Literatura nowych postradzieckich państw nie cieszy się u nas wielkim powodzeniem. „Co teraz czytasz?” „A, książkę takiego pisarza z Azerbejdżanu”. „Aha, a co poza tym słychać?” Warto czasem zweryfikować uprzedzenia.
Pisałam ostatnio, że nie chce mi się już czytać „wielkich powieści amerykańskich”, więc tym razem nie czytam, kierunek: Wschód! I prośba na początek: nie mówcie z góry „nie”. Wydaje mi się, że literatura nowych postradzieckich państw nie cieszy się u nas wielkim powodzeniem. „Co teraz czytasz?” „A, książkę takiego pisarza z Azerbejdżanu”. „Aha, a co poza tym słychać?”
Powiem więc od razu, że obie książki, które chciałabym dzisiaj przedstawić, dały mi więcej czytelniczej satysfakcji niż kolejna amerykańska powieść. Zawdzięczamy je Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego, które wydaje książki naszych wschodnich sąsiadów – dzięki dofinansowaniu, a nawet próbując zbierać pieniądze na nie w internecie, co tylko potwierdza moje podejrzenia. Czemu tak jest? Mamy dość ciężkich wschodnich problemów i wolimy patrzeć na Zachód? Zachodnie kody kulturowe są już nam bliższe i bardziej oswojone? A jeśli szukamy egzotyki, to też nie tam, bo przecież już wszystko wiemy? Brakuje tej literaturze dźwigni promocyjnej? Może to wszystko wynika z jakichś mających wiele przyczyn uprzedzeń? Warto czasem takie uprzedzenia zweryfikować.
czytaj także
*
Wołodymyr Rafiejenko, Najdłuższe czasy, przeł. Marcin Gaczkowski i Anna Ursulenko, Wydawnictwo KEW 2020
Sokrates Iwanowicz Gredis jest Litwinem, który nigdy nie był na Litwie.
Rafiejenko jest pisarzem ukraińskim, z Doniecka, do niedawna rosyjskojęzycznym. W 2014 roku przeniósł się do Kijowa, a w 2019 opublikował pierwszą powieść w języku ukraińskim. Najdłuższe czasy są wcześniejsze.
Miasto Z to taki mityczny Donieck. Trwa wojna i wcale nie wygląda na hybrydową. Ktoś strzela, ktoś ginie. Moskwa łże, a Kijów kłamie. Z Z nie można wyjechać, ale nie chodzi o blokadę. Wokół miasta można napotkać ogromne żuki, stonkę, które mogą rozerwać człowieka na strzępy. Poza tym wyjeżdżający po prostu znikają. A to dlatego, że chcieliby wyjechać do kiedyś, do Związku Radzieckiego, którego już nie ma. Zatem i ich już nie ma.
Ważnym miejscem w mieście i w powieści jest łaźnia prowadzona przez trójkę przyjaciół – byłego profesora filozofii, chemika i rudą pannicę z błękitno-żółtą wstążką we włosach, taką trochę jurodiwą strzeżoną przez wielkiego czarnego psa. Nazywa się ta łaźnia Piąty Rzym. Drugim Rzymem był Konstantynopol, trzecim Moskwa, czwartego miało nie być… W owej łaźni otworzyły się tajemnicze podziemia i w równie tajemniczy sposób giną w niej Rosjanie, przed śmiercią-nieśmiercią spowiadający się ze swoich grzechów.
To ta trójka – Filozof, Alchemik i Kretynka – otrzymają zadanie uratowania Ukrainy. Potrzebne będą im do tego wiersze Tarasa Szewczenki i figurka świętego słonia Ganeśi, którą trzeba będzie podrapać po brzuszku. Słonia, który ma przynosić szczęście, ubranego w haftowaną koszulę, z trójzębem na piersi i gwiazdą Dawida na czole. Finał przypominał mi zakończenie Mistrza i Małgorzaty Bułhakowa, nie pojawi się jednak w nim żaden Jezus.
Jak widać, mamy tu do czynienia z magiczną groteską i powieścią polityczną, poza wojną często odnoszącą się też do aktualnych wydarzeń w Ukrainie. Ale to tylko połowa powieści. Druga połowa to bajki pisane przez Alchemika, smutne jak u Andersena. Skoro rzeczywistość jest szalona, to w odróżnieniu od niej bajki są absolutnie realistyczne, to nowelki opisujące dramaty i codzienne życie w strefie konfliktu.
Patrząc z jeszcze szerszej perspektywy, jest to książka o ukraińskiej tożsamości, w której mieści się też przywiązanie do języka rosyjskiego, nostalgia za Związkiem Radzieckim, nienawiść do Putina (Pu Chu), kompleksy, kultura ukraińska i osadzanie w wysokiej kulturze rosyjskiej, popkultura radziecka, filmy, ulubione piosenki, popkultura zachodnia, Einstein, Róża Luksemburg i Amy Winehouse… Różne widma snują się na kartach tej książki. Jednak oglądamy to wszystko z punktu widzenia umęczonego miasta Z, które jest centrum świata. Tworzy to zupełnie inną mapę, na której Kijów też jest ważny, ale Lwów jest już daleko, mieszkają tam dzicy chacharzy, a Polska tylko miga na horyzoncie, natomiast lepiej widoczna jest Bruksela. Takie mentalne mapy nie pokrywają się z geograficznymi. Nie wszystkie miejsca na nich są dla nas oczywiste. Poruszając się po tym świecie, często musiałam się podpierać kompetentnymi i obfitymi przypisami.
