Monbiot jest realistą, czasem okrutnym. Za pomocą nauki i matematyki, z precyzją i rozmachem rozprawia się w „Regenesis” z wieloma mitami. Wymienię te, które najmocniej mnie uderzyły.
Choć tytuł brzmi jak z Drogi McCarthy’ego albo Rhizopolis Rajkowskiej, to nie chodzi tu o życie ludzkie, które mam nadzieję, wciąż będzie trwać jednak na powierzchni. Kluczem do tego trwania okazuje się jednak to, co pod stopami – gleba. To właśnie jej (w wielkim skrócie) poświęcona jest Regenesis, książka George’a Monbiota, wydana właśnie po polsku przez wydawnictwo Krytyki Politycznej.
Bałem się tej książki, ponieważ kwestie żywieniowe i rolnicze nie są obszarem, który szczególnie chciałem zgłębiać, a dodatkowo wiedziałem, że autor jest dziennikarzem śledczym i naukowym, co zwiastowało ogromną ilość statystyk i liczb. I tak jest, ale są one opakowane taką wrażliwością, wnikliwością i ciekawością, że autor kupił mnie od pierwszych stron.
Ikonowicz o „Regenesis”: W kapitalizmie nie zbudujemy nowego Edenu
czytaj także
A te odkrywają od razu świat niezwykły. Jednym sztychem łopaty i za pomocą lupy Monbiot wprowadził mnie w podziemną rafę koralową pełną prosionków, krecionogów, stonóg, skoczogonków, wazonkowców, roztoczy, widłogonków, nicieni, grzybów, mrówek, ślimaków i dżdżownic. O istnieniu niektórych z nich nie miałem dotąd pojęcia, a co ważniejsze – brak mi było świadomości, że to od nich zależy utrzymanie ludzkiego życia na Ziemi. I jak? Wciąż czujecie się jak panowie planety na szczycie piramidy stworzenia?
Sedno pod stopami
Moi mistrzowie fotografii powtarzali mi zawsze, że nie trzeba jechać do Indii, żeby zrobić egzotyczny reportaż – wystarczy udać się na miejscowe targowisko. Dokładnie ta sama myśl przyświeca kultywowanej przeze mnie od kilku lat lokalności, bo okazuje się, że często dużo więcej wiemy o dalekich krajach czy nawet planetach niż o rzece, która płynie za skrajem lasu.
Podobnie konstatuje Monbiot, piszący: „Uderza mnie zdumiewająca myśl: w tej grudzie ziemi dostrzegam więcej głównych gałęzi drzewa życia, niż widziałem w Serengeti czy w jakimkolwiek innym ekosystemie”.
Aby dostrzec czające się pod stopami tajemnice i piękno, trzeba uklęknąć i przytulić się do ziemi. Staram się to praktykować, ale przyznam, że jeszcze nie dotarłem z lupą nawet do wierzchniej warstwy gleby. A tam „w jednym gramie gleby, w ryzosferze może znajdować się miliard bakterii” – cytując Monbiota – a „każdy hektar stabilnej trawiastej ziemi mogą przecinać korytarze dżdżownic o łącznej długości 8 tysięcy kilometrów”. Co więcej, „w jednej małej łyżeczce gleby o wadze jednego grama występują strzępki grzybni, których łączna długość wynosi około jednego kilometra”!
Warto położyć na stole jeszcze jedno, fundamentalne stwierdzenie: „Gleba nie istnieje dla naszego dobra. Nie próbuje pomóc nam w uprawie żywności. Jak wszystkie złożone, samoorganizujące się systemy dąży do własnej równowagi”. Znaczenie tych słów można rozciągnąć na całą przyrodę. To klucz do zmiany myślenia – z przedmiotowego na podmiotowe, z rzeczowników na czasowniki.
Potrzebujemy dużo szerszej wiedzy na temat tego, jak działa dzisiejszy świat. Niestety sposób konsumpcji informacji coraz bardziej w tym przeszkadza. Utrwalone przez dziesiątki lat mity na temat produkcji żywności, rolnictwa, wsi, hodowli, ekologii, sposobów odżywiania, możliwości ocalenia planety za pomocą cudownej diety albo sposobu życia – to wszystko składa się na opowieść, która służy tylko jednemu: zachowaniu status quo, które pcha nas na krawędź przepaści.
