Dziś wyglądałoby to zupełnie inaczej: po takim doświadczeniu bylibyśmy pod opieką psychologów, trąbiłyby o nas media. A wtedy? „Nie interesuj się tym”, „to temat nie dla ciebie”. Z Michałem Jędryką, autorem książki „Ołowiane dzieci. Zapomniana epidemia”, rozmawia Kaja Puto.
Kaja Puto: Lubisz książki Małgorzaty Musierowicz?
Michał Jędryka: Nie powiem, że nie, ale za słabo je znam, bo jestem jeszcze z pokolenia, w którym dziewczynki czytały książki dla dziewczynek, a chłopcy dla chłopców, więc bardzo lubiłem książki Adama Bahdaja czy Edmunda Niziurskiego. Wychowałem się na nich, a potem płynnie przeszedłem do kryminałów, bo to był w bibliotece hutniczej owoc zakazany – pani mówiła, że można je wypożyczyć tylko pod warunkiem, że rodzice wyrażą zgodę.
czytaj także
Pytam, bo twoją książkę charakteryzuje podobne poczucie humoru i empatia dla marzeń czy lęków młodzieży. Ale pod konwencją powieści młodzieżowej kryje się opowieść o epidemii ołowicy, która dotknęła w latach 70. katowickie dzieci mieszkające nieopodal huty Szopienice – w tym ciebie. Ta tragedia nie zapisała się w polskiej pamięci, mało kto spoza regionu o tym słyszał. Dlaczego?
W śląskiej pamięci właściwie też się nie zapisała. Podczas pracy nad książką rozmawiałem z ludźmi, którzy byli w prewentorium – czymś w rodzaju sanatorium dla chorych na ołowicę dzieci, urządzonym w Wojewódzkim Centrum Pediatrii na Kubalonce – i pytałem, co zapamiętali. Odpowiedź zawsze brzmiała tak samo: nic. Pamiętają inne sceny z dzieciństwa, ale tego kompletnie nie. Dziś wyglądałoby to zupełnie inaczej: po takim doświadczeniu bylibyśmy pod opieką psychologów, trąbiłyby o nas media. A wtedy? „Nie interesuj się tym”, „to temat nie dla ciebie”.
Dzieci znikały w prewentorium, były wykreślane z dziennika, a potem wracały. Na podwórku wyjaśnialiśmy to sobie na swój sposób, tworząc miejskie legendy, bo nikt nie chciał nam powiedzieć, gdzie się podziali nasi koledzy i koleżanki. Oczywiście rozumiem takie postępowanie dorosłych, bo epidemia ołowicy była tematem politycznym i może nie tyle zakazanym, ile takim, o którym lepiej nie mówić. Dopiero po latach zacząłem się zastanawiać, dlaczego wśród moich znajomych jest tyle niewyjaśnionych przedwczesnych śmierci, depresji i samobójstw.
Ale przecież ołowica, podobnie jak pylica, były znanymi i nieukrywanymi chorobami hutników i górników. Kiedy mieszkałam w Katowicach, parę kilometrów od Szopienic – co prawda, było to już w latach 90. – mama kazała mi myć ręce po zabawie na podwórku, strasząc właśnie ołowicą.
Jak najbardziej, to mieściło się w głowach tamtejszych notabli, zresztą medycyna pracy stała w PRL na wysokim poziomie. Hutników regularnie badano i jeśli u kogoś wykryto przekroczenie norm ołowiu w organizmie, miał do dyspozycji poliklinikę, wczasy, możliwość przeniesienia do innej pracy w hucie. U dzieci natomiast choroba oficjalnie nie istniała, bo propagandzie nie mieściło się w głowie, że polski przemysł – stawiający nasz kraj, jak wówczas twierdzono, na siódmym miejscu na świecie pod względem wydobycia węgla i metalu – mógł być niebezpieczny dla dzieci. Tymczasem był, bo dziecięcy organizm nie ma jeszcze wytworzonych mechanizmów obronnych, które uchroniłyby go przed zatruciem ołowiem. Więc mama miała rację, bo ołów może trafić do organizmu przez ręce.
Czym dokładnie jest ołowica?
