności to produkt niedawnych czasów, wedle którego wart jesteś tyle, ile wyprodukujesz, zorganizujesz, załatwisz. Na czas, z uśmiechem i zachowaniem równowagi między życiem zawodowym i prywatnym, oczywiście.
Nad wynikami naszych starań czuwać mają liczne aplikacje, śledzące czas spędzony przed ekranem, monitorujące ilość wypitych tego dnia płynów, liczące kroki, oferujące zintegrowany system do odpowiadania na maile, tworzenia notatek, list zadań do wykonania, czasu na to przeznaczonego i tak dalej. Są nawet takie oferujące w formie audio piętnastominutowe skróty najnowszych bestsellerów wydawniczych, by efektywnie przyswajać treści książek, nie tracąc czasu na samo ich czytanie. Fakt, że większość pozycji dostępnych w aplikacji to książki o organizacji czasu, tylko brzmi jak nieudana puenta dowcipu.
czytaj także
Posunięta do absurdu troska o produktywność jednostki ma jednak dużo dłuższą historię. Postrzeganie człowieka jako elementu maszyny produkcyjnej zawdzięczamy wczesnodziewiętnastowiecznemu kapitalizmowi, zaś pierwszy szał na optymalizację zadań i czasu to zasługa Henry’ego Forda. Protestancka etyka pracy, głosząca, że lenistwo to grzech, a diabeł zawsze znajdzie pracę dla bezczynnych rąk, zyskała drapieżne oblicze w trakcie industrializacji, w mgnieniu oka tworzącej przemysłowe fortuny. Ten, kto pracował w każdej chwili dnia, był Bogu miły, a jego fabryka rozrastała się, podobnie jak skarbiec. Ten, kto odwracał wzrok od linii produkcyjnej, klepał biedę na własne gnuśne i leniwe życzenie.
Produktywność nie była jednak tylko celem pracy przemysłowej czy domeną mężczyzn. Wraz z przemianami społecznymi i kształtowaniem nowego mieszczaństwa ideały te przenikały również do sfery prywatnej, gdzie przeważały kobiety. One również miały wprowadzić w życie te same zasady, tyle że ich przedsiębiorstwem, fabryką i linią produkcyjną był dom. I tak jak dziś, do wprowadzenia pojęcia produktywności w codzienne życie używano wielu dodatkowych narzędzi.
„Pani domu powinna pamiętać, że jest nie tylko królową w swoim miniaturowym państewku, ale nadto – ministrem finansów swojego męża” – radziły poradniki dla kobiet z przełomu XIX i XX wieku. Tak jak na mężczyznach spoczywał obowiązek pomnażania majątku państwowego i osobistego, tak na kobietach – zarządzanie majątkiem domowym i pomnażanie go dzięki idealnej organizacji i zapobiegliwości. Królową organizacji była zaś Lucyna Ćwierczakiewiczowa.
Ćwierczakiewiczowa była znaną w Królestwie Polskim autorką poradników prowadzenia gospodarstwa domowego. Jej książka kucharska, 365 obiadów za 5 złotych, osiągnęła taką popularność, że Bolesław Prus żartował w felietonie: „do zawarcia sakramentu małżeństwa potrzebne są następujące kwalifikacje: pełnoletność, wolna a nieprzymuszona wola i 365 obiadów za 5 złotych”. Ćwierczakiewiczowa wydawała jednak dużo więcej niż tylko reprinty książki kucharskiej. Spod jej pióra wychodziły liczne poradniki sprzątania, prowadzenia domu, a przede wszystkim – organizacji czasu nowoczesnej kobiety.
Odpowiedzialna pani domu, przebojowa rewolucjonistka. A ty, którą z patronek 2023 jesteś?
czytaj także
Jej drugim największym bestsellerem była Kolęda dla gospodyń, czyli kalendarz na kolejny rok, podobny do dzisiejszych bullet journals, w których zapisywać mamy swoje dzienne, tygodniowe i miesięczne plany. Kolęda zawierała takie właśnie tygodniowe tabelki, a także miejsce na dowolne zapiski – zadania gospodarskie, daty urodzin członków rodziny, terminy wekowania konfitur, prania pościeli, kolejność oddawania bielizny do magla i tak dalej.
Oprócz tego dobra gospodyni mogła przeczytać w Kolędzie teksty poradnikowe, których główny morał streścić można następująco – od organizacji i przedsiębiorczości pani domu zależy szczęście jej własne, jej rodziny i całego narodu.
„Gospodarstwo jest sztuką dobrego użycia czasu, rozumu i pieniędzy” – przekonywała Ćwierczakiewiczowa swoje czytelniczki w Kolędzie na kolejne lata. „Powiem więcej: tylko kobieta prawdziwie inteligentna i moralna zdolna jest zarządzać domem z korzyścią dla rodziny i domowników”. Dalej następowały porady dotyczące konkretnych zadań. Już w grudniu kobieta powinna rozpisać sobie zadania na cały rok – kiedy czyścić piwnicę, myć okna, w jakich miesiącach należy prać pościel, naprawiać podarte suknie (w lutym, bo jest zimno i ciemno, a zaraz będzie karnawał), sadzić miętę i kupować czereśnie po dobrych cenach za kilogram. Pomocy w tym planowaniu miała oczywiście dostarczać sama Kolęda.
Nieporadnik pani domu. O obowiązkach młodej żony w gospodarstwie domowym
czytaj także
Nie wszyscy kupowali jednak te porady. Emancypantki zwracały uwagę, że narracja o podniosłej roli kobiety w organizacji życia prywatnego wszystkich domowników ocierała się o śmieszność. Owszem, praca opiekuńcza jest bardzo istotna, jednak być może nie należy zrównywać jej z pełnieniem funkcji ministra finansów. Choćby dlatego, że w omawianym okresie kobiety nie miały czynnych ani biernych praw wyborczych, żadną ministrą więc nie mogły zostać.
„Gubimy się w szczegółach, chorujemy na drobnostkowość. Zatracamy wielkie zalety spotrzebowywaniem ich na drobniutkie czyny” – pisała jedna z emancypantek. „Czyż nie dlatego powyższe zajęcia cały nam czas pochłaniają, że dla kobiet przyzwyczajonych do zajmowania się tylko drobnostkami, odsuniętych od wzmacniających umysł kombinacji szerszych, w końcu małe rzeczy stają się wielkimi?” Pochłonięte taką narracją o kluczowej roli organizacji prania w szczęściu narodu, kobiety miały nawet nie zauważyć, że prawdziwie wpływowe pozycje w społeczeństwie są dla nich niedostępne.
czytaj także
Należy pamiętać, że Lucyna Ćwierczakiewiczowa była przede wszystkim przedsiębiorczynią, która na swoich poradnikach zarabiała ogromne pieniądze. Na sprzedaży książki kucharskiej, wydanej w 1860 roku, zarobiła w dekadę około 80 tysięcy rubli, czyli wartość dwóch kamienic w Warszawie. Tak jak większość autorek i autorów tego typu publikacji (kiedyś i dziś), przedstawiała czytelniczkom nie tylko przydatne informacje i porady, ale głównie całościową wizję przemiany osobowości. W tym samym stopniu sprzedawała roczne harmonogramy organizacji prania, co obietnice, że czytelniczka działająca wedle jej porad stanie się po prostu lepszym człowiekiem. A przy okazji kupi Kolędę, książkę kucharską i przeczyta felieton autorki w „Bluszczu”. Może zapisze się też na ekskluzywny kurs gotowania prowadzony przez Ćwierczakiewiczową?
Dziś już wiemy, że poradniki sprzedają nam styl życia, a influencerom zależy nie tyle na poprawie naszej produktywności, ile raczej na wpływach ze sprzedaży pomocnych gadżetów. Łatwo nam zauważyć, że dziewiętnastowieczna obsesja na punkcie organizacji kobiet szła pod rękę z konserwatywnym usadzaniem ich w sferze domowej i odsuwaniem od istotnych problemów społecznych. Obecnie nie oddajemy już pościeli do magla i nie planujemy froterowania posadzki. Jednak obsesja kobiecej produktywności trwa, czasem chowając się pod płaszczykiem zamienionej w morderczy rygor parodii self-care.
Dziś, by być dobrym człowiekiem (najlepszą wersją siebie), musimy perfekcyjnie organizować swoje życie domowe, zawodowe, ale także własne zdrowie i sprawność fizyczną. Kto z nas nie chce być optymalnie nawodniony, wyćwiczony, dobrze odżywiony i zrelaksowany po sesji głębokiego oddychania?
Obecna obsesja produktywności ma jednak równie wiele wspólnego z kapitalistycznym, patriarchalnym przymusem konsumpcji co jej dziewiętnastowieczny przodek. Nierealistyczne oczekiwania wobec siebie kompensujemy zakupem gadżetów mających pomóc nam osiągnąć doskonałość. Zamiast pozwolić nam skupić się na własnych relacjach i potrzebach, a być może także palących potrzebach naszego świata, wmawia się nam, że poczucie wypalenia, zmęczenia i lęku zniknie, jeśli tylko lepiej się zorganizujemy. A nie zajmiemy na przykład kryzysem klimatycznym, nierównościami na rynku pracy albo kryzysem mieszkaniowym.
To co, może jednak powstrzymam się od kupna blendera? I tak nie wstanę wystarczająco wcześnie, żeby przed pracą robić te wszystkie zdrowe soki.
Nie jestem wystarczająco zorganizowana.