Żywieniowe monopole
Monbiot jest realistą, czasem okrutnym. Za pomocą nauki i matematyki, z precyzją i rozmachem rozprawia się w Regenesis z wieloma mitami. Wymienię te, które najmocniej mnie uderzyły.
Najpierw jednak trzeba przytoczyć kilka statystyk, których – założę się o honorarium za ten tekst – 90 proc. czytelniczek i czytelników nie jest świadomych.
- 60 proc. kalorii, których dostarcza nam nasza dieta, pochodzi z czterech gatunków zbóż – pszenicy, ryżu, kukurydzy i soi.
- Cztery kraje świata (Stany Zjednoczone, Argentyna, Brazylia i Francja) zbierają 76 proc. światowych plonów kukurydzy.
- Pięć krajów (Tajlandia, Wietnam, Indie, Stany Zjednoczone i Pakistan) sprzedaje 77 proc. światowych zbiorów ryżu.
- Również pięć (Stany Zjednoczone, Francja, Kanada, Rosja i Australia) dostarcza na rynki 65 proc. światowych zbiorów pszenicy.
- Zaledwie trzy kraje – Brazylia, Stany Zjednoczone i Argentyna – uprawiają 86 proc. światowej soi (która zapewnia trzy czwarte paszy dla zwierząt hodowlanych).
- 40 proc. światowej populacji opiera swą dietę na żywności pochodzącej z innych krajów.
- Dwie firmy (Bunge i Louis Dreyfus) kontrolują 90 proc. handlu zbożem.
- Cztery firmy kontrolują 66 proc. rynku chemii rolniczej i niemal te same mają kontrolę nad ponad 50 proc. rynku nasion.
- 70 proc. terenów uprawnych na świecie należy do zaledwie 1 proc. posiadaczy: banków inwestycyjnych, funduszy emerytalnych, hedgingowych i private equity. Nie – jak powszechnie nam się wydaje – rolników.
Mamy do czynienia z wręcz niewiarygodną – a na pewno znajdującą się poza szeroką społeczną świadomością – centralizacją i globalizacją produkcji żywności. Rządy wielu państw scedowały odpowiedzialność za utrzymanie zapasów żywności na sektor prywatny, a ten nie ma na celu ratowania ludzkiego życia, ale generowanie zysku dla inwestorów.
czytaj także
Jednym z najskuteczniejszych mechanizmów służących temu celowi jest regulowanie podaży i utrzymywanie w tajemnicy handlowej poziomu zapasów. Firmy produkcyjne są także zintegrowane z korporacjami, które zmonopolizowały handel żywnością. Wszystko to powoduje, że mamy do czynienia nie tylko z systemem niedoskonałym, ale wręcz patologicznie dysfunkcyjnym.
Antynatalizm napędzany wizją głodu
Mit, że Ziemia nie jest w stanie wyżywić rosnącej liczby ludzi, leży u podwalin antynatalizmu i nierodzenia dzieci jako sposobu na dalsze przetrwanie gatunku ludzkiego. Patrząc na interaktywną mapę niedożywienia dostępną na stronach FAO (Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa), dostrzeżemy, że problem dotyczy w zasadzie tylko globalnego Południa. Jeszcze w 2015 roku wydawało się, że głód się zmniejsza, ale dziś wiemy, że w ciągu ostatnich pięciu lat tendencja się odwróciła. Liczba chronicznie głodnych osób wzrosła o 60 milionów, a mapa niedożywienia zyskała wiele jaskrawoczerwonych plam – przede wszystkim w Afryce Środkowej, ale także w Ameryce Południowej i Centralnej.
Czy w tym czasie wyprodukowaliśmy mniej żywności? Wręcz przeciwnie. Jej produkcja rośnie nieprzerwanie od ponad 50 lat, co więcej – rośnie szybciej niż liczba mieszkańców Ziemi. Ilość żywności na planecie przewyższa zapotrzebowanie jej mieszkańców (nawet biorąc pod uwagę, że połowa kalorii roślinnych jest przeznaczana na paszę dla zwierząt hodowlanych albo ulega zmarnowaniu jako biopaliwa czy odpady).
Problemem jest nieprawidłowa dystrybucja żywności, jej dostępność cenowa, a także fakt, że problemem jest nie wzrost populacji ludzi, ale zwierząt hodowlanych, którego tempo od dłuższego czasu jest dwukrotnie wyższe. Ziemia jest w stanie wyżywić około 14 miliardów ludzi, czyli nawet 75 proc. więcej niż w tej chwili. Ale wzrost pogłowia zwierząt hodowlanych staje się prawdziwym kryzysem populacyjnym, z którym przyjdzie nam się zmierzyć.
