Jednowymiarowość i karykaturalność Partenope to efekt wizji twórczej, zgodnie z którą psychologia postaci czy porządnie skonstruowana fabuła nie są priorytetami. Liczy się la dolce vita, słodkie, miłe życie, zarazem dekadenckie i dziaderskie.
Partenope (Celeste Dalla Porta) – tytułowa bohaterka najnowszego filmu Paolo Sorrentino – przychodzi na świat w Neapolu latem 1950 roku; rodzi się w wodzie, sypia w karocy, a gdy nastają lata 70., paraduje w bikini, trzyma na dystans zakochanego w niej bez reszty poczciwego Sandrino (Dario Aita), syna służącej, i balansuje na krawędzi kazirodczej relacji ze starszym bratem, Raimondo (Daniele Rienzo). Studiuje też antropologię, którą na moment porzuca, by spróbować swoich sił w aktorstwie; jak wynika z końcowej części filmu, ostatecznie jednak robi zawrotną karierę akademicką. W ciągu ponad siedmiu sportretowanych na ekranie dekad i ponad dwóch godzin seansu Partenope nie ujawnia żadnych cech charakteru, ale właściwie, po co jej one? Czy nie wystarczy, że jest piękna?
Złośliwości na bok, wszak to pierwszy pełnometrażowy film nagrodzonego Oscarem włoskiego twórcy z kobiecą bohaterką na pierwszym planie. Na drugim przewijają się co prawda inne, przemierzające ulice Neapolu w slow motion, jak zwykle u Sorrentino istniejące głównie po to, by cieszyć męskie oko, instrumentalizowane i fetyszyzowane, doskonale odpodmiotowione, oraz te starsze, próżne i żałosne, oszpecone operacjami plastycznymi i łysiejące, ale nie marnujmy na nie czasu, bogini wzywa.
La dolce vita
W greckiej mitologii Partenope była pół kobietą, pół rybą, syreną uwodzącą swym śpiewem; odrzucona przez Odyseusza, utonęła w morzu, a fale wyrzuciły jej ciało na skałę, z której powstał Neapol (dziś, prócz mnóstwa barów i hoteli, znajduje się tam także uniwersytet jej imienia). W jednym z wywiadów Sorrentino deklaruje asekurancko i mętnie, że jego film to opowieść o kobiecie „noszącej imię swojego miasta, ale niebędącej ani syreną, ani mitem”.
czytaj także
Nie sposób w niej również dostrzec ludzką postać, bohaterkę z krwi i kości – jak słusznie zauważa Davide Abbatescianni, spowijająca ją aura wydumanej tajemniczości i niedostępności sprawia, że „trudno zrozumieć jej zachowanie”, z kolei „arogancja” i „bombastyczne, kaznodziejskie rozmowy”, które prowadzi, „skutecznie powstrzymują przed nawiązaniem pozytywnej, empatycznej więzi z publicznością”. Jednowymiarowość i karykaturalność Partenope nie jest jednak winą debiutującej na ekranie Celeste Dalli Porty, skąpanej na przemian w morzu lub w promieniach słonecznych; to efekt określonej, do bólu przewidywalnej wizji twórczej, zgodnie z którą psychologia postaci czy porządnie skonstruowana fabuła nie są, bynajmniej, priorytetami. Liczy się la dolce vita, słodkie, miłe życie, „utracone i upragnione” zarazem, dekadenckie i dziaderskie.
W służbie idei
Choć Partenope nie jest tak żenująca i zła jak Oni, w stworzonym przez Sorrentino „hołdzie dla Neapolu” próżno szukać realiów „lat ołowiu”, naznaczonych niepokojami społecznymi, zamachami i zamieszkami; targające miastem nierówności klasowe ilustruje niewiarygodnie pretensjonalna scena, w której protagonistka, odziana w suknię wieczorową z odpowiednio wysokim rozcięciem, podąża ciemnymi zaułkami śladem nowo poznanego, lokalnego mafiosa (Marlon Joubert), a przed oczyma przemykają jej – w zwolnionym tempie, dla wzmocnienia efektu – kolejne slumsowe scenki rodzajowe.
czytaj także
Ukoronowanie tej sekwencji to bodaj najbardziej triggerująca scena: wymuszonego, publicznego współżycia wywodzącej się ze zwaśnionych rodów pary, które doprowadzić ma do zapłodnienia i symbolicznie przypieczętować pojednanie dwóch potężnych klanów. Ot, jedni proponują Romea i Julię w wersji z DiCaprio i Danes, inni z przemocą seksualną jako celebrowanym, quasi-średniowiecznym widowiskiem. A katolicką publiczność we Włoszech i tak bardziej oburza wątek ze zdeprawowanym kardynałem i relikwią świętego Januarego.
Osobom takim jak ja, którym – eufemistycznie rzecz ujmując – poetyka filmów Sorrentino i uprawiana przezeń „idealizacja kobiet wydaje się nieznośnie wsteczna”, Beatrice Loayza przypomina, że włoskiego twórcy „nie interesuje ani realizm, ani polityczna poprawność” oraz że w jego dziełach „nie chodzi o ludzi, tylko o wielkie idee: sztukę, pożądanie, religię i, owszem, piękno; o to, jak kształtują one nasze życie z niemalże mistyczną mocą”. Diagnozy te, podobnie jak większość dzieł reżysera (wyjąwszy pierwszy sezon Młodego papieża, Jude Law i Cherry Coke Zero na zawsze w moim sercu) i zachwyty nad nimi, trudno mi jednak traktować poważnie. Nie tylko ze względu na ich natchniony ton.
czytaj także
Również z uwagi na skrajną mizoginię, monotematyczność i pokraczność świata, w którym protagonistka – „nie tylko piękna, ale też genialna”, rozpływa się Bilge Ebiri – szuka odpowiedzi na pytanie, dlaczego papieros smakuje lepiej po kąpieli w morzu niż w basenie, po czym konstatuje, świadoma własnych ograniczeń: „Jestem za młoda, żeby uchwycić wszystkie niuanse”. Albo, z podobną bystrością umysłu: „Nie wiem nic, ale wszystko mnie zachwyca”. Intelektualne ambicje Partenope sięgają jeszcze dalej: usilnie próbuje zgłębić istotę antropologii, imponując tym profesorowi Devoto Marotta (Silvio Orlando). Zanim się obejrzymy, napisze pod jego kierunkiem pracę na temat „kulturowych granic cudu” i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki awansuje w akademickiej hierarchii.
Instynkt macierzyński
Nieprzygotowanej do egzaminu studentce w zaawansowanej ciąży Partenope wpisze do indeksu piątkę, bo – jak wytłumaczy zaskoczonemu tą strategią mentorowi – dziewczyna najpewniej nie mogłaby przystąpić do jesiennej poprawki, mając małe dziecko. Kto wie, zdaje się podszeptywać Sorrentino, może to coś więcej niż tylko siostrzeńska solidarność, może ma to związek z nielegalną aborcją, na którą bohaterka decyduje się w latach 70., choć jej ojciec pragnie wnuka?
Jako miłośniczka dalece bardziej realistycznych „dramatów kuchennego zlewu” chętnie dowiedziałabym się czegoś więcej o tym epizodzie z jej życia, o społecznych i politycznych realiach tego okresu (włoskie feministki przez półtora roku próbowały przecież powtórzyć gest Francuzek i zebrać podpisy pod specjalnym proaborcyjnym manifestem), zamiast zadowalać się krótką, stereotypową scenką w gabinecie, fałszywie neutralizującą klasowy wydźwięk sytuacji. Przed 1978 rokiem, kiedy we Włoszech doszło do depenalizacji tego medycznego zabiegu, nierzadko wykonywały go niewykwalifikowane osoby, co było szczególnie niebezpiecznie dla kobiet z niższych klas społecznych. Partenope to jednak inna bajka, ona jest nie tylko piękna i inteligentna, ale też majętna.
