W debacie o wymazanej chłopskiej genealogii, o zapomnianych konfliktach i strategiach oporu, prześnionej rewolucji i fantomowym ciele politycznym powiedziano wiele dotąd niesłychanych rzeczy. Szkoda, że jej uczestnicy nie chcą pamiętać o poprzedniczkach takich jak Maria Dąbrowska.
Jesteśmy dziś krajem „w znacznej mierze chłopskim, pomimo żeśmy się przez wieki rządzili tak, jakby chłopa między nami nie było” – pisała w 1937 roku Maria Dąbrowska w Rozdrożu. Studium na temat zagadnień wiejskich. Kanonizowana już jako autorka Nocy i dni Dąbrowska poświęcała wówczas wiele czasu i sił, a także ryzykowała autorytet, postulując wykonanie zaniechanej reformy rolnej i wspieranie emancypacji wsi. Krytyka, która ją za to spotkała, przypominała napastliwością reakcję na Przedwiośnie Żeromskiego.
Noce i dnie podobały się wszystkim i zrobiły karierę, Rozdroże trafiło do nielicznych i pozostaje słabo znane, choć obie książki są komplementarne. Noce i dnie łączą urok ziemiańskiego stylu życia z tematem nieokreślonego, postziemiańskiego statusu społecznego Niechciców oraz prób wypracowania nowych pozytywnych form życia. Autorka dba też o przełamywanie perspektywy głównych bohaterów innymi punktami widzenia, głównie proletariatu wiejskiego i chłopstwa oraz miejskiej inteligencji. Rozdroże było z kolei bezpośrednim rozliczeniem ze szlachetczyzną oraz przedstawieniem chłopa nie tylko jako twórcy kultury, w której uczestnictwa mu się odmawia, ale i jedynego aktora, który jest w stanie unowocześnić Polskę, co dla Dąbrowskiej oznaczało świadome kształtowanie rzeczywistości, najlepiej przez spółdzielczość, stanowiącą alternatywę wobec alienujących systemów polityczno-gospodarczych.
czytaj także
Popularność Nocy i dni dowodzi, że szlacheckość w polskiej (pop)kulturze nie musi funkcjonować wyłącznie jako anachroniczny, bezmyślnie konstruowany i naśladowany wzorzec, że dualizm szlacheckość–chłopskość, który zdominował nasze myślenie, zakrywa wiele wariantów pośrednich. Przeoczenie Nocy i dni to jeden z ważniejszych błędów dzisiejszej debaty o genealogiach społecznych. Popularność powieści Dąbrowskiej była i jest wielka, wzmogły ją jeszcze film i serial Jerzego Antczaka z lat 70., które pod względem frekwencji konkurowały ze zbliżonymi w czasie ekranizacjami Sienkiewicza. Historia Niechciców to do dziś jedyny powszechnie znany kod możliwy do przeciwstawienia sienkiewiczowskiemu. W plebiscycie „Narodowego czytania” przegrywała z kolejnymi powieściami Sienkiewicza zaledwie o włos.
Wielka nieobecna
„Przypadek Dąbrowskiej” mógłby poszerzyć debatę o wymazanej chłopskiej genealogii, o zapomnianych konfliktach i strategiach oporu, prześnionej rewolucji i fantomowym ciele politycznym, o dawnych i aktualnych kłopotach z podmiotowością wszystkich grup społecznych. Debata ta obejmuje ważne wypowiedzi naukowe (książki Sowy, Ledera, Resztki nowoczesności Czaplińskiego z tezą o umasowieniu sarmatyzmu za sprawą ekranizacji Trylogii), publicystykę, literaturę, album Gore! zespołu R.U.T.A. Bardzo wiele dotąd niesłychanych rzeczy zostało w niej powiedzianych. A jednak pole tej debaty ma swoje ograniczenia.
Jej uczestnicy nie chcą wiedzieć / pamiętać o swoich poprzednikach, takich jak Dąbrowska. Pominięcie punktów wspólnych (i różnic) daje wrażenie rewelatorstwa. Co zostałoby z punkowej zadziorności Gore!, gdyby twórcy oznajmili, że „wynalezione” przez nich ludowe „pieśni buntu i niedoli” można było już wcześniej tu i ówdzie usłyszeć i to na przykład w mało punkowym serialu Janosik. Dąbrowska nie jest może aż tak obciachowa, ale też do seksownych nie należy. A szkoda, choćby dlatego, że już w latach 20. i 30. XX wieku „mówiła Sową” i jednocześnie mówiła więcej niż Sowa.