Dieta wegańska uratuje świat?
W Wielkiej Brytanii ludzie zajmują 7 proc. ziemi, podczas gdy pastwiska zwierząt gospodarskich to 51 proc. Gdybyśmy wszyscy zrezygnowali z mięsa i nabiału, przechodząc na dietę opartą wyłącznie na roślinach, ilość ziemi wykorzystywanej pod uprawy zmniejszyłaby się o 76 proc. Dieta w pełni roślinna oznacza mniejszą o 60 proc. emisję gazów cieplarnianych niż w przypadku diety bogatej w mięso.
Mamy więc cudowny włącznik, który po wciśnięciu przeniesie nas do lepszego świata? Monbiot – sam weganin i gorący orędownik diety roślinnej, zmusza nas do brutalnej konfrontacji z rzeczywistością. „Jeśli nie oferujemy konsumentom dobrych produktów spożywczych, które mogą zastąpić żywność pochodzenia zwierzęcego – tańszych i niewiele różniących się od »oryginałów« – i jeśli nie prowadzimy świadomej polityki zachęcającej do sięgania po te zamienniki, trudno uznać widoczny w kilku miejscach na świecie trend do odchodzenia od diety mięsnej za źródło nadziei, że w pierwszej połowie tego stulecia zdołamy zatrzymać hodowlę zwierząt”.
czytaj także
W myśleniu na temat czarodziejskiej różdżki do uzdrowienia świata łatwo wpadamy w pułapki własnej bańki. Sam uświadomiłem sobie boleśnie, że moja wegetariańska dieta jest aktualnie średnio 40–50 proc. droższa, niż gdybym spożywał mięso. Czy każdego wokół mnie na to stać? Oczywiście mógłbym sam gotować lub uprawiać freeganizm – może byłoby wtedy dużo taniej, ale zerknijmy dookoła. Ilu z nas ma czas na freeganizm, pracując od 9 do 17? Monbiot jest bezlitosny i bardzo go za to cenię – bo bardzo łatwo recepty globalne chcielibyśmy sprowadzić do cudownej recepty: „skoro ja mogę się żywić roślinnie, to na pewno każdy z 8 miliardów ludzi na świecie także”. Trudno o bardziej egoistyczne twierdzenie.
Po tych słowach wielu apostołów jedynej słusznej diety może odsądzać mnie od czci i wiary, ale rozwiązanie nie tkwi w jednostkowych wyborach, a im mniej będziemy polegać na moralnej perswazji, tym większe będzie prawdopodobieństwo udanych zmian. Zmian systemowych, wprowadzanych odgórnie, takich, które od konsumentów wymagają jak najmniejszego wysiłku.
Widać to najbardziej jaskrawo na przykładzie wysiłków na rzecz redukcji gazów cieplarnianych. To, czego powinniśmy się domagać, to przede wszystkim równe traktowanie i finansowanie żywności roślinnej i mięsnej. Szybko się okaże, że naszymi wyborami rządzą portfele, co pozwoli nadać impet dalszym zmianom, np. rozwojowi nowych, tanich, nieszkodliwych dla środowiska i wydajnych sposobów produkcji białka bez użycia zwierząt i farm.
Jeszcze więcej mitów, czyli tak planety nie uratujemy
Niektórzy daliby się ukrzyżować za uznanie ich przekonania, że wystarczy przestać marnować żywność, aby wykarmić głodnych i uratować planetę. Zła wiadomość: ogromna większość marnowanej żywności nie nadaje się do spożycia. Temat niemarnowania żywności stanowi wygodny listek figowy dla korporacji – warto dać ludziom jakieś zajęcie i zamiast zachęcić ich do zmiany nawyków żywnościowych, przekonać do zjadania tego, co kupują. Czy to znaczy, że mamy marnować żywność? Oczywiście nie, ale angażując się w ten temat, trzeba mieć świadomość tego, co oznacza.
Ogromną popularność zyskała w ostatnich latach idea produkcji lokalnej. Aby się do tego odnieść, znów musimy wyjść z własnej bańki. Według badań opublikowanych w NatureFood, które cytuje Monbiot, średnia minimalna odległość, w jakiej znajdują się uprawy mogące wyżywić ludzi na świecie, wynosi 2200 kilometrów. To tyle, co z Warszawy do Madrytu w linii prostej albo z Madrytu na Sycylię, a potem z Sycylii do Kijowa.
