Zwykle opowieści i rodzicach, którzy „byli nikim”, są historiami o dzieciach, które są lub chcą być kimś. Czy dlatego dziś tak poszukiwanym i docenionym tematem staje się własny awans klasowy? Kinga Dunin czyta książkę Macieja Jakubowiaka „Hanka. Opowieść o awansie” i przy okazji przypomina o Ernaux, Louisie, Eribonie i „Poruszonych” Magdy Szcześniak.
Maciej Jakubowiak, Hanka. Opowieść o awansie, Czarne 2024
Mama była nikim. Tak przecież się mówi: nikim takim, nikim ważnym, nikim, kim trzeba się przejmować, nikim wartym uwagi. Urodziła się, uczyła, uprawiała trochę sportu, długo pracowała, głównie w śląskich kopalniach węgla kamiennego (nic z tego, nie walczyła z komuną), wzięła ślub, wzięła rozwód, miała dzieci, trudny charakter, lubiła seriale, chorowała, umarła.
Wiele miejsca na początku poświęca tej konstatacji autor, który ma tendencję do używania nieco zbyt wielu słów, więcej, niż to jest konieczne, albo, powiedzmy, że ma łatwość pisania, i dodajmy, że dzięki temu łatwo i przyjemnie się to czyta. Tak, tak, w hierarchicznym społeczeństwie, a może nawet w niehierarchicznym, o ile takie by istniało, tylko niektórzy będą kimś – zostawią swój ślad nie tylko w pamięci bliskich i na nagrobku, ale utrwalą swoje nazwisko w encyklopediach, w nazwach ulic albo choćby w słowach, które potem możemy znaleźć w bibliotekach.
Jak tu pisać esej o nikim, jakie to niezwykłe, kokietuje nas autor, przecież tego się nie robi? Robi, robi. A o kim pisała Annie Ernaux, Édouard Louis? Kogo opisywał w swojej pracy Didier Eribon? O wszystkich tych książkach Jakubowiak wspomina, cytuje fragmenty, więc wie, jak jest. Zresztą po co sięgać do Francji, o kim pisał Tadeusz Różewicz (Matka odchodzi)? Może już nie będę dalej wymieniała.
czytaj także
Żeby napisać o matce, to nie matka musi być kimś, tylko autor. Albo dzięki takiemu esejowi może stać się kimś. A dziś poszukiwanym i docenionym tematem staje się własny awans klasowy. I dobrze, bo to temat ciekawy i żadnym zarzutem nie jest to, że stał się modny. Tym bardziej w takiej przystępnej formie, i tym razem w polskim współczesnym wydaniu.
Francja czy nawet Dania – autor wspomina również Trylogię kopenhaską Tove Ditlevsen – to jednak nie Polska. I zwykle są to opowieści nie tyle o rodzicach, ile o sobie. Miałem pod górkę, ale jednak odniosłem sukces. Zwykle nie poświęca się temu głębszej refleksji – autorki i autorzy takich prac najczęściej są zdolni i zdrowi. Jakubowiak wspomina, że poszedł do szkoły rok wcześniej, potrafiąc już pisać i czytać. Wiadomo z licznych badań, że przynależność do klas niższych blokuje rozwój i możliwość awansu, ale na początek dobrze jest wygrać na genetycznej loterii IQ jakieś zdolności, mogą być sportowe, i zdrowie.
Czy u nas przedtem o tym, czyli o problemach związanych z awansem, mobilnością społeczną, nie pisano? W PRL-u pisano sporo – ideologicznie, naukowo i w literaturze, pokazywano w filmach. Ale może nie udzielono głosu samym zainteresowanym? Żeby mogli opowiedzieć, jak to, co w szerokim planie widać w badaniach struktury społecznej, ruchliwości i mechanizmów awansu, wygląda od podszewki, od strony doświadczeń jednostek poruszających się w tej przestrzeni.
Wszystko to możemy znaleźć w bardzo ciekawej książce Magdy Szcześniak Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce. Choćby taką informację (oraz potem analizy), że w PRL-u rozpisano 1600 konkursów na pamiętniki chłopów, robotników, nowej ludowej inteligencji, ogólnie zwykłych ludzi. Na konkursy te wpłynęło ponad pół miliona prac. Były wydawane w rozmaitych zbiorach, przedrukowywane w prasie. I wcale nie realizowały jakichś ideologicznych obowiązków. No, może do pewnego stopnia. Było w nich jednak opisanych dużo trudnych doświadczeń i sporo krytyki systemu.