Dąbrowska brała w nawias swoje szlachecko-inteligenckie zaplecze. Nie tylko jego elitaryzm, ale też paternalistyczny etos pracy u podstaw. Jej „misja” polegała na traktowaniu „niższych” warstw po partnersku, uznaniu, że same najlepiej sobie poradzą, byle nie trzymać ich w stanie wiecznej zależności. Od czasów pensjonarskich zaznajomiona z marksizmem wiedziała, że zmiana musi się dokonać przede wszystkim w materialnych podstawach życia społecznego, stąd jej starania (jako urzędniczki, działaczki, publicystki) o przeprowadzenie reformy rolnej i popularyzację idei spółdzielczości. No i najważniejsze – przez literaturę pokazywała obyczajowe i moralne znaczenie „bazy” i próbowała przeciwdziałać dominacji wzorców postszlacheckich w „nadbudowie”.
Podobieństwa i różnica
Zbieżności jej argumentów i wniosków ze współczesnymi są uderzające. W Rozdrożu przedstawiła krótką historię niewolnictwa chłopów wraz z obrazoburczą tezą, że „sławiony parlamentaryzm” I Rzeczypospolitej służył głównie zwiększaniu ucisku pańszczyźnianego, a szlachta tworzyła dobrze zorganizowany „kartel warstwy posiadającej” i była „wielkim przedsiębiorcą”, doskonalącym sposoby eksploatacji (u Sowy – Polska Kompania Kresowa). Pisała, że z dumą podnoszony rozkwit produkcji rolnej wynikał po prostu z „opartej na wyzysku sił chłopskich gospodarki folwarcznej” i wiązał się z „regresją moralną i społeczną”. Deprecjonowała tym samym uświęcony polski „złoty wiek”. Poza tym szukała wśród królów takiego, który mógłby stworzyć nowoczesne państwo absolutystyczne. Brak tej formy rządów zadecydował bowiem według niej (tak samo jak według Sowy) o niedorozwoju historycznym Polski.
(Nie)pamięć pańszczyzny: Bartecka / Leder / Lubomirski / Sutowski
czytaj także
Miała odwagę napisać, że szlachta pod zaborami nie zmieniła dramatycznie chybionego kursu, a nawet szukała antychłopskiego sojuszu z zaborcami. W szlacheckiej polityce pisarka widziała przyczynę słabości polskich miast i mieszczaństwa oraz dominację w handlu i przemyśle „żywiołów obcych”, głównie żydowskiego. Bo Dąbrowska, inaczej niż Sowa, ale jak wielu wówczas, była antysemitką. To o tyle istotne, że była też autorką Dorocznego wstydu (1936), głośnego artykułu piętnującego getto ławkowe i inne przejawy „zarazy pogromowej” na ówczesnych uniwersytetach. A jednak postulaty uwłaszczenia i kooperatywizmu zgłaszała nie tylko w emancypacyjnym interesie chłopów i robotników. Widziała w nich również rozwiązanie „problemu żydowskiego” przez stworzenie silnej „czysto polskiej” gospodarki.
Myślała w duchu postkolonialnym. Tłumaczyła na przykład, że na Wołyniu „dwustu siedemdziesięciu ludzi władających przeszło ćwierć milionem hektarów” nie zadecyduje o przynależności tych ziem i ich mieszkańców do Polski. Zestawiała polską ideologię kolonialną z niedawną zaborczą, przypominając, że według kryterium własności ziemi nie powinny znaleźć się w Polsce niektóre tereny zachodnie: „Wszak na Pomorzu, a zwłaszcza na Śląsku bardzo znaczne obszary należały do ziemian niemieckich”. W „Dzienniku” pisała, że ukraińscy bojowcy są przez niepodległe państwo polskie karani dokładnie za to samo, za co carat karał pepeesowców.
czytaj także
Nie była rewelatorką, takie idee krążyły w literaturze, w pismach historyków, socjologów i filozofów, których czytała. Miała jednak zacięcie do tez niepopularnych. Podobieństwa tego dyskursu do współczesnego są równie pasjonujące jak różnice. Jednak nie w tym rzecz. Warto znać / przyznawać się do poprzedników, ponieważ ich perypetie (przekraczanie własnej perspektywy i tkwienie w niej po uszy) mogą nas wiele nauczyć.
„Dzikie dzieci” kochają fornali
Dąbrowska była mistrzynią odwracania hierarchii. Dała się szerzej poznać dwiema książkami, w których wykorzystywała swoje wspomnienia córki pochodzącego ze szlachty, ale ubogiego dzierżawcy wiejskiego majątku, kogoś zawieszonego między formacjami i klasami jak Niechcic. Uśmiech dzieciństwa (1923) opowiadał o „dzikich” postziemiańskich dzieciach, którymi bardziej niż rodzice i elitarne normy kulturowe władają przyroda i folklor („Nikt nas nie chował, w tym znaczeniu, że nikt nas nie zapychał niezawodnymi na wszelkie przypadki życiowe maksymami”). Dzieci eksplorują rzeczywistość, kierując się despotycznymi pragnieniami, i odkrywają, że nie wszystkie mogą się spełnić, ale często przeżywają chwile rozkosznych złudzeń: „Wszystko, co jest na świecie do zdobycia, było o jedno wyciągnięcie ręki”.