Jak kraj błota i bagien stracił 85 proc. najcenniejszych wodnych ekosystemów
czytaj także
Wydaje się, że teoretycznie w najedzonej Europie moglibyśmy być samowystarczalni. Tylko czy to rozwiązuje problem niezależności żywnościowej Republiki Środkowoafrykańskiej lub Madagaskaru, gdzie na niedożywienie cierpi prawie 50 proc. społeczeństwa? Albo Boliwii czy Papui-Nowej Gwinei, gdzie niedożywionych jest 25 proc. ludzi?
Na przeszkodzie lokalnej produkcji żywności stoi poruszana wyżej koncentracja własności ziemi, struktura rynków, polityczna władza wielkich korporacji, niesprawiedliwe subsydia, czy choćby prowadzony przez bogate kraje dumping żywności po cenach niższych niż koszty produkcji. Teoretycznie rolnicy w Boliwii mogliby uprawiać u siebie rośliny, które wyżywiłyby ich społeczność, ale ich tereny dawno są zajęte przez korporacje produkujące kakao, awokado albo soję dla zwierząt hodowlanych. To bardziej opłacalne niż żywienie głodujących. Zepsułem wam dobry nastrój? Nie będę przepraszał. Czy to oznacza, że nie należy kupować od lokalnych rolników i ich wspierać albo samemu założyć ogródka warzywnego? Nie. Ale musimy mieć świadomość, że planety tym nie zbawimy.
Ekosystem bez szkodników
Trzeci z popularnych mitów to przekonanie, że tzw. produkcja ekologiczna i jej wszelkie odmiany – permakultura, agroleśnictwo itp. – są panaceum na uzdrowienie globalnego systemu produkcji żywności.
Oddam głos badaniom, które cytuje Monbiot. „Rolnictwo ekologiczne może również wyrządzić wiele szkód, choć innego rodzaju. Są one spowodowane głównie tym, że ze względu na niższy średni poziom plonów w tym rodzaju gospodarowania ziemią wykorzystuje się jej więcej, by wyprodukować tę samą ilość żywności. Wyniki jednej z kalkulacji sugerują, że gdyby Anglia i Walia przestawiły się całkowicie na rolnictwo ekologiczne, trzeba by użytkować o 40 proc. więcej gruntów. W skali globu średnia różnica między plonami ekologicznymi i konwencjonalnymi wynosi, według różnych szacunków, od 20 do 36 proc. Emisje gazów cieplarnianych z upraw ekologicznych są podobne lub większe w przeliczeniu na kilogramy plonów niż w przypadku produkcji żywności konwencjonalnej. Na farmach bydła, które daje »organiczną wołowinę«, zużycie azotu jest dwukrotnie większe (w przeliczeniu na kilogram mięsa) niż w gospodarstwach konwencjonalnych; wynika to z tego, że hodowane w warunkach ekologicznych zwierzęta potrzebują więcej czasu i ziemi, by się rozwinąć. Wielu czytelników przeżyje szok, dowiadując się, że mięso pochodzące z krów wypasanych na organicznych pastwiskach jest być może jednym z najszkodliwszych produktów spożywczych”.
Monbiot odwiedza gospodarstwa pracujące w systemie regeneratywnym oraz obiegu zamkniętym. Odnosi się z ogromnym szacunkiem do właścicieli oraz konceptów agrarnych, które promują. Z perspektywy jednego gospodarstwa wszystko, co robi Ian, ma sens: udało mu się stworzyć dochodową gospodarkę funkcjonującą w pewnym cyklu, której efektem są dobrej jakości produkty spożywcze, choć ich wysokie ceny sprawiają, że nie każdy może sobie na nie pozwolić. Jednak ponieważ uzyskuje tak niskie plony, produkcja niezbędna, by nas wszystkich wyżywić, przenosi się w inne miejsca, gdzie niszczy się pod uprawy dawne siedliska przyrodnicze lub eksploatuje grunty, które w przeciwnym razie mogłyby zostać przywrócone naturze. To, co piękne, nie zawsze jest słuszne. To, co słuszne, nie zawsze jest piękne”.