Jeśli literatura ma nas wytrącać z myślowych nawyków, pokazywać inne punkty widzenia, to może warto spojrzeć na świat z miasta Z?
czytaj także
*
Seymur Baycan, Gugark, przeł. Julia Krajcarz, Wydawnictwo KEW 2020
Teraz też często wspominam obóz letni w Gugark.
Armenia, a tym bardziej Azerbejdżan, jeśli pojawiają się w polu naszego widzenia, zwykle daleko od centrum, to przy okazji kolejnych działań wojennych w Karabachu, o który państwa te od lat walczą. A Baycan to pisarz azerbejdżański, rocznik 1976, co ma znaczenie.
Na obozie w Gugark spotkali się Ormianie i Azerowie w celu pojednania i integracji. Za Ormian płaci rząd Armenii, bo to na ich terytorium, za Azerów holenderska fundacja, więc mają lepsze jedzenie, za to muszą wszędzie chodzić z ochroniarzami.
Podczas obozu bohater, Azer, bardzo przypominający autora i noszący jego imię, zakocha się w ormiańskiej dziewczynie. Ale to nie jest ważny wątek, tak jakby Seymur chciał te osobiste kwestie zachować dla siebie. Dopiero na koniec dostaniemy zbiór ich listów. I to wydaje się najbardziej fikcyjną częścią tej powieści. Ten związek okaże się niemożliwy, nie wyjadą razem do Gruzji. Poza tym, że rozdziela ich konflikt etniczny, znacząco różni ich nastawienie do życia. Ona chce żyć za wszelką cenę, wierzy, że jej się to uda. Seymur jest depresyjnym i czasem cynicznym pesymistą. To jest symboliczne, rzecz jasna, i jakoś nie bardzo wierzymy i w tę miłość, i w korespondencję…
czytaj także
Natomiast reszta jest bardzo wiarygodna i bardzo ciekawa – są to głównie wspomnienia i refleksje Seymura. Również takie na przykład, że interesują go zwyczaje chrześcijan i bardzo chciałby zobaczyć, jak wygląda chrzest – nie zostanie jednak wpuszczony do kościoła. Jest pisarzem, który nadal mieszka z matką, a ona wciąż mu przypomina, że jeśli się nie ożeni, nie będzie miał mu kto prać i gotować.
W Azerbejdżanie, żadna niespodzianka, trudno żyć z pisania książek. Za to można żyć z jeżdżenia na konferencje, zjazdy, spotkania, które mają służyć pojednaniu albo demokracji. Płacą za nie zachodnie fundacje, a różni zagraniczni „miłośnicy Kaukazu” lubią sobie tam pobrylować. Dla Seymura to okazja, żeby pomieszkać w hotelu, zjeść coś i zarobić. Czasem musi coś tam powiedzieć, napisać, zadbać o kontakty, które zapewnią mu następne zaproszenie, nie wierzy jednak w sens tych spotkań. Często nie wierzy w dość złośliwy sposób.
czytaj także
Każde z miejsc, które odwiedza, skłania go do wspomnień. Ta książka to taka mozaika różnych wspomnień, niekoniecznie ułożonych chronologicznie. Smaki i kolory dzieciństwa, jednak, jak dla mnie, mocno przyprawione patriarchatem. Kiedy matka mnie biła, płakałem, aż przychodził ojciec i bił matkę, a potem znowu bił mnie… Liceum wojskowe. Wypędzanie Ormian z rodzinnego miasteczka, w którym Seymur brał udział, a potem własne wypędzenie. Miłość do Lenina. Wycofanie żołnierzy radzieckich i wybuch przemocy etnicznej. Rozpad imperium oglądany z zapyziałych rosyjskich dworców, gdzie godzinami czekało się na pociąg, w którym można było zostać okradzionym i pobitym. My myślimy o tym często tak, jakby „rozpad imperium” był czymś szybkim i jednorazowym. Tu widzimy, jak wyglądał ten rozciągnięty w czasie proces. Przede wszystkim są to jednak drobne, codzienne wydarzenia, chociaż ich bohaterowie nieraz ocierają się o śmierć, a z ludzi wychodzi największe zło albo największe dobro.
Dziś biją się dwa małe narody. Jutro to może być starcie mocarstw
czytaj także
Zastanawiałam się, czy jest w tym nostalgia za czasami, kiedy Azerbejdżan był republiką radziecką, a Ormianie i Azerowie żyli obok siebie. Trochę jest, zresztą trudno się dziwić. Ale odpowiedzią na nią jest właśnie wprowadzenie do powieści młodej Ormianki, która tych czasów nie pamięta i jest mimo wszystko pełna nadziei. Więcej w niej jednak Seymura i jego pesymizmu: nie da się tego skleić. Jaka wymiana jeńców? Jedna i druga strona, jeśli już bierze jeńców, to po to, żeby ich torturować i zabić. Ostatnie wydarzenia, zaostrzenie walk w Górskim Karabachu, niestety potwierdzają jego smutne diagnozy.