Warto znać / przyznawać się do poprzedników, ponieważ ich perypetie (przekraczanie własnej perspektywy i tkwienie w niej po uszy) mogą nas wiele nauczyć.
Poznają świat w sposób erotyczny, na przykład dosłownie kochają robotników i robotnice folwarczne. Chcą ich naśladować, mówić ich językiem, mieć takie głosy do śpiewania, takie ciała, ręce, potrafić zrobić to, co oni, żyć jak oni. Międzyklasowa mimikra, którą znamy jako żelazne prawo miłosnego wzorowania się na wyżej postawionych, ma więc w tym przypadku dokładnie odwrotny wektor. Nie jest jednak ewenementem. Przypomina pisarce czytane wówczas powieści Mayne Reida i Juliusza Verne’a – dla małych bohaterów Uśmiechu dzieciństwa naśladować gwarę dworskich robotników to tak, jak „dla syna puszczy wyuczyć się dialektu Indian”. Żyjąc z dala od centrów kultury, praktykują romantyczne formy kolonializmu.
Ciekawe, że intensywna lektura Sienkiewicza tego nie zmienia. Swobodna postziemiańska dzieciarnia nie poddaje się założycielskiej manipulacji Trylogii i nie daje sobie wmówić, że ponieważ Polska została utracona, to kiedykolwiek istniała. Najpierw żyją w amorficznej przestrzeni bez nazwy, potem doświadczają Polski, zbioru oderwanych, jaskrawych znaków:
Poznaliśmy nagle i dowiedzieli się z nieomylną pewnością, że jesteśmy częścią jakiejś sprawy ogromnej, jakiejś wieki trwającej przygody nieprawdopodobnej, jakiegoś kraju-nie-kraju, ziemi-nie-ziemi, gdzie się wszystko działo rycersko i hucznie. Trąbki tam grały do boju po dniach i nocach. Dwory pańskie stały jakoby na rubieży świata. Tańczyli w nich rycerze szkliści od drogich kamieni, aby zaraz od tańca siadać na koń i gonić. Kobiety tam, jak Basia, wydzierały się zwycięsko najniemożliwszym awanturom i w śniegach Dzikiego Pola leciały do domu, który sam był jakby zdarzeniem z bajki. Na wszystkich krańcach tego bohaterskiego życia wiecznieś słyszał ostrzegające: „Czuj duch!” i „Do broni!” […] chodziliśmy sobie tedy po świecie naszych sadów i pól, pełni zapytań nieuświadomionych. Gdzież zniknęła gloria tych wielkich wydarzeń? Gdzież się zapodziały granice, których tak trzeba było bronić? […] Myśmy wybudowali granice Polski, od zagona do zagona w ogrodzie, a Dzikich Pól szukaliśmy za lasem […]. I w taki to sposób skoczyliśmy w zagadkowy, zaczęty i przerwany świat Polski [podkreślenia E.S.].
czytaj także
„Jo tyż jezde człowiekiem”
Polska to dziecięca zabawa, zarządzanie fantomami, tymczasem poczynania zatrudnionych w majątku robotników są realne: „zawsze i wszędzie działo się za ich sprawą coś, co było i co nie mogło już nie być”. Druga ważna książka Dąbrowskiej, Ludzie stamtąd (1925), opowiada o tym, że nowoczesne życie tworzy się gdzie indziej. Nie we dworze – dziwnym, kulturowo odległym, próbującym narzucać swoje wzorce, a w czworakach, chatach, wydzielonych kątach budynków gospodarczych, w których sypiają robotnicy. Autorka śmiało przenosi symboliczny punkt ciężkości, przebudowuje pole literackie. Edytor Dzienników Dąbrowskiej Tadeusz Drewnowski porównał ten zbiór opowieści do Ballad i romansów Mickiewicza. Dąbrowska podobnie jak Mickiewicz wykorzystuje język i twórczość mówioną i śpiewaną ludu. Kreuje pełnoprawną perspektywę społecznych nizin, wiejskich luźnych ludzi, którzy nie mają niczego poza ciałem zdatnym do pracy, a często wskutek choroby czy starości nawet nim już nie dysponują. Tym wyraźniej demonstrują i wypowiadają swoją podmiotowość: „Jo tyż jezde człowiekiem. Jo tyż”.
Państwo ze dworu pojawiają się tylko po to, by pouczyć, zdyscyplinować, wyrazić dezaprobatę czy podejrzliwość. Zgodnie z paternalistyczną tradycją wiedzą, jak powinni pracować i odpoczywać zatrudnieni w majątku pracownicy, ile wolno im wypić, jak powinni gospodarować pieniędzmi, jak powinno wyglądać życie seksualne kobiet. To oni reprezentują nienowoczesny normatywizm, często tylko po to, by zaznaczyć swoją wyższość: „Co za ludzie! – wołano z głębi lśniących pokoi, przyciemnionych siatką od much. – Co za ludzie! Co za ludzie! Co za ludzie!”.
Wysoki status otacza ich szklanym kloszem odziedziczonej konwencji, podczas gdy na zewnątrz pleni się „dzikie ziele” nowych form życia, wartości hierarchizowanych w zależności od sytuacji, nienormatywnych relacji ludzko-ludzkich i ludzko-zwierzęcych, w których samotni i wykluczeni znajdują miłość, przyjaźń, a z nimi godność. To tam negocjuje się role ze społecznością, wzbudza oburzenie, zawiera kompromisy i walczy o swoje. Albo przynajmniej gorąco pragnie być kimś innym, mieć lepsze życie. To tam proboszcz traci autorytet oparty dotąd na wiedzy zielarskiej („chcieli już od niego tylko pieniędzy, by sobie radzić po swojemu”). To tam plebejscy kaskaderzy nowoczesności gotowi są wykonać skok w niepojętą emigrację, bo tylko w Prusach czy Ameryce można zarobić wystarczająco dużo, by uwolnić się od sieci folwarcznych zależności.
czytaj także
Ryzykantki
Wśród plejady kapitalnych postaci wyróżniają się ryzykantki ulegające porywom namiętności. Marynka, impetyczna dziewczyna, której dotąd robota paliła się w rękach, w miłosnym otumanieniu ryzykuje pracę na rzecz dworu i skromną, ale pewną przyszłość. W najgorętszym okresie żniw idzie z kochankiem na odpust, przepadają na długo, wracają z niepraktycznymi zakupami. Ich ostentacyjnie seksualnemu związkowi towarzyszy więc tracenie czasu i pieniędzy. Nie wiadomo, co bardziej razi otoczenie.
Jeszcze większego przekroczenia dokonuje Łucja, bo jest mężatką i ma dziecko. Pod nieobecność męża (powołanego na wojnę japońską) w seryjnej monogamii wiąże się z kolejnymi mężczyznami, by w trakcie długich godzin pieszczot zaniedbywać najświętsze obowiązki karmicielki (mała Zosia pożywia się w dworskiej kuchni, świnie kwiczą z głodu). Łucja pod wpływem seksualnego spełnienia „zrobiła się głośna”, śmiała. Powrót męża będzie katastrofą, jego gniew wzbudzi skruchę, ale raczej w reakcji na ból zdradzonego mężczyzny. Łucja do końca nie będzie miała poczucia, że robiła coś złego. Wygłosi cudowną pochwałę udanego życia seksualnego: „Niech uczyniom, by możno było bez tego wyżyć. By nie było miłe, co miłe. By się możno było czem drugiem tak samo cieszyć”.
Przebije ją potem epizodyczna bohaterka Nocy i dni, Andzia Torbkówna, która swe poczucie godności opiera na bezczelnym promiskuityzmie. Nauczycielkę socjalistkę ze dworu, namawiającą ją do leczenia ropiejących nóg, upokarza, przechwalając się conocnymi przygodami: „Jak sobie zaśpiewam a swoje zrobię, tom taka pani jak ta, co na kanapie leży i kawę sobie pije. A czy to mnie kawalery nie chcą? – krzyczała prawie”. Paternalizm pracy u podstaw, scjentystyczne wartości zdrowia i higieny – wszystko leży w gruzach za sprawą jednej pyskatej dziewki (w ekranizacji Antczaka zagrała ją jak najsłuszniej Bożena Dykiel).
Paternalizm pracy u podstaw, scjentystyczne wartości zdrowia i higieny – wszystko leży w gruzach za sprawą jednej pyskatej dziewki.
Dąbrowska najwyraźniej celowo nicowała cechy składające się na stereotypowy obraz plebejusza i plebejuszki, który od kilku wieków właściwie do dziś uprawomocnia władzę elit. „Ci ludzie” kierują się zwierzęcymi popędami, są lekkomyślni jak dzieci, leniwi i niedbali, więc nie potrafią zabezpieczyć sobie przyszłości. Nie mogą zatem stanowić o sobie. Dla ich dobra zróbmy z nich niewolników. Pisarka pokazuje, że te cechy nie są esencjalne, że bywają strategią oporu i emancypacji. To jednak wciąż ona jest autorką tekstu. W 1937 postarała się, by nagrodę „Wiadomości Literackich” dla najwybitniejszej książki roku dostały Pamiętniki chłopów – zbiór autentyków, nad którego wydaniem pracowała. Napisała też kapitalną obronę tego wywrotowego gestu, demaskując klasowość takich rzekomo uniwersalnych pojęć, jak literackość, autonomia dzieła sztuki czy zły smak.