A więc także stare metody upraw, np. bez orania ziemi (które jest najbardziej niszczącą metodą dla gleby), bez pestycydów i herbicydów, nie wyżywią całej planety. Mogą jednak pomóc w wielu kwestiach. Przede wszystkim wokół tego typu inicjatyw rozwijają się lokalne społeczności, a te stanowią jedną z najważniejszych – jeśli nie najważniejszą – „kieszonkę oporu” przeciw globalnemu, zunifikowanemu i dysfunkcyjnemu systemowi przemysłowej produkcji żywności. Jeśli zaś lokalne społeczności mogą być zaczynem globalnych zmian – jak wielokrotnie już cytowałem Paulinę Kramarz – to trzeba to ze wszystkich sił wspierać.
Przy okazji rolnictwa regeneratywnego muszę wtrącić coś, co ogromnie we mnie rezonowało po lekturze Regenesis. Chodzi o sposób, w jaki mówimy i przez to myślimy o ekosystemie. W rolnictwie regeneratywnym czy w permakulturze nie występuje ktoś taki jak szkodnik czy chwast. Jeśli pojawia się „szkodnik”, to jest on wskaźnikiem osłabienia rośliny, której przyczyny trzeba szukać w ekosystemie i sposobie uprawy, a nie w usunięciu szkodnika. Trochę jak z bólem albo gorączką u człowieka – bez nich nie będziemy wiedzieć, że toczy nas choroba.
Parlament Europejski poświęcił przyrodę, by zadowolić lobby rolnicze i leśne
czytaj także
Myślę o nawłociach, które w tym wyjątkowo suchym roku zasiedliły rozlewisko rzeki Małej, o które się troszczę. W przypływie złości chciałem je wyrywać, kosić. Ale to nie nawłoć była problemem, tylko susza. A szerzej – zmiana klimatu, struktury terytorialnej i czasowej opadów, a także antropopresja na dolinę rzeki i obniżanie podziemnego lustra wody. Nawłoć przez swoją obecność chciała mi tylko dobitniej pokazać, że ekosystem jest uszkodzony. Za suchy. Kiedy wróci woda, nawłoć sobie pójdzie – zastąpią ją turzyce, mozgi i sitowie.
Monbiot niesie nadzieję, ale nie daje łatwych rozwiązań
Dwie ważne kwestie Monbiot zostawia na finał swoich rozważań. Chodzi o zboża wieloletnie oraz fermentację precyzyjną. Opisuje możliwości wykorzystania nowych zbóż wieloletnich, takich jak kernza – bylina, z której już teraz uzyskuje się mąkę. Zmiana, która musi nastąpić, to przestawienie się z myślenia krótkoterminowego na perspektywiczne. Monbiot przywołuje badania, które mówią, że „gdyby cały świat przestawił się na uprawę zbóż wieloletnich, gleby rolnicze odzyskałyby od jednej czwartej do dwóch trzecich węgla, który straciły od czasu, gdy po raz pierwszy je zaorano”.
To, z czym większość krytyków kojarzy Regenesis, to spopularyzowana przez Monbiota fermentacja precyzyjna. Chodzi o możliwie tanie i efektywne rozmnożenie pewnej bakterii glebowej. Do strategii przetrwania, jakie stosują mikroorganizmy zamieszkujące glebę, należą nietypowe sposoby pozyskiwania energii. Gatunek, który opisuje Monbiot, nie czerpie energii ani z fotosyntezy, ani z produktów wytworzonych przez inne organizmy, lecz z wodoru. To bakteria utleniająca wodór. Gatunek opisywany w książce produkuje beta-karotenoidy, czyli cząsteczki, którym marchew zawdzięcza swój kolor. Co ważniejsze, około 60 proc. mąki powstałej z wysuszenia produktu fermentacji stanowi białko – i jest ono jadalne.
czytaj także
Jeśli „białko bakteryjne” się upowszechni, po raz pierwszy w historii ludzkości produkt stanowiący podstawę naszej diety nie będzie rezultatem fotosyntezy – oto właśnie re-geneza, nowy początek świata. „W skali globalnej produkujemy znacznie więcej białka, niż potrzebujemy: dla każdego mieszkańca Ziemi dostępne jest 81 gramów na osobę dziennie, choć średnio potrzebujemy zaledwie 50 lub 60 gramów. Produkuje się ogromną ilość białka roślinnego, ponieważ jednak duża jego część, zanim trafi do nas, przechodzi przez zwierzęta hodowlane, wiele się traci. Spożycie białka jest źle rozłożone. Bogaci jedzą go znacznie więcej, niż potrzebują, biedni – zdecydowanie za mało. […] Nie proponuję, aby białko produkowane z mikroorganizmów spożywali wyłącznie ubodzy. Wierzę, że może ono stanowić podstawę zrównoważonej diety wszystkich mieszkańców Ziemi. Może ono jednak mieć zasadnicze znaczenie dla ochrony ubogich przed głodem” – konkluduje Monbiot.