Mikroskopijne drobinki ołowiu przenikają do organizmu przez układ oddechowy i dostają się do krwi. Później niszczą płuca, wątrobę, układ odpornościowy, a także nerwowy – stąd wiele chorób psychicznych wśród cierpiących na tę chorobę. Nie było zresztą przypadkiem, że jeszcze za niemieckich czasów obok huty powstała szkoła specjalna, tzw. hilfka – sporo dzieci mieszkających na tamtych terenach było opóźnionych w rozwoju właśnie z powodu zatrucia ołowiem.
czytaj także
Był to temat niemiły komunistycznej władzy, ale mimo to podjęła go największa bohaterka twojej książki: lekarka z przychodni na katowickiej Dąbrówce Małej, Jolanta Wadowska-Król.
Wszystko zaczęło się od tego, że prof. Bożena Hager-Małecka z Kliniki Pediatrii ŚUM w Zabrzu pojechała do Szwajcarii na kongres pediatrii, gdzie omawiano przykład zatrucia ołowiem bodajże amerykańskiego dziecka. Opis objawów przypominał tajemniczą chorobę, o której alarmowała klinikę w Zabrzu przychodnia w Dąbrówce Małej. W efekcie Wadowska-Król przebadała kilkaset dzieci. Okazało się, że mniejsze czy większe objawy ołowicy mają wszystkie dzieci w promieniu iluśtam kilometrów od huty. Normy były przekroczone tysiąckrotnie!
Wadowskiej-Król udało się przekonać rodziców, że dzieci dla zdrowia muszą trafić do prewentorium. Ludzie nie chcieli występować przeciwko hucie, bo huta była ich żywicielką. A władza bała się gniewu klasy robotniczej: plotkowano, że „doktórka” chce podburzać ludzi. Prof. Hager-Małecka dzięki swoim powiązaniom przekonała z kolei wierchuszkę partyjną do tego, by wywozić dzieci z terenów zagrożonych. W prasie pojawiły się nawet notki w stylu: „w różnych miejscach Górnego Śląska i Podbeskidzia prowadzi się badania mające na celu porównanie warunków życia dzieci w różnych miejscach naszego regionu”. Ale oficjalnie nie mówiono o ołowicy.
Później udało się też przekonać władzę do przesiedlenia mieszkańców z osiedla najbliżej huty.
Tak, prof. Hager-Małecka przekonała do tego pierwszego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego Zdzisława Grudnia – podobno udało się to dzięki temu, że przy rozmowie obecny był Edward Gierek. Na tych osiedlach panowały zresztą fatalne warunki, to były familoki bez łazienek, z rynsztokami. Ludzie dostali mieszkania o wyższym standardzie i dalej od huty. Lekarki obawiały się, że stracą za to jątrzenie pracę – nie brakowało nacisków, żeby dały sobie spokój – ale ostatecznie pogratulowano im obywatelskiej postawy.
Jednak Wadowskiej-Król doktoratu na podstawie swoich badań nie udało się zrobić.
Jej promotorką miała zostać prof. Hager-Małecka. Ale tuż przed obroną zaczęły się problemy: że nie należy podawać wartości liczbowych, tylko procentowe, bo to lepiej wygląda, itd. Ostatecznie trzyosobowa anonimowa komisja orzekła, że ta praca jest niedostateczna i że należy ją utajnić. A prof. Hager-Małecka zaangażowała się w politykę, została posłanką i nie zawalczyła o swoją doktorantkę. Dzieci posiedziały w prewentorium, rodziny dostały nowe mieszkania, więc sprawa miała przycichnąć. Zmarnowano wielki talent i badania, których nikt na taką skalę nie przeprowadził, a Wadowska-Król wróciła do leczenia dziecięcych katarków. Nazywano ją prześmiewczo: „Matka Boska Szopienicka”. Na szczęście dziś ten przydomek używany jest jako pochwała jej bohaterstwa.
Czego uczy nas historia polskiej Żydówki i lesbijki, która skończyła w Auschwitz
czytaj także
I ty to wszystko zapamiętałeś jako „ołowiane dziecko”? Twoja książka jest tak pełna plastycznych detali, że jako reporterkę zżerała mnie zazdrość. Na przykład zbielała ze starości czekoladka, którą poczęstowała cię Wadowska-Król.