Chłop w oku
A wszystko to 80 lat temu, przed wojną, przed PRL-em, przed wielką poprawą warunków życia i masowym awansem, kiedy podział na „chamów” i „panów” miał charakter znacznie bardziej „ontologiczny”, rasowy niż dziś. Najlepszym tego przykładem jest sama Dąbrowska, mimowolnie naznaczona tą perspektywą antropologiczną. Tak wiele rozumiała, tak odważnie krytykowała, a sama (czasem) spoglądała przez rasowe okulary. Jak spojrzeniem stwarzała Żydów, wyrokowała, kto jest bardziej, kto mniej żydowski – tak samo stwarzała chłopów. Na początku 1919 roku notowała wrażenia ze spotkania urzędników ministerstwa rolnictwa z nowym, peeselowskim szefem resortu, Błażejem Stolarskim. Jego „ciężka” przemowa brzmiała według niej jak „kazanie w chłopskim kościele”. Z aprobatą przyjmowała pokorne przyznanie się przełożonego do niekompetencji. Zadziwiał ją widok „tego chłopa z grubo ciosaną twarzą, w wysokich butach i spencerku” w otoczeniu „urzędniczych wprawdzie, ale często rafinowanych i subtelnych, a nawet mądrych twarzy różnych doktorów paru nieraz fakultetów, docentów i uczonych”.
czytaj także
Najciekawsze są jednak metamorfozy, jakim w jej oczach ulegają synowie skądinąd podziwianej „chłopskiej bratowej”. W lipcu 1948 roku w czasie wizyty u wiejskiej powinowatej stwierdza, że „Sławek jest bardzo chłopski, nieładny i ponury. Mirek, starszy, jest uosobieniem niezwalczonego uroku i gracji”. Za kilka dni odwiedzający ją Mirek, wyrwany z plebejskiego otoczenia i wstawiony w kontekst inteligenckiego salonu, jest już innym człowiekiem: „w ubogiej chacie wydał mi się szczególnie czarujący i jakiś z natury delikatny i wytworny. Tu na tle mego domu był już znacznie bardziej prostacki i chłopski, większość jego uroku znikła”. Po ośmiu latach, w 1956 roku, potwierdzała to drugie wrażenie, pisząc, że chłopiec „okazał się w końcu mało wartościowym i bardzo mało inteligentnym człowiekiem”.
Można by rzec ze złą satysfakcją, że Dąbrowska w Dzienniku się kompromituje, ale można też docenić jej pracę nad nawykami. Okazuje się, że problemy o pokolenie starszych bohaterów Nocy i dni wciąż częściowo były jej problemami. Pozwala to lepiej zrozumieć gest polityczny, jakim było wydanie takiej powieści na początku lat 30. XX wieku. Komunikat brzmiał: postszlachto, zajmij się swoją nowoczesnością, zamiast upierać się przy misji cywilizowania niedojrzałych twoim zdaniem plebejuszy. Oni są bardziej niezależni, to tobie są ciągle potrzebni do zachowania statusu i władzy.
Nagła nowoczesność
Podstawowym problemem Niechciców jest właśnie nagła nowoczesność. Wraz ze zmianą materialnych warunków zniknęły klasowe ramy ich życia, które z góry decydowały o wielu jego aspektach. Nagle wszystko trzeba wymyślić od nowa. Rozeznać się w płynnej rzeczywistości, wśród sprzecznych i równoważnych wartości, określić, podjąć decyzję, zarządzić. Sobą i co gorsza innymi (choćby dziećmi, które jakoś trzeba wychować).
Barbara to wcielenie udręki nieokreślonego habitusu: „Do czego ja na przykład jestem? Do niczego. […] żyć też nie umiem”. Stąd jej ciągłe wrażenie chaosu, bezcelowości, stąd sen o rozpadaniu się, zamienianiu w piasek. Stąd jej skłonność do uniwersalizacji i doznawania metafizycznej pustki. Bogumił się nie dręczy, zakłada, że tożsamość i wynikające z niej reguły nie mają praktycznego znaczenia: „nawet na najwięcej nieokreślonym stanowisku można pracować i być pożytecznym”. Ale i on miewa chwile trwogi, gdy w grę wchodzi los innych ludzi: „[Bogumił] idzie ku jednej z tych rzeczy, w których nie ma utartego wzoru działania, żadnego przykładu, jak postąpić, żadnej wskazówki, co tu może się okazać zwycięstwem, zarówno życiowo, jak pod względem moralnym. Czuł się zdany wyłącznie na siebie, na własne siły duchowe, osamotniony wśród gęsto zamieszkanego świata, jak w puszczy”.
Są pierwszymi ludźmi w tej sytuacji. Skąd mają wiedzieć, czy zdobić mieszkanie dywanikami własnoręcznie zrobionymi z gałganków, czy nie, bywać u ziemiańskich sąsiadów, czy nie, zajmować się ludźmi z czworaków, czy nie, kupić pianino, czy nie, jechać na pogrzeb radcy Joachima, czy nie. Co zrobić ze spadkiem? Wybrać się w podróż czy zainwestować, jeśli tak, to w co? Jakie znaczenie przypisać życiu seksualnemu? Jak przeżywać żałobę po dziecku? Dzieci muszą kształcić tak, by mogły na siebie zarobić. „Ale na świecie tyle jest miast, szkół, sposobów nauczania. Komu tu dziecko powierzyć, dokąd zawieźć, w jakim kierunku pchnąć?”. W rezultacie potomstwo rośnie właściwie bez wytycznych, bo rodzice nie są zdolni do moralizowania, nie czują do tego legitymacji.
Barbara co chwila zmienia zdanie i każde potrafi przekonująco uzasadnić. Jej wiara w Boga jest więcej niż problematyczna, ale „na wszelki wypadek” jeździ do kościoła. Przyjmuje perspektywę etnografki, ale nie śmie odrzucić usług zamawiaczki Kolanichy. Nie dystansuje się od służących, uczy się od nich „chodzenia koło gospodarstwa”, często razem pracują fizycznie. W czworakach za to prawie nie bywa, bo czuje się tam skrępowana: „Swojego stanowiska nie uważała za zbawczy posterunek, upoważniający do wtrącania się w życie niżej postawionych. Czuła potrzebę ofiarności, ale nie śmiała z tym iść do ludzi, aby ich nie upokorzyć, że przychodzi z racji swego, nieznacznego co prawda, lecz zawsze wywyższenia”. Gardzi ziemiańskimi sąsiadami, ale jednocześnie ma na ich punkcie kompleks. „Jesteśmy ekonomami, myśmy tutaj schłopieli, sprościeli, zmarnieli” – to jej najgorsze obawy. Szlachecką genealogię rodziny jest skłonna to podkreślać, to znów bagatelizować. „Pani Barbara była demokratką wobec wyżej od siebie postawionych i paru bogatym ziemianom, których zdarzyło jej się spotkać, mówiła bez ogródek, co myśli o strupieszałej warstwie szlacheckiej”. Z kolei przed służbą i chłopami broni ziemiaństwa. Nie czuje prostej przynależności do żadnej sfery, ale też nie potrafi nad tym przejść do porządku. Silnie wpływają na nią, mimo że nieosiągalne i de facto nieadekwatne, dwa wzorce – dworkowy patriarchalizm i styl inteligencko-mieszczański.
czytaj także
Prawdziwe życie Barbary Niechcic (jak wszystkich pań Bovary) jest zawsze gdzie indziej. Nigdy nie będzie zadowolona. Boi się tezy i antytezy, w 1905 roku czeka rewolucji. Gdyby nie miała pod ręką Bogumiła, napięcie rozbieżnych pragnień by ją rozsadziło. Rzutuje na niego swoje zmieniające się opinie i z nimi polemizuje. Mąż to dla niej puste miejsce i jednocześnie najsolidniejsze oparcie. To fantastyczny pomysł. Szkoda, że miliony Polek i Polaków (jak Julian Krzyżanowski) widzą w Barbarze tylko komiczną histeryczkę i sekutnicę. Tak jakby sami świetnie radzili sobie ze swoją nowoczesnością i nie musieli neutralizować związanych z nią napięć.
„Życie się wikła”
Nad następną powieścią Dąbrowska pracowała długo i obsesyjnie i nie zdołała jej napisać. Akcja miała obejmować wiele lat (od początku XX wieku przez odzyskanie niepodległości po powstanie warszawskie i próg nowej rzeczywistości) i wielu bohaterów o różnym statusie społecznym. Z opublikowanych fragmentów wyłania się zarys epopei-nieepopei, w tym sensie, że epopeja (otwórzmy słownik) przedstawia wyłanianie się nowych „więzi i instytucji społeczno-narodowych”, skupia się na „doniosłych postaciach i zdarzeniach” oraz „wyznawanych zbiorowo wartościach”. W osobliwej epopei Dąbrowskiej nie wiadomo, jakie nowe więzi i instytucje się wyłaniają, która postać i zdarzenie są doniosłe, jakie i czy w ogóle są zbiorowo wyznawane wartości. „Życie się wikła”, nikt nie wie, co przeżywa. To przedsięwzięcie Dąbrowskiej nie miało prawa się udać, a zarazem właściwie się udało, bo jego domknięcie zniweczyłoby zamysł.
Założycielkami „rodu” są dwie siostry, które najbardziej kochają siebie nawzajem i żyją w związku zbliżonym do małżeńskiego, ratując od licytacji zadłużony przez ojca folwark. Wychodzą za mąż za dwóch mężczyzn, którzy obaj chcieliby poślubić jedną z nich. Potem pojawia się więcej przekroczeń heteronormy i skrzyżowanych pragnień, a nawet jeśli któraś bohaterka z pozoru zwyczajnie kocha męża, to dlatego, że ma w nim „dziesięciu kochanków” i uprawia w ten sposób poliandrię („to jeden, to inny z tych dziesięciu jest mi najmilszy. Możesz być zazdrosny tylko o siebie”). Po jego śmierci podsumowuje: „pożycie było fantastycznie bogate i zdolne do odradzania się w coraz nowej postaci”. W pewnym momencie te wszystkie nienormatywne historie zaczynają się splatać z „tragigroteskami okupacyjnymi” (określenie Drewnowskiego), które przedstawiają okres wojny, okupacji i powstania w niepowtarzalnym, wieloznacznym tonie.