O wszystkich autorach tych prac pewno można powiedzieć, że byli nikim. Chociaż w ten sposób debiutował Edward Redliński, którego Konopielka chyba wciąż jest pamiętana. Albo Awans. Dlaczego o tym zapomnieliśmy? Mogę jedynie samokrytycznie wyznać, że w owych czasach, słysząc „robotnik”, „chłop”, „awans dzięki socjalizmowi”, ziewałam i wzruszałam ramionami. Zamiast seminarium o łódzkich włókniarkach wybierałam jakąś semiotykę kultury czy inne fiu-bździu. Trochę się to zmieniło w okolicach lat 80., ale to już inna historia. W każdym razie różne Hanki zabierały kiedyś głos.
czytaj także
Dziś mówi trzecie pokolenie. Spójrzmy na rodzinną historię autora. Dziadek i babcia Albina, ważna postać w jego życiu, pochodzą ze wsi, z biednych rodzin, mają skończonych po parę klas. Przychodzi wojna i pierwszy „awans” Albiny – trafia ona na roboty do Niemiec. Tam po raz pierwszy je do syta, poza pracą ma czas wolny i widzi, jak może funkcjonować duże, sprawnie zarządzane gospodarstwo, pewno też wiele sprzętów i maszyn, których nigdy przedtem nie widziała.
Wraca do Polski, wychodzi za mąż, rodzi dziecko i z mężem, jako bardzo młodzi ludzie, obejmują gospodarkę na Ziemiach Zachodnich. Nie są w stanie się z niej utrzymać. Za namową babci Albiny przenoszą się do miasta, Wodzisławia, gdzie dziadek zostaje górnikiem. Dostają spółdzielcze mieszkanie, żona nie pracuje, ciepła woda w kranie. To niewątpliwie awans. Mają jedną córkę, która kończy technikum, robi maturę i potem już do emerytury (wcześniejszej, wymuszonej) pracuje w administracji tej czy innej kopalni. Czyli jest pracownicą umysłową.
Awans? Ma wyższe od rodziców wykształcenie, zarabia na pewno gorzej od swojego ojca, ma trójkę dzieci, rozwodzi się – żyją na granicy ubóstwa, poza pensją mają wypłaty z funduszu alimentacyjnego, czasem zapomogi, pożyczki spłacane za pomocą kolejnych pożyczek, pomoc dziadków. Można powiedzieć, że i ona, i jej rodzice są o tyle uprzywilejowani, że dostają przydziały na spółdzielcze mieszkania – to nie jest przywilej klasowy, tylko chyba sektorowy – dla związanych z górnictwem. A potem te mieszkania za grosze wykupują, kiedy nowy ustrój stawia na prywatną własność. Była na początku lat 90. taka, z punktu widzenia tych, którzy się nie załapali, skandaliczna możliwość.
Jej synowi już tak się nie poszczęści, chociaż odziedziczy mieszkanie po babci w Żorach. Jego punktem docelowym jest jednak większe miasto. I studia, które kończy, podobnie jak jego rodzeństwo. Ale mają trudniej – prawie nikt w rodzinie, poza jednym wujkiem, nie ma wyższego wykształcenia.
Tak, kapitał kulturowy jest ważny, ale różnice klasowe w Polsce mniejsze niż w takiej Francji. Hanka nie tłumiła aspiracji syna, przeciwnie, wspierała go, w domu były książki, nawet babcia była dumna z tego, że je czytała, chociaż później poprzestała na codziennej gazecie. Szkoły spełniały swoją funkcję, działały biblioteki. Wydaje się, że pod tym względem granica między klasami nie była aż tak trudna do przekroczenia. No i w tej rodzinie edukacja była traktowana jako wartość sama w sobie, może czasem z pewną ambiwalencją, ale jednak.