Książka jest fabularyzowana, choć bohaterowie są prawdziwi. Czasami dodawałem sceny, które mogły się w ich życiu wydarzyć. Jedni wyjeżdżali do prewentorium, drudzy emigrowali do Reichu – było dla mnie ważne, żeby pokazać, że dzieci wtedy znikały ze Śląska z dwóch powodów. Wszystkie podwórkowe opowieści są prawdziwe, tylko przekształcone. Sam nie byłem w prewentorium, do czego się pod koniec książki przyznaję – ale rozmawiałem z tymi, którzy byli. Choroba nie była w moim przypadku tak poważna. Ale jeśli chodzi o detale, raczej są prawdziwe – zajmuję się m.in. malarstwem i mam fotograficzną pamięć.
Na okładce twojej książki epidemia ołowicy w Szopienicach nazwana jest „polskim Czarnobylem”. Skąd to porównanie?
Jest taka książka Kate Brown zatytułowana Czarnobyl. Instrukcja przetrwania. Autorka stawia w niej tezę, którą mógłbym w swojej książce dosłownie przepisać. Że od skutków bezpośrednich epidemii dużo groźniejsze są skutki pośrednie. No bo ile było ofiar śmiertelnych Czarnobyla? Oficjalnie 31. Ale tak naprawdę doświadczonych skutkami wybuchu reaktora było kilkaset tysięcy osób.
czytaj także
Z ołowicą było podobnie. Czy były bezpośrednie ofiary śmiertelne? Tego nie wiem. Pacjent zero, o którym piszę, żyje do dzisiaj. Jest ciężko chory, porusza się na wózku inwalidzkim, jest w fatalnej sytuacji finansowej. Czy wszystkie te choroby układu krążenia, autoimmunologiczne, psychiczne, które dotknęły moich kolegów, o których piszą mi też czytelnicy książki, są skutkami pośrednimi? Najprawdopodobniej tak. A skutków społecznych do dziś nie przebadał nikt.
Jakie to skutki?
W dzielnicach, w których prowadziła badania Wadowska-Król, panuje największa przestępczość w Katowicach, jest najwięcej interwencji opieki społecznej. Czy to przypadek? Czy tam mieszkają źli ludzie? Nie sądzę. Mieszkają tam ludzie bezbronni, ubodzy i bardzo często schorowani w wyniku zatrucia ołowiem w dzieciństwie.
W ostatniej części swojej książki, poświęconej upadkowi huty i tragicznym skutkom transformacji, nazywasz ich mocnymi słowami: „ołowiane zombie”.
To dla mnie bardzo plastyczne porównanie, bo nieistniejąca już huta jest takim jakby dybukiem. Nie ma jej, ale wciąż się odradza, dręczy każde pokolenie, przybiera różne formy. Huty już nie ma, ale jest obojętne urzędnikom nielegalne wysypisko śmieci. Huty już nie ma, ale na jej miejscu wciąż płoną składowiska podkładów kolejowych. Huty już nie ma, ale kiedy przychodzi zdecydować, gdzie w Katowicach umieścić spalarnię śmieci, lokuje się ją w Szopienicach.
Bo nikt nie ma siły się temu sprzeciwić.
Tak. Dam taki banalny przykład. Na osiedlu mojej mamy pokłóciły się dwie spółdzielnie mieszkaniowe i ktoś wykopał dziurę, która uniemożliwia wjazd na osiedle. Nie przejedzie tam karetka pogotowia, straż pożarna, śmieciarka. Przyjechała jakaś telewizja, ale nikt problemu nie rozwiązał. Gdyby taka dziura pojawiła się przed osiedlem w Wilanowie, za tydzień by jej nie było.
czytaj także
Mimo wszystko mieszkańcy Szopienic tęsknią za hutą.
Oczywiście. Spacerowaliśmy tam ostatnio ze znajomą reporterką Anną Dudzińską i pytaliśmy ludzi o wspomnienia związane z hutą. Pewna starsza pani powiedziała nam tak: „To były świetne czasy, huta o nas dbała”. A potem wspomniała o tym, że jej mąż nie żyje, bo umarł na raka po tym, jak czyścił w hucie jakieś skażone cysterny. Ale huta była bardzo dobra, koniec kropka. Legenda huty jest tak silna, że wielu jej miłośników nie wiąże przyczyn ze skutkami. A mieszkańcy Szopienic nie chcą czytać o sobie jako o ofiarach. Ostatnio spotkałem panią, która jest wolontariuszką w Muzeum Hutnictwa Cynku i wyznała mi, że bardzo by chciała, żeby ktoś wreszcie napisał o Szopienicach dobrze. Ja też bym chciał, ale chyba najpierw powinniśmy zrozumieć, dlaczego jest źle, a potem szukać pozytywów.
O Szopienicach zawsze dobrze opowiadał Kazimierz Kutz. Przynajmniej o tych dawnych, sprzed transformacji…
Jego to akurat w Szopienicach źle przyjmowano. Kiedy przyjeżdżał na spotkania z mieszkańcami, swoimi dawnymi sąsiadami, mówiono mu: „Gdzieżeś uciekł?”. Oni chcieli, żeby Kutz został z nimi na dobre i na złe, a nie opowiadał jakieś dyrdymały w dalekiej Warszawie.
Ale oczywiście Szopienice mają się czym pochwalić i chciałbym, żeby obok Nikiszowca stały się miejscem, które odwiedzają turyści czy fotografowie. Zillmannowie, którzy stworzyli znane Nikiszowiec i Giszowiec, są też autorami projektu wieży ciśnień, cechowni huty oraz dawnego szpitala na Borkach, te miejsca są ciekawe architektonicznie.
czytaj także
Śląsk stał się w ostatnich latach atrakcyjny. Na terenach dawnej KWK Katowice powstała słynna Strefa Kultury z Muzeum Śląskim i budynkiem NOSPR-u, dobrze funkcjonuje Szlak Zabytków Techniki. Kiedyś pisałam coś dla Urzędu Marszałkowskiego i wszędzie miałam wciskać słowa klucze: nowe technologie, zielony przemysł, kultura i kreatywność. Czyli transformacja na wzór Zagłębia Ruhry czy Bilbao. Nie jestem przekonana, czy to w stu procentach wychodzi. Ale z pewnością mieszkańcy Śląska bardziej lubią swoje miasta niż w latach 90.
Już w latach 90. zaczęła się ta moda na Śląsk – nagle zorientowaliśmy się, że język śląski, który kiedyś był na podwórku obciachem, stał się atrakcyjnym wyróżnikiem lokalnej tożsamości, ludzie wykształceni zaczęli się tym popisywać. Potem pojawiały się takie inicjatywy jak Gryfnie czy festiwal Industriada. Wtedy docenione zostały budynki, które ludziom kojarzyły się głównie z tym, że są stare, brzydkie i rozsypują się od czasu, kiedy przemysł zaczął znikać z mapy Górnego Śląska.
W całej aglomeracji odbyło się to punktowo, są miejsca, które stały się modne, ale takich nikiszowców jest na Śląsku i w Zagłębiu więcej – chociażby świętochłowickie Lipiny czy czeladzkie Piaski. A te miejsca giną.
Ja też się cieszę, że do dawnej Fabryki Porcelany mogę skoczyć na techno, ale obawiam się, że kluby, w których lemoniada kosztuje kilkanaście złotych, nie są żadną alternatywą dla opuszczonych przez państwo robotników.
Uważam, że dobrze, że powstaje taka Porcelana, bo inaczej to byłyby ruiny. Ale oczywiście transformacja regionu powinna mieć charakter kompleksowy, a nie ma. Huta – jedna z katowickich matek żywicielek – przestała istnieć, więc jedyną opcją była masowa emigracja, głównie do Niemiec, potem też do Wielkiej Brytanii. Na miejscu zostali starsi ludzie, którzy załapali się na pomostowe emerytury. Ale takie historie to nie tylko region śląski, to cała Polska.
Niby tak, ale to Bytom z Sosnowcem ścigają się o pierwsze miejsce w rankingach najszybciej wyludniających się miast w Polsce. Stamtąd wyjechała prawie 1/3 populacji…
Transformacja wymagała i wymaga ogromnego kapitału, planu i zaparcia urzędników. Ktoś o tym zapomniał, ktoś tego nie umiał zrobić. W Zagłębiu Ruhry były ogromne pieniądze i kompleksowy plan, a nasza śląska transformacja miała charakter żywiołowy, może nawet nie oszukańczy, ile bezmyślny i spontaniczny. Symptomatyczny jest los samej huty Szopienice, którą ktoś przejął, sprzedał najnowocześniejsze ponoć w Europie maszyny po cenie złomu, ale i tak na tym zarobił. Ten prywatny, folwarczny właściciel miał oczywiście robotników gdzieś. No i tak to się potoczyło.
Śmiejesz się z Sosnowca, nie byłeś w Zawierciu [rozmowa z Magdaleną Okraską]
czytaj także
Współczesny Śląsk wraz z Zagłębiem nie ma też szczęścia do włodarzy. Prezydenci miast myślą swoimi interesami i swoim budżetem, a przecież aglomeracja jest jednym organizmem, który wymaga wspólnych rozwiązań. Ludzie mieszkają w jednym mieście, studiują w drugim, zakochują się w trzecim. To widać chociażby po dramatycznej kondycji komunikacji miejskiej. Po latach sporów udało się jednak powołać wspólne ciało – Górnośląsko-Zagłębiowską Metropolię. To twoim zdaniem dobry kierunek?
To świetna idea, chociaż schody zaczęły się już od nazwy. Silesia była nazwą nieakceptowalną dla Zagłębia, a dla mnie to oczywiste, że kulturowo, mentalnie, nawet geograficznie – bo mówimy o Wyżynie Śląskiej – Śląsk i Zagłębie są jednym organizmem, jednym z największych miast Europy, co świetnie widać z okien samolotu. Ale w Polsce kiepsko nam idzie porozumiewanie się w imię wyższych racji. Dlatego Euro 2012 mimo kosztownego remontu Stadionu Śląskiego nie odbyło się w Chorzowie. Bo jako pojedyncze miasto Chorzów nie mógł zaproponować szerokiej oferty. Tak czy inaczej ten, kto zrobi z tego regionu dobrze funkcjonującą metropolię, zasłuży sobie na pomnik.
Jako Zagłębiaczka w pełni się z tym zgadzam. Ale jednocześnie pragnę przypomnieć, że urażona duma Zagłębiaków nie wzięła się znikąd. Śląskie stereotypy o Zagłębiu to ordynarny klasizm – czuliście się lepsi, prawie jak Niemcy, a my byliśmy dla was swołoczą z kielecczyzny, która przyjechała na pożydowskie mienie trzymać świnie na balkonie i nosić koszule nocne jako sukienki. W tym oczywiście jest wiele prawdy, ale dokładnie takie same legendy można usłyszeć o Niemcach przesiedlonych po wojnie z Prus Wschodnich czy mieszkańcach Kaukazu przyjeżdżających do pracy w Moskwie… Zresztą sam w książce odwołujesz się do tych uprzedzeń, opowiadasz o szopienickich omach [babciach – red.], które mało zawału nie dostały, kiedy otrzymały propozycję przesiedlenia na sosnowieckie Zagórze.
W latach 70. te uprzedzenia jeszcze były silne, ale dzisiaj to już raczej tylko żarty, tak jak śmiejemy się ze Szkotów. Zresztą ludzie przyjeżdżali do pracy z całej Polski, „stuprocentowych” Ślązaków jest już niewielu. Te uprzedzenia miały też – poza tym, co mówisz – przyczynę polityczną. Na Śląsku nie było ruchu robotniczego takiego jak w Zagłębiu, Śląsk był raczej tradycyjny, skupiony wokół Kościoła, częściowo nawet endecki.
czytaj także
Ślązacy byli też dyskryminowani przez komunistów jako mniejszość, za kultywowanie lokalnej tożsamości można było zostać nazwanym piątą kolumną Hitlera. Nie wspominając już o powojennych obozach koncentracyjnych…
To swoją drogą. Poza tym nowa władza nie miała zaplecza na Śląsku i musiała je tam eksportować. Na ważne stanowiska przychodzili ludzie mierni, ale wierni, zza dawnej granicy. Ślązacy rzeczywiście traktowali ich z pogardą, władza komunistyczna nie cieszyła się tam szczególną estymą.
No ale zaraz, przecież Śląsk w porównaniu z wieloma regionami Polski nie miał się np. w latach 70. źle.
Były pewne przywileje, ale za jaką cenę? Górnicy i hutnicy wykonywali morderczą pracę, cierpieli na poważne choroby zawodowe i żyli na skażonej, zdegradowanej ziemi. Kiedy przemysł upadł, nikt się nimi nie zajął, zostali systemowo bez pracy. Więc może wad było więcej niż zalet?
Czyli Polska miała wyidealizowany obraz Śląska? Tata mi opowiadał, że w latach 80. za śląskie blachy na wakacjach nad morzem można było zastać przebitą oponę.
Oczywiście Śląsk był lepiej zaopatrzony, były sklepy górnicze, było święto „Trybuny Robotniczej”, ale Polska miała obraz Śląska wykreowany przez propagandę. Moja babcia też stała w kolejce po mięso. To poróżniło ludzi. Jeśli mówić ludziom, że inni mają lepiej od ciebie, to animozje pojawią się automatycznie.
W Sosnowcu okres lat 70. wspomina się jednak z ogromną nostalgią. Pisałam kiedyś reportaż o tym, co dzieje się na grobie Edwarda Gierka 1 listopada. Nasłuchałam się o zupach z rekina w puszce i czekoladzie Toblerone w Supersamie…
Sosnowiec bardzo się identyfikuje z Edwardem Gierkiem, podobnie jak z Janem Kiepurą. To mnie wcale nie dziwi. Na pewno zarówno na Śląsku, jak i w Zagłębiu ciężka, wyczerpująca praca robotników dawała im też dumę i godność. Kiedy zaczęto zamykać zakłady pracy, dla wielu ludzi oznaczało to nie tylko utratę zarobków, ale i przekreślenie dotychczasowej podstawy poczucia własnej wartości: okazało się, że ich praca była nic niewarta.
czytaj także
A czy formułowane dziś przez prawicę złośliwości wymierzane w Ślązaków grają na tym dawnym resentymencie, na zawiści wobec Śląska?
Myślę, że ludzie są po prostu podatni na takie manipulacje. Nie ma znaczenia, czy mowa o wegetarianach, cyklistach, osobach LGBT czy Ślązakach. Wystarczy podatny grunt braku wykształcenia czy wąskich horyzontów. Jak się skutecznie wykreuje obraz wroga, ludzie to kupią. Przecież wszędzie w Polsce wiszą tabliczki: „zły pies, a gospodarz jeszcze gorszy”. Zawsze mi to sprawia przykrość, bo panuje ogólna akceptacja dla takiej mentalności: coś, czego nie znamy, jest zagrożeniem, na które trzeba nasłać psa.
W ostatnich wyborach biedne, ale tradycyjnie „czerwone” Zagłębie i bogatsze miasta Śląska zagłosowały na Rafała Trzaskowskiego, biedniejsze miasta Śląska czy też miasta górnicze – na Andrzeja Dudę. Ślązacy nie czują się już obrażeni niegdysiejszymi słowami Jarosława Kaczyńskiego o „zakamuflowanej opcji niemieckiej” i „natężeniu patologii”?
Mówiłem już o wieloletnim roztapianiu się rdzennych Ślązaków w napływowej ludności. To, co było marzeniem opisywanego przeze mnie sekretarza wojewódzkiego Zdzisława Grudnia, dokonało się teraz, właściwie na naszych oczach. Część poumierała, część wyjechała, część przedkłada materialne obietnice socjalne nad inne wartości. Część w ogóle nie poszła na wybory. Niestety. Tutejsi ludzie są nieufni wobec polityki, powiadają, że politykę zawsze przynoszą na Śląsk obcy, ludzie z zewnątrz. Może jednak byt określa ich świadomość?
**
Michał Jędryka – menadżer, scenarzysta i malarz z kilkoma wernisażami na koncie. Autor niezliczonej ilości tekstów reklamowych, albumu Śląsk. Last minute i poradnika o popkulturze. W książce Ołowiane dzieci. Zapomniana epidemia, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyka Polityczna, opisał m.in. własną historię.