Bohaterowie „ludowi” średnio się tym razem Dąbrowskiej udali. Niewielu ich i nie odgrywają głównych ról. Barwne postaci wiejskich służących, choć spokrewnione z bohaterkami Ludzi stamtąd, zostały nakreślone protekcjonalnie. Inteligenccy państwo są co prawda skonfundowani nagle objawiającą się plebejską podmiotowością, ale można mówić najwyżej o rozszczelnieniu dominującej perspektywy. Perypetie z kolejnymi służącymi rozgrywają się, co ważne, w czasie powstania warszawskiego. Cechna, gosposia z wykształceniem gimnazjalnym, okazuje się bardziej męcząca niż naloty. Jej romans i żywiołowa wymowa, zwłaszcza konfabulacje o szlacheckim pochodzeniu (zakrywające prawdę o ojcu w granatowej policji), dezorganizują dom, odbierają „państwu” śmiałość i naturalność w zwracaniu się do służby.
Majmurek: Potomek chłopów pańszczyźnianych patrzy na Wilanów
czytaj także
Z kolei Paulina Mruk, analfabetka, która służy w warszawskich domach od przeszło 40 lat, staje się mocnym kontrapunktem dla politycznych subtelności. W poprzednim miejscu pracy zbombardowany został dorobek jej życia: „Człowiek od maleńkości robił i robił, żeby się czegoś dochrapać, i zniszczyło mnie to powstanie”. Spełniają się więc jej przewidywania, że „te, co tak prą do powstania, to jakieś mają być niedobre” (w odróżnieniu od „Sowieciarzy i tych jakichś tam AK”, którzy są dla niej jedną grupą będącą „więcej za narodem”). Pokorna, a zarazem krnąbrna Paulina ma prawo do uproszczeń, a jej punkt widzenia to jedna z ciekawszych szczelin w kreślonej przez Dąbrowską wizji miasta zdeterminowanego do walki. Cechna reprezentuje społeczny chaos, szlacheckie aspiracje, czy może tylko szlachecki (a więc narodowy) kamuflaż. Paulina – plebejskie skupienie na materialnych podstawach bytu, rację elementarną.
Niewykorzystany pozostał też inny plebejski bohater, Teodor Popiołek, wzorowany na Janie Drabikowskim, którego zapiski Dąbrowska przed wojną opracowywała do Pamiętników chłopów. Pierwowzór zjeździł świat, najpierw jako rosyjski poborowy był w Turkiestanie i Mandżurii, potem jako ekonomiczny emigrant w Ameryce. Kontaktował się z łódzkimi komunistami, widział rosyjską rewolucję i buntował się przeciwko wyzyskowi. Jego literacki odpowiednik zna się na nowoczesnym rolnictwie, maszynach i intensyfikacji upraw. Nad piastowsko-nowoczesnym Gopłem miał próbować zmieniać polską wieś. Na początku powieści, jak w Uśmiechu dzieciństwa, kochają go postszlacheckie dzieci. Czy w powojennej Polsce zakładałby spółdzielnię?
I tak, i nie
Wydaje się, że Dąbrowska chciała zatrzymać się z powieścią u progu nowej rzeczywistości, do której miała stosunek mocno mieszany. Zastrzeżenia chyba jednak przeważały, choć reforma rolna i uspółdzielczenie powinny jej z grubsza odpowiadać. To dość skomplikowane. Z jednej strony stopniowo odchodziła od ongiś żarliwie propagowanej myśli Abramowskiego, że żadne państwo nie odpowie na zróżnicowane ludzkie potrzeby, więc spółdzielczość musi być alternatywą dla porządku państwowego. Świadczy o tym przeredagowanie fragmentu niedokończonej powieści, w którym Józef Tomyski, jej alter ego, jest na okupacyjnym kursie spółdzielczym w Bukowinie. W starszej wersji, jak wyjaśnia edytorka, bohater propagował kooperatyzm niezależny od państwa, w późniejszej wątpi, czy spółdzielczość bez współdziałania z państwem zdoła przeobrazić stosunki gospodarczo-społeczne i moralność. Z drugiej strony Dąbrowska nie wierzyła w PRL-owską spółdzielczość, którą postrzegała jako narzuconą i scentralizowaną, nie widziała w niej realizacji swojej idei.
Mogłaby zatem być sojuszniczką współczesnych krytyków powojennej modernizacji, niepasującej ich zdaniem do przykładanego wzorca. Awansujący nie byli – jak się od tych krytyków dowiadujemy – podmiotami awansu, ponieważ sterowano nim z góry. A jeśli podmiotami byli, była to podmiotowość przemocowa, więc wyparta, prześnili oni uczestnictwo w swoim awansie. W efekcie powstała quasi-społeczna magma z tendencją do ulegania archaicznym szlacheckim wzorcom. PRL w najlepszym razie nie zneutralizował długiego trwania stosunków folwarcznych, w najgorszym – celowo je adaptował.
czytaj także
Głównymi cechami retorycznymi tych ujęć są liniowość i prezentyzm. Autorzy prowadzą czyste wywody oparte na prostym wynikaniu, jednym spojrzeniem obejmują dekady, stulecia, rozległe obszary kultury. W PRL-u dostrzegają niedostatki, nieprzystawalność do postulowanego dziś projektu (np. psychoanalitycznego), nie zaś odmienny projekt. Efektem są atrakcyjne tezy, które stają się wielkimi kluczami na wszelkie okazje. Przypadek Dąbrowskiej pokazuje, że wśród intelektualnych elit ten proces interpretacyjny zachodził na bieżąco, ale siła tej retoryki jest jednocześnie jej słabością. W pewnym sensie rewolucja staje się i zostaje prześniona, gdy Leder to ogłasza. Umasowienie sarmatyzmu zachodzi, gdy Czapliński o nim opowiada. Spółdzielczość okazuje się narzucona i bezużyteczna, gdy Dąbrowska o tym przesądza.
Tymczasem o wiele użyteczniejsza, choć dalece niekrystaliczna, jest wizja wyłaniająca się na przykład z badań Tomasza Rakowskiego, który słyszy od swoich rozmówców coś bardziej skomplikowanego – dumną opowieść o oddolnej samoorganizacji w ramach uważanych obecnie za zewnętrzne, narzucone, fasadowe: w peerelowskich spółdzielniach, kółkach rolniczych, strażach pożarnych, kołach gospodyń wiejskich. To opowieść o poczuciu bogacenia się, rozwoju, podmiotowości, o przechwyconej modernizacji przebiegającej bez wzorca, tworzonej codziennie z wielu drobnych rozwiązań. Podobną opartą na konkretach wizję przedstawiała Dąbrowska w swoich przedwojennych reportażach, kiedy wizytowała wiejskie spółdzielnie, szukając „świadomych twórców życia” ekonomicznego i moralnego. Ciekawe, jak pisałaby o wsi powojennej, gdyby chciała i mogła przyjrzeć się jej w taki sam sposób. Może powstałby obraz tak samo pesymistyczny, jak nieukończony reportaż z fabryki parowozów (1950), obiektu niezbyt fortunnie dobranego, prymitywnego i niemrawego, tuż przed przekształceniem w nowoczesne zakłady im. Waryńskiego.
czytaj także
A może nie? Na wsi wesele, czyli opowiadanie o wsi po reformie rolnej (uchodzące za wyraz optymizmu i poparcia Dąbrowskiej dla odwilżowej zmiany politycznej, do której szybko się rozczarowała) w reportażowym stylu zbiera właśnie rozmaite nieczyste, hybrydyczne rozwiązania wykorzystujące państwowe ramy. Każdy bohater przedstawiony zostaje od strony stanu posiadania – hektary, dom i jego wyposażenie, żywność, zwierzęta gospodarskie, dochody z innych źródeł (warsztat rymarski, praca murarza odbudowującego Warszawę). Zmiana struktury gospodarczej i migracja do miast idą w parze ze zmianami kulturowymi, opisywanymi rzeczowo, bez pretensji o „niewłaściwe” wzorce, choć poczucie wyższości części nowych „miejskich ludzi” wobec wiejskich krewnych i to, że dyrektora PGR-u zwie się z poddańczą godnością dziedzicem, aż się proszą o „skorygowanie” w duchu obrony chłopskiej genealogii. W opowiadaniu Dąbrowskiej są one jednym z wariantów, wybieranym przez niektórych bohaterów, przez innych zaś postrzeganym z dystansem.
Wieś w tym momencie jest według pisarki niechętna spółdzielczości, obawia się straty tego, co z takim trudem osiągnęła. Woli dalej krzątać się na wąsko pojęty własny rachunek. Rezoner opowiadania tak przekonuje najważniejszą bohaterkę do nowej formy gospodarowania: „Coś uszła, to już twoje, to już tego nie stracisz. O to już nie masz się co bać. Ale co przed tobą, to możesz stracić, o to się musisz bać. Pobłąkasz się, nie dojdziesz, przegapisz”. Wygląda to na zachętę do skoku w nowoczesność, którego nie obawiały się robotnice folwarczne w Ludziach stamtąd. Być może jednak Dąbrowska po prostu przekonuje samą siebie i czytelników do wyższości nieznanych jeszcze rozwiązań nad gotowymi wzorcami, ostrzega przed przegapieniem nowej rzeczywistości społecznej i skłania do zaufania wobec tzw. ludu. Szkoda w sumie, że tak rzadko się to udawało i udaje. Dąbrowskiej i nam.
czytaj także
*
Tekst ukaże się w 48. numerze pisma „Krytyka Polityczna” poświęconemu przemianom na polskiej wsi.