„Brutalista” toruje drogę powrotowi długich filmów. I bardzo dobrze
czytaj także
W jednym z fragmentów filmu, przekornie dopytując o powody, dla których miałaby płakać, protagonistka usłyszy (oczywiście od mężczyzny, w dodatku duchownego, ci na kwestiach reprodukcyjnych znają się najlepiej): „Bo chodziło za tobą macierzyństwo, a ty mu uciekłaś”. Fundacja Mamy i Taty lubi to, choć sprawiedliwie odnotować trzeba, że swoim słynnym spotem („Zdążyłam zrobić specjalizację i karierę, zdążyłam być w Tokio i w Paryżu. Zdążyłam kupić mieszkanie i wyremontować dom, ale nie zdążyłam zostać mamą. Żałuję”) wyprzedzili tę włoską wiwisekcję kobiecych pragnień niemal o dekadę.
Odbieranie rdzeniem
„Piękno jest jak wojna, otwiera wiele drzwi” – stwierdza w rozmowie z Partenope John Cheever (Gary Oldman), melancholijny pisarz, alkoholik i homoseksualista, jeden z niewielu mężczyzn odpornych na jej urok. Jak przystało na przyszłą naukowczynię z imponującym dorobkiem, aby sprawdzić wiarygodność tej tezy, bohaterka niemal natychmiast rozbiera się przed pracującym za oknem ogrodnikiem.
Przywołuję tę scenę, żeby pokazać, że właściwie nad każdym ze składających się na ten film – fabularnie pretekstowy, płytki, kiczowato efekciarski – epizodów można by załamać ręce. Towarzyszące mi od pierwszych do ostatnich minut seansu poczucie niemożebnego znudzenia chyba najtrafniej opisuje Peter Bradshaw: choć w charakterystycznej dla siebie, pełnej samozachwytu manierze Sorrentino „nieustannie podkreśla rzekome bogactwo i głębię” nowego filmu, zdecydowanie bliżej mu do „dwugodzinnej reklamy niemożliwie drogiej wody kolońskiej”. Podobne wrażenie odnosi Martin Kudlac, dostrzegający w dziele „fantazję na temat kobiecości przefiltrowaną przez pryzmat męskiego spojrzenia, oscylującą pomiędzy sesją zdjęciową Gucci a próbą wskrzeszenia poetyki Felliniego”.
Oscary 2025: Ocieplanie wizerunku Rosjan czy pracownic seksualnych?
czytaj także
(Bogini) Partenope jest trochę jak mała syrenka. Jeśli w wersji Andersena poszukiwała ona duszy, a w wersji Disneya – chłopaka, u Sorrentino nie szuka niczego (no, może oprócz odpowiedzi na pytanie o istotę antropologii). Wystarczy, że jest: dobrze wygląda, budzi zachwyt, odsłania dekolt, dźwięcznym głosem wypluwa z siebie frazy rodem z Paulo Coelho, na dźwięk których marzyłam, żeby i ona – choć na chwilę – straciła głos. Przeszedłszy na emeryturę, bohaterka z nostalgią pomyśli o mężu, którego nie miała (a mogła!) i macierzyństwie, któremu uciekła (a nie powinna!). Może w jej głowie zrodzi się pytanie, które lata temu zadawała sobie Agnieszka Chylińska: czy warto było szaleć tak?
Zamiana „zblazowanego bohatera w podeszłym wieku” na kobiecy manekin to podobno „istotna różnica” w filmowym dorobku Sorrentino. Dla mnie to nadal pseuoartystyczne, seksistowskie męskie fantazje, ale jak przekonuje Tomasz Raczek: „Im kto młodszy, tym mniej ma szansę w tym filmie zobaczyć, bo to medytacyjne skanowanie doświadczonej podświadomości. Odbierać nie mózgiem, tylko rdzeniem. Widzieć”. Cóż, może ja też jestem „za młoda, żeby uchwycić wszystkie niuanse”. A może po prostu nie ma na co patrzeć.