Światem rządzi opowieść
W sielankowej opowieści kształtującej nowoczesne społeczeństwa globalnej Północy przystojni, półnadzy pastuszkowie pasą owce i krowy na zielonych polach, w tle szemrze strumyk, a dookoła biegają szczęśliwe kury. Na drugim planie widać chatę, przy której z ogródka warzywnego gospodyni wynosi skrzynki z czyściutką marchewką, po czym wiezie je na lokalne targowisko. Rzeczywistość wygląda niestety zupełnie inaczej.
Strumyk to zanieczyszczony gnojówką i pestycydami rów, a przekarmione soją i antybiotykami kury przewracają się pod własnym ciężarem. Lasy wycięto, mokradła i torfowiska osuszono, aby zyskać więcej miejsca pod masowy wypas krów i owiec. Potężne tiry przywożą dla nich paszę z drugiego końca świata, gdzie lokalne uprawy zastąpiono produkcją żywności dla ekologicznych krów z Europy. Skrzynki z produktami nie jadą na targowisko, ale do gigantycznych chłodni, skąd płyną lub lecą tysiące kilometrów do hurtowni sieci handlowych.
Po katastrofie na Odrze: obojętność zmienia nas w zmeliorowaną łąkę
czytaj także
„Kryzys ekologiczny to przede wszystkim kryzys wyobraźni” – pisał Lawrence Buell. Monbiot nie cytuje tej akurat myśli, ale dla mnie (i nie tylko) jest ona punktem wyjścia dla wymyślenia innego świata. Paradoks polega na tym, że kapitalistyczny, globalny system produkcji żywności zjada własny ogon, choć zdaje się tego nie zauważać, poświęcając nie tylko przyrodę, ale też całe społeczności i życie ludzi. Przyczyną zniszczeń ekologicznych na świecie jest rolnictwo, zarówno intensywne, jak i ekstensywne.
Monbiot podsumowuje to w następujący sposób. „Uprawy muszą służyć produkcji żywności dla ludzi, a nie paszy dla zwierząt, biopaliw czy bioplastiku. Rządy powinny znieść bezsensowne ograniczenia nakładane na białka produkowane z mikroorganizmów, żywność pochodzenia roślinnego i „mięsa hodowanego”, a zamiast tego dołożyć starań, aby te kluczowe nowe technologie nie padły ofiarą monopolistycznych zakusów kilku korporacji lub miliarderów. Musimy stworzyć ekologiczny ruch na rzecz nowej żywności i być gotowi na przyjęcie systemu jej produkcji, który łączy wysoką wydajność ze znikomym oddziaływaniem na środowisko”. Nie ma na to magicznego przycisku ani technologii. Odpowiedzią na skomplikowany problem nigdy nie jest proste rozwiązanie.
Nowy dekalog
Zachęcając do lektury książki Monbiota kończę tekst listą, którą sformułował dziennikarz. Gdyby nie fakt, że zawiera 13 punktów, to można by ją nazwać nowym dekalogiem – ale może właśnie tak powinno być?
„Aby ludzkość i inne formy życia na Ziemi mogły trwać i rozwijać się, powinniśmy:
- Zacząć stosować matematykę w naszych rozważaniach na temat żywności.
- Zmienić opowieści, które snujemy.
- Ograniczyć obszar wykorzystywany do produkowania żywności.
- Zminimalizować zużycie wody i chemikaliów w rolnictwie.
- Rozpocząć program precyzyjnego mapowania gleb naszej planety.
- Zwiększać żyzność gleb za pomocą jak najmniej intensywnych interwencji organicznych.
- Badać i rozwijać wydajne metody agroekologiczne.
- Zaniechać hodowli zwierząt.
- Zastąpić białko i tłuszcz pochodzenia zwierzęcego precyzyjną fermentacją.
- Osłabić kontrolę globalnych korporacji nad łańcuchami dostaw żywności.
- Zróżnicować globalny system żywnościowy.
- Wykorzystać nasze zrozumienie złożonych systemów do wywołania kaskadowych zmian.
- Przeprowadzić rewilding obszarów, na których zaniechano upraw i hodowli”.