Kiedy w 2015 roku PiS wziął władzę, zabrał się za tworzenie nowych elit. Młode wilki z PiS w 1989 r. nie spały na stoczniowym styropianie, ale w kołysce. Tymczasem za nowe, młode pokolenie Platformy robi dziś 47-letni Rafał Trzaskowski, a na sobotnią konferencję PO ściągnięto z zasłużonej emerytury Lecha Wałęsę − z trasy komitetów wyborczych pisze Dawid Krawczyk.
W niedzielę najważniejsze wybory ostatnich 30 lat. Dlaczego akurat te wybory miałyby być ważniejsze od tych sprzed czterech czy ośmiu lat? Nie do końca wiadomo, ale politycy, od lewa do prawa, od morza do Tatr, nawijają ludziom na dożynkach, piknikach, konwencjach, że te wybory to są te najważniejsze.
Kampania też nie jest szczególnie emocjonująca, bo jak tu się emocjonować wyścigiem, skoro już wiemy, kto wygra. W październiku 2019 roku polska scena polityczna sprowadza się do tego, że niezależnie ile komitetów wyborczych staje na starcie, na końcu i tak wygrywa PiS. Nie wiemy tylko, kto i jak spektakularnie przegra.
Idzie nowe?
Ostatnie dni przed niedzielnymi wyborami to nie sprinterski finisz, raczej ślamazarne człapanie do linii mety. Przez ostatnie tygodnie towarzyszyłem każdej z ekip na kampanijnym szlaku. Jedni wpuścili mnie do busów, a innych musiałem gonić samochodem.
Zżarłem tyle kiełbasy wyborczej, że odbijać mi się nią będzie spokojnie jeszcze przez cztery lata. W zamrażarce ciągle mam bimber, który dostałem od jednego z polityków opozycji na dożynkach, a na drzwiach lodówki magnes z gumową kaczką, taki gadżet rozdawany na piknikach Prawa i Sprawiedliwości.
Nasłuchałem się tyle pustosłowia, okrągłych zdań i obietnic bez pokrycia, że trudno mi się emocjonować kolejną piątką, szóstką czy gabinetami cieni ugrupowań, które nie mają szans na wygraną. Z obietnic najbardziej spodobała mi się chyba ta złożona przez podnieconego polityka Lewicy na skwerze w jednym z miasteczek na trasie Lewicobusa. Złapał potencjalnego wyborcę za rękę, spojrzał mu głęboko w oczy i powiedział najbardziej przekonująco, jak tylko potrafił: „Zrobimy wszystko!”. Wyborca powiedział, że zagłosuje.
czