Czytaj dalej

Praktycy przemocy

Bez tych, którzy z dręczenia innych nie czerpią przyjemności, ale są gotowi się poświęcić i zadawać cierpienie w imię realizowanego w ten sposób ideału, ludobójstwo po prostu nie byłoby możliwe. Fragment książki Konstantego Geberta „Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło”.

Należy pamiętać, że ludobójstwo, jak każde inne zadanie, byłoby zapewne dużo trudniejsze do wykonania bez udziału ludzi, którzy po prostu lubią swoją pracę. Możność jej wykonywania, czyli w tym wypadku grabienia, dręczenia i mordowania innych ludzi, jest dla nich – obok, a czasem przed gratyfikacjami pieniężnymi czy przyjemnościami ze skutków dobrze wykonanej pracy – jedną z głównych ich motywacji. Oddelegowany do okupowanego Nowego Sącza funkcjonariusz Kriminalpolizei zeznał na powojennym procesie:

„Członkowie komisariatu policji granicznej, z kilkoma wyjątkami, z dużą przyjemnością uczestniczyli w strzelaniu do Żydów. Mieli ubaw! […] Chcę powtórzyć, że ludzie dziś tworzą fałszywy obraz, gdy mówią, że działania przeciw Żydom były przeprowadzane niechętnie. Była wielka nienawiść do Żydów; to był odwet, a oni chcieli pieniędzy i złota. Nie oszukujmy się, zawsze coś można było podłapać podczas akcji przeciwko Żydom”.

Bilewicz: Podkarpacka Rwanda

czytaj także

Bilewicz: Podkarpacka Rwanda

Michał Bilewicz

 

Ale bez tych, którzy z dręczenia innych nie czerpią przyjemności, ale są gotowi się poświęcić i zadawać cierpienie w imię realizowanego w ten sposób ideału, ludobójstwo po prostu nie byłoby możliwe. Podobnie w zwykłym masowym mordzie udział biorą zapewne także i tacy ludzie, którzy powodowani są jedynie posłuszeństwem wobec rozkazu czy aprobatą dla wizji świata, w którym nie będzie już mordowanych – ale bez tych, którzy lubią dręczyć, gwałcić, mordu by nie było.

Można oczywiście twierdzić, że osób, które świadomie uczestniczą w ludobójstwie, z definicji nie można uznać za moralne, że zgoda na udział w zbrodni po prostu unieważnia hipotezę, że czyn ten powodowany był wiernością jakimkolwiek moralnym normom. Jest to jednak wątpliwy argument – nie tylko dlatego, że zdaje się uwiarygadniać tezę, że ludobójcy różnią się od nas tak radykalnie, że dopatrywanie się w codziennym funkcjonowaniu społeczeństw i państw elementów, które mogą zwiastować ludobójstwo, nie ma sensu. Teza ta, jak zobaczymy, jest fałszywa, a uleganie jej pozbawia nas jednego z podstawowych mechanizmów zapobiegania ludobójstwu, czyli właśnie czujności wobec jego wczesnych zwiastunów. Jest ona wątpliwa także dlatego, że jest sprzeczna z empirycznym doświadczeniem.

Zarówno Browning w Zwykłych ludziach, jak i inni autorzy z uwagą podkreślają, że sprawcy ludobójstw po zakończeniu mordowania z reguły bez trudu powracają do normalnego funkcjonowania społecznego, a więc do respektowania całkowicie wcześniej ignorowanych przez nich moralnych norm. Skłonny jestem jednak przypuszczać, że normy te nie były przez nich podczas mordowania ignorowane, lecz zastąpione przez inne normy moralne, tak że ich obraz samych siebie jako ludzi moralnych ani przez moment nie został podważony. Utwierdził mnie w tym przekonaniu Jean-Damascène T. [uczestnik mordów na członkach ludności Tutsi w czasie ludobójstwa z 1994 roku w Rwandzie – przyp. red.].

Po zamordowaniu, podczas ludobójstwa, swego sąsiada i dwojga jego dzieci (wdowa ocalała) i po upadku ludobójczego reżimu Jean-Damascène znalazł się w więzieniu, gdzie przez dziesięć lat czekał na proces. Zgodził się wówczas, zamiast dalszego oczekiwania, poddać procedurze gaczacza, formie ludowej sprawiedliwości, która będzie opisana dalej, w rozdziałach poświęconych Rwandzie, i zaakceptował wydany tam wyrok 14 lat więzienia, do którego wliczono mu dotychczasową odsiadkę. Jednym z warunków udziału w gaczaczy było pełne przyznanie się do winy oraz wyrażenie skruchy. Kiedy z nim rozmawiałem, był od kilku miesięcy na wolności. Opowiedział mi o swojej sytuacji.

„Kiedy zabijałem Ewarysta i jego dzieci, myślałem, że czynię dobrze. W końcu i szef wzgórza, i burmistrz, i radio, wszyscy mówili, że trzeba zabić wszystkich Tutsich. No i cała wioska ruszyła, i najpierw zabraliśmy się za tych, do których mieliśmy najbliżej. Ja też poszedłem. Ja jestem poważny człowiek, mnie ludzie szanują, i nie mogło tak być, że inni idą pracować, a ja stoję z boku. Ja nigdy nie chciałem, żeby ktoś za mnie robił coś, co do mnie należy. No to tego Ewarysta zarąbałem maczetą. To była, proszę pana, ciężka praca, bo człowiek to jest duże zwierzę (un grand animal) i wcale nie tak łatwo go zabić. Ale wiedziałem, że bronię narodu. Że to cały naród się broni.

Potem, już w więzieniu, zrozumiałem, że wtedy na wzgórzu i gdzie indziej, bo zabijaliśmy, aż przyszli Tutsi [czyli partyzanci z Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego, RPF], nie miałem racji. Że nas oszukano: i władze, i radio, i wszyscy, którym ufaliśmy, nas nakłonili nie do dobrego, lecz do złego. Zrobiło mi się bardzo żal, że zabiłem Ewarysta, który był dobrym gospodarzem i nigdy mi w niczym nie wadził. Innych to nawet nie znałem, ale ten Ewaryst jakoś bardzo mi został w pamięci. Więc kiedy trzeba było na gaczaczy wyrazić skruchę, to wyraziłem ją zupełnie szczerze. Mówię to, bo wiem, że niektórzy tylko udawali, żeby spełnić warunki. Ale ja nie. Więc zwróciłem się do wdowy i powiedziałem jej, że wiem, że z Ewarystem źle zrobiłem i że bardzo ją proszę o wybaczenie.

I pan wie, co ona mi odpowiedziała? Że mi nie wybacza! Ja rozumiem, że jakbym nie okazał skruchy, albo okazał ją nieszczerze, to pewnie, że miałaby prawo. Ale ona mi nawet nie powiedziała, że nie wierzy w moją skruchę, tylko że mi nie wybacza! Jakby ją nie obchodziło, że ja się naprawdę zmieniłem i że naprawdę jest mi żal. Ale skoro ja jej powiedziałem, że żałuję, to ona też powinna mi wybaczyć. No niech pan powie: jak ona mogła mi coś takiego powiedzieć?”

Kos-Krauze: Przemoc zaczyna się od słów

Całkowicie wierzę Jean-Damascène’owi. Jestem przekonany, że jego dokonana w więzieniu rewizja oceny własnego działania była szczera i że równie szczera była skrucha, którą wyraził wdowie. A wierzę dlatego, że znakomicie rozumiałem jego emocje, kiedy ze mną rozmawiał. Mówił do mnie człowiek moralny, głęboko oburzony niemoralnym zachowaniem innego człowieka, w tym wypadku: wdowy, zapiekłej w swym braku wybaczenia. Tymczasem on zrobił, co do niego należało: dokonał przewartościowania ocen własnych czynów i na pewno nie był to łatwy proces. Publicznie, przed całą wioską, przyznał się do popełnionych zbrodni. Wyraził skruchę i poprosił o wybaczenie. Słowem, zrobił wszystko, czego od niego oczekiwano – tak jak dziesięć lat wcześniej. Nie uchylił się od obowiązku; jest w końcu szanowanym człowiekiem.

I dwukrotnie spotkał go zawód. Raz zawiodła go władza, która go „nakłoniła do złego”. Nie tylko zamiast spodziewanej nagrody spotkała go kara, którą z dzisiejszej perspektywy uznaje on jednak za zasłużoną, ale dodatkowo musiał cierpieć, wiedząc, że jego ufność i poczucie obowiązku zostały nadużyte. Doświadczywszy jednak moralnej transformacji, zaufał ponownie – tym razem władzy, która go karała. Ponownie powodowany poczuciem obowiązku, chcąc dowieść, że ponownie zasługuje na szacunek, złożył swój los w cudzych rękach. Zaufał wdowie, że ona – tak jak on sam wcześniej – zrobi to, co do niej należy: wypowie słowa przebaczenia. Że tak jak on, mimo ceny, jakiej to wymagało, wzniósł się na moralnie wyższy poziom, ona też zdoła to zrobić. Że tak jak on potrafił się wyrzec pozytywnego wartościowania mordu, tak ona będzie umiała wyrzec się pozytywnego wartościowania odwetu. A tymczasem: „Pan wie, co ona mi odpowiedziała?”. On dorósł. Ona zawiodła. A zawiódłszy, naraziła na szwank jego odzyskane zaufanie do moralnego ładu świata.

Podczas ludobójstwa nie wyłączył się z moralnego porządku. Nadal w nim uczestniczył, ale porządek ten został przez władzę, której ufał, zawężony tak, że nie obejmował już Ewarysta. A w słowach Himmlera „troska o obcych […] to grzech przeciw własnej krwi”. Jean-Damascène nie chciał tego grzechu popełnić. Pozostał wszak człowiekiem moralnym.

Podkreślmy raz jeszcze: przemoc, jaką zadawał Jean-Damascène, była w jego oczach uprawniona, nie zaś przyjemna: musiał się napracować, żeby zabić człowieka. Członek niemieckich skrajnie prawicowych bojówek Ernst von Salomon, który uczestniczył w zamordowaniu Walthera von Rathenaua, ministra spraw zagranicznych Republiki Weimarskiej, zapisał w swoim dzienniku: „Czuliśmy się wcieleniem Niemiec. Uważaliśmy, że mamy prawo mieć tę moc”. Podobnie jak Jean-Damascène prawomocność przemocy przypisywał nadrzędnej wartości, której służyła, a nie przyjemności, jaką ewentualnie mogłaby ona sprawiać, ale której się nie wspomina. Choć von Salomon popełnił swoje zbrodnie, jeszcze zanim doszło do ludobójstwa, należały one do ciągu zdarzeń, które do niego doprowadziły.

Wypowiedzi obu mężczyzn są ważne, bo inaczej niż Himmler, który był jedynie teoretykiem ludobójstwa, oni obaj byli praktykami przemocy. A jednak ich słowa odzwierciedlają jego koncepcję przemocy uszlachetnionej wyrzeczeniem się przyjemności.

Nijakowski: Ludobójstwo nasze powszednie

Niekiedy jednak sprawcy byli świadomi faktu, że ich czyny są sprzeczne z normami moralnymi, które wyznawali. Jednym ze sposobów poradzenia sobie z nim było zaakceptowanie tej sprzeczności i przyjęcie odwróconego systemu wartości jako faktu obiektywnego. Normy obowiązują „tam” – ale „tu” obowiązują antynormy. Dr Fritz Cuhorst, niemiecki okupacyjny burmistrz Lublina, raportował już w grudniu 1939 roku:

„Na oficjalnym zebraniu w minioną sobotę postanowiliśmy, że jako urzędnicy będziemy się zachowywać dokładnie odwrotnie niż w domu, czyli jak dranie. Uważamy witanie się z Polakami za niewłaściwe. Oczywiście jeżeli jest obecna polska kobieta, to ja pierwszy przechodzę przez drzwi”.

Zauważmy, że Cuhorst był świadom, że z punktu widzenia norm obowiązujących „tam” takie zachowanie jest „drańskie”. Ale sprawą ważniejszą było zachowanie spójności w postępowaniu, a to było nie do utrzymania, jeśli jednym razem przepuszcza się polską kobietę przez drzwi, a innym grabi się ją, gwałci bądź morduje. „Dranie” zachowywali się spójnie, więc moralnie. Tyle tylko, że była to już inna moralność.

**
Ostateczne rozwiązania Gebert okładkaKonstanty Gebert – dziennikarz i felietonista „Gazety Wyborczej”, założyciel polsko-żydowskiego miesięcznika „Midrasz”, ekspert warszawskiego biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych. Był akredytowany jako dziennikarz prasy niezależnej w czasie obrad Okrągłego Stołu, a w latach 1992–1993 towarzyszył Tadeuszowi Mazowieckiemu jako Specjalnemu Wysłannikowi ONZ w byłej Jugosławii w misjach do tego kraju. Używa pseudonimu Dawid Warszawski. Książka Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Agora.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij