Mogło być topornie (nawet jeśli słusznie) i z inteligencką dystynkcją wobec skołtunionego polactwa. Ale nie jest. UWAGA: tekst zawiera spoilery.
Początek Wielkiej wody, polskiego hitu Netflixa o wydarzeniach tzw. Powodzi Tysiąclecia na Dolnym Śląsku w 1997 roku, pozwala spodziewać się sympatycznego, postępowego produkcyjniaka. Dziewczyna, na pierwszy rzut oka ekolożka czy inna miłośniczka przyrody, obserwuje stan wód na Żuławach Wiślanych i podziwia sielankę: sarna z młodym pośród wysokich traw. Pada strzał, po nim soczysta „kurwa”, za chwilę konfrontacja z brzuchatym i niezbyt rozgarniętym myśliwym.
Kilka scen dalej, już w zagrożonym wodą Wrocławiu, mamy spięcie z „leśnymi dziadkami” polskiej nauki. Oto ta sama bohaterka, dr Jaśmina Tremer (jak się dowiadujemy, hydrolożka uczona w Holandii; gra ją Agnieszka Żulewska) ma inny pogląd na zagrożenie powodziowe stolicy Dolnego Śląska niż pewny siebie ekspert władz miasta, który karierę akademicką zaczynać musiał w okolicach marca 1968 roku. Mamy zatem młodzieńczy witalizm (na początku jest jeszcze seks, konsensualny i spontaniczny) kontra starcze zgrzybienie. I mamy Zachód (ten ultrapostępowy, Holandię!) kontra zasiedziały peerelizm, a w tle jeszcze polityków wygadujących głupoty w telewizyjnych setkach.
Mogło być zatem topornie (nawet jeśli słusznie) i z inteligencką dystynkcją wobec skołtunionego polactwa. Ale nie jest – Wielka woda to pierwszy od lat serial o państwie polskim, przy którym czułem się potraktowany poważnie. (Co jest tym ciekawsze, że twórcy deklarują, że interesowały ich przede wszystkim ludzkie historie, a walka z powodzią jest tylko tłem).
Po pierwsze, bo ludzie są różni – politycy też. Polityka w serialu nie jest koktajlem korupcji, złodziejstwa, pustosłowia i cynizmu ze szczyptą fanatyzmu dla smaku, jaki zazwyczaj podaje się widzowi w Polsce. Owszem, dostajemy katalog politycznych typów, ale żaden nie jest z papieru – każdy orze jak może, bo i każdy jest uwikłany w cały splot układów, interesów, zależności, motywacji i pragnień.
Prezydent Wrocławia próbuje zrozumieć, co się dzieje, i nie przegrać wyborów; wiceminister chce tylko nie przegrać wyborów i nie pójść siedzieć za kontrowersyjne decyzje; wojewoda stara się głównie opanować cały ten bajzel, a człowiek pełniący jego obowiązki w zastępstwie (główny, obok Jaśminy Tremer, bohater, grany przez Tomasza Schuchardta) ma nadzieję wygrać wybory, pozostać przyzwoitym człowiekiem, zapobiec katastrofie miasta i jeszcze ogarnąć skomplikowane relacje w układzie z asystentką, córką, byłą teściową i jeszcze byłą we własnej osobie.
Po drugie, instytucje państwa istnieją i nawet – jak już się pozbierają po wizycie papieża Polaka – próbują działać, ale tu jest Polska, nie Skandynawia. Do zarządzania kryzysowego zbiera się ekspertów wedle zawartości notesu z telefonami sprzed lat; szefowie służb – zwłaszcza policji, ale wojska też – nie orientują się, że późne najntisy to nie wczesne ejtisy (przypomnijmy: to wszystko świat sprzed wejścia do NATO i Unii Europejskiej), więc działają i mówią do obywateli jak za czasów generała Jaruzelskiego.
Żeby zwierzchnik się zorientował, że podwładni sobie nie radzą, trzeba zdobyć do niego telefon i zadzwonić osobiście na drugi koniec świata. W magazynach brakuje worków na piasek i samego piasku, więc skołować go trzeba od szwagra zastępcy dowódcy jednostki. Kierownik zbiornika retencyjnego dostaje sprzeczne sygnały w sprawie jego użycia, więc sabotuje polecenia motywowane stanem wód. Mieszkańcy z wielką determinacją umacniają wały broniące miasta, tylko nie wiadomo, czy we właściwym miejscu, bo sztab kryzysowy nie potrafi tego ustalić.
Wszystko się trzyma, albo i nie, przewiązane sznurkiem i sklejone gumą do żucia, a „ja pierdolę!” to najczęstsza reakcja walczących o sprawczość ludzi na opór ludzkiej i nieludzkiej rzeczywistości.
Szkoły, szpitale, strzelnice. To lewica ma klucz do budowy prawdziwej odporności państwa
czytaj także
A jednak to nie jest historia o wszechobecnym polskim bardaku i czasem tylko dzielnych ludziach pośrodku tego wszystkiego, jaką znamy choćby z filmów Wojciecha Smarzowskiego. Z jednej bowiem strony niechęć i nieufność obywateli do władzy, przybierająca rabacyjne formy – urzędników jadących z wojskiem, by planowo zalać wieś, rolnicy gonią widłami – jest całkowicie zrozumiała. Pada nawet aluzja do niesławnego „trzeba się było ubezpieczyć”, czyli skrzydlatych słów ówczesnego premiera Cimoszewicza, znaczących tyle, że obywatel ma sobie radzić sam i kalkulować ryzyka na własną rękę.
Mobilizacja mieszkańców serialowych Kęt, których domy miała zalać Odra kierowana w dawne koryto, budzi szacunek i porusza. Ochotnicza straż pożarna, sołtyska, charyzmatyczny gospodarz (Ireneusz Czop) z synem i wszyscy mieszkańcy powstrzymują siłą najpierw urzędników, a potem wojsko i policyjne oddziały prewencji, a jednocześnie desperacko umacniają wały przeciwpowodziowe chroniące ich okolicę. Kiedy słyszymy polityków zapewniających ich o pomocy, odszkodowaniach i potrzebie solidarności z Wrocławiem – czujemy tak samo dobrze, że to zwykła ściema, na ich miejscu też byśmy nie uwierzyli.
Ale jest i druga strona medalu. Wiele bowiem wskazuje, że wysadzenie w powietrze wałów tuż przed ostatnim zakolem Odry przed Wrocławiem i skierowanie części wody w kierunku dawnego koryta rzeki mogłoby miastu pomóc. Nie wiemy, jak bardzo i czy na pewno – nie wie tego serialowa Tremer, nie wiemy i my. Bo w 1997 roku naprawdę była taka wieś, tylko nazywała się Łany, taki naprawdę był plan ratunkowy i mieszkańcy naprawdę powstrzymali zalanie okolicy – być może kosztem kilku dzielnic Wrocławia. Niemniej pospolite ruszenie, czyli oddolne gromadzenie się w obronie jakiegoś dobra wspólnego, poza instytucjami lub wręcz im na przekór się sprawdza, ale niestety w logice NIMB, czyli „byle nie na moim podwórku”.
Twórcy serialu zostawiają nas z szeregiem pytań, na które nie ma dobrej odpowiedzi. Czy ten akt spontanicznego ludowładztwa nie był tylko przykładem partykularyzmu, zwykłego warcholstwa? W końcu ratowano kilkadziesiąt chałup kosztem domostw wielu tysięcy ludzi. Czy to nie jest aby dziadowskie państwo, które swojej decyzji – nikt się pod nią nie chce podpisać – nie potrafi wyegzekwować? Bo przecież urzędnik wydający stosowne polecenie sabotuje własne działanie, wypuszczając informację do mediów i celowo prowokując obywateli do oporu – żeby zdjąć z siebie odpowiedzialność. Tylko czy racjonalności decyzji tej władzy można wierzyć, choćby i miała dobre intencje? Przecież model rozwoju sytuacji opracowany przez ekspertkę opiera się na nieaktualnych mapach terenu – państwo innych zwyczajnie nie posiada. A może, zamiast ustawiać spór na linii mała wieś – duże miasto, warto zapytać, kto właściwie wymyślił stawianie całych – vide wrocławski Kozanów – dzielnic na historycznych obszarach zalewowych?
Sam żywioł tytułowej wody nie jest siłą metafizyczną, która karze i nagradza za grzechy, ani też czymś, co daje się mocą nauki i technologii – tych sprzed kilku dekad, ale i tych nowych, prosto z Zachodu – wymierzyć i opanować. Jest po prostu wielkim aktorem nieludzkim, który wymyka się ludzkiej kontroli. Przez długoletnie zaniedbania urzędnicze i hybris ludzkiego gatunku; przez priorytety przedwyborcze polityków i przez właściwe nowoczesności wyparcie kruchości naszej cywilizacji; przez arogancję i pewność siebie mózgowców, ale też nieredukowalną złożoność świata, przy której ekspertyzy zawodzą nie tylko wtedy, gdy włoży się do nich dane z niewłaściwej epoki.
Nie ma tu też taniego moralizowania ani karmicznej sprawiedliwości, mimo że Wrocław się odbudowuje. Przyzwoici nie muszą zostać nagrodzeni udanym związkiem ani wdzięcznością wyborców, a złe czyny nie muszą zostać ukarane. Błędy warto próbować naprawić, ale nowe otwarcia i odkreślanie przeszłości grubą linią w życiu nie przesądzają o niczym.
Do Wielkiej wody, obok peanów, zdążono się już przyczepić o wszystko. Że bohaterka jest kopią Carrie Mathison z Homeland (nie jest, a poza tym to żaden zarzut); że jakaś taka naburmuszona ciągle (zamiast promienieć uśmiechem, gdy nad miastem chmury); że stare złe, a młode dobre (nieprawda – to starsi wiedzą, jak Odra płynęła za Niemca); że wsioki to oczywiście buraki słuchające disco polo (no słuchali, ale Kęcianie budzą szacunek); że Moja i twoja nadzieja na koniec to kicz (kicz, ale historyczny, no i zawsze można wyłączyć i posłuchać na końcu ciszy).
Ja zarzuty mam chyba dwa. Raz, że postać komendanta policji jest tak żałosna, że aż niewiarygodna (niepotrzebnie gra go Tomasz Sapryk, aktor charakterystyczny – co razem z opowieściami o tym, jak w 1981 roku ulepszał techniki rozpraszania tłumu, skutkuje karykaturą). Dwa, że podpułkownik Macioszek sprawia wrażenie durnowatego kaprala, a nie oficera o dwa kroki od korpusu generalskiego (nawet w wojsku sprzed wejścia do NATO patologie wadliwej selekcji miały swoje granice). Wątpię też, czy w Polsce drugiej połowy lat 90. tak łatwo było dostać metadon, a płyn Lugola podobno trzyma się w pastylkach, a nie w płynie. Ale to wszystko nie ma większego znaczenia.
Wielką wodę zrobili 30- i 40-latkowie, ludzie wyposażeni we wszelkie – materialne, kulturowe, społeczne kapitały, a więc uprzywilejowani (bo filmy i seriale co do zasady robią ludzie uprzywilejowani). Pozbawieni potrzeby obrony własnych życiorysów czy rozliczania dawnych krzywd, zdołali jednak wygrzebać się z piaskownicy inteligenckich sporów III RP i pokazali Polskę naraz z dołu, z góry i jeszcze z boku, próbującą samodzielnie wyciągnąć się z bagna za uszy, radzącą sobie, jak potrafi. Bez zbędnego patosu pokazali prawdę bardzo u nas trudną i niepopularną – że jeśli tego zjebanego, niedorobionego, przewiązanego sznurkiem państwa nie naprawimy, to będziemy w nim tonąć, wysychać, gnić, umierać bez pomocy albo zabijać się nawzajem.
Znamy przyczyny katastrofy Odry. Wiemy, dlaczego będą kolejne
czytaj także
Jeden ze śmieszniejszych memów o Wielkiej wodzie był o tym, że widzowie pragną drugiego sezonu, tylko wrocławianie woleliby niekoniecznie. To jednak nieporozumienie, bo inspiracji do kolejnych opowieści o katastrofie społecznej nam nie zabraknie. Przez fakt, że państwo polskie po 1997 roku nauczyło się stawiać wyższe wały (choć tłumaczyła dr Tremer, że one są tylko na małe i średnie powodzie!), ale już niekoniecznie walczyć z suszą, tornadami, podtopieniami miast, no i blackoutem, filmowcom materiału nie zabraknie.