Pytanie, czy nadal tak jest, szczególnie jeśli mówimy o edukacji ogólnej, humanistycznej? O tym rzadziej się wspomina, ale awans klasowy, nie jednostek, a ten systemowy, całych klas oraz następująca najpierw w PRL-u, a później w nowej kapitalistycznej rzeczywistości dekompozycja struktury klasowej, oznaczały dla pewnych warstw degradację. Pomińmy ziemiaństwo, myślę tu o inteligencji. Czy ona jeszcze w ogóle istnieje? I czy droga awansu przez edukację, szczególnie tę ogólną, taką nie wiadomo do końca komu potrzebną, wciąż jest atrakcyjna i skuteczna?
Kilka lat temu dość powszechnie w naszych kręgach został zauważony tekst Jakubowiaka Koniec z akademią. Zwierzał się w nim ze swojego rozczarowania życiem akademickim, od którego oczekiwał dyskusji, ciekawego życia intelektualnego i chyba również tego, że wciąż decyduje ono o odróżnianiu się od klas niższych. Niestety, spotkał tam połączenie feudalizmu z neoliberalizmem. Oraz nie dostał etatu. Ostatecznie robi w życiu to, co lubi – pisze i redaguje, jest zastępcą naczelnej w Dwutygodniku. Awansował? Czy przegrał w wyścigu? Z powodów klasowych? Albo sytuacja na tyle się zmieniła, że ta wymarzona nagroda, akademia, okazała się niewiele warta.
czytaj także
Pójdźmy w banał – jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Większość barier, które napotkał na swojej drodze autor, jest związana z trudną sytuacją finansową. Jeśli słyszał jakieś uwagi, że np. może doktorat to nie jest droga dla niego, to nie z powodu braku kompetencji kulturowych, tylko dlatego, że może nie być go na to stać. Dziś, jeśli chce się uprawiać naukę lub jakiś inny przyjemny, inteligencki zawód, to dobrze być bogatym z domu.
Dodałabym coś jeszcze – jeśli nie wiesz, o co chodzi, to chodzi o gender. Kobieta samotnie wychowująca trójkę dzieci za pensję pracownicy administracyjnej – to jest poważne utrudnienie. Gdyby Hanka miała męża, powiedzmy, górnika, który, dajmy mu szansę, po transformacji ustrojowej i likwidacji kopalni wziął odprawę i założył jakąś drobną działalność gospodarczą, i powiodło mu się, toby wystarczyło, żeby ich dzieci przynajmniej nie musiały zarabiać na studia.
czytaj także
Równość? Toż to utopia, słyszymy, ale merytokracja jako ideologia ma się dobrze. Stwórzmy społeczeństwo równych szans, a wytworzona hierarchia będzie tą „naturalną”, wynikającą z kompetencji i pracowitości. Jednak moim ideałem jest coś innego – komunizm, czyli „od każdego według jego możliwości, każdemu według potrzeb”. Z grubsza chodzi o to, aby każdy mógł zrealizować swój potencjał, aspiracje, robił to, co wydaje mu się odpowiednie dla niego. Uprawiał ziemię, pracował w dobrze zorganizowanej fabryce przez cztery dni w tygodniu, został hydraulikiem albo redaktorem pisma literackiego.
Redaktor wciąż jeszcze sytuuje się wyżej w hierarchii. A może już nie? Może inteligent niby z klasy wyższej to już nie jest uprzywilejowana pozycja? W idealnym świecie przestalibyśmy hierarchizować – kto jest lepszy, a kto gorszy? Wystarczy, żeby każdy mógł w miarę wygodnie żyć z tego, co robi.
Tak na marginesie, trochę irytują mnie dyskusje o czytelnictwie i lewicowe głosy, które czytanie traktują jako odziedziczony przywilej i cechę czysto dystynktywną. Może czytanie ma jednak wartość samą w sobie – częściowo autoteliczną (sztuka dla sztuki), ale też praktyczną, o tym też się wciąż pisze. W końcu Jakubowiak mógłby się przekwalifikować i zostać pewno lepiej niż obecnie zarabiającym hydraulikiem, jednak woli coś innego, a hydraulik zapewne wcale nie ma ochoty spędzać życia na czytaniu i pisaniu. Ten wybór nie powinien być jednak wymuszony przez pieniądze i warunki edukacji. A także przez złudny snobizm i kierowanie się dawnymi hierarchiami. Wiem, to utopia, ale bardziej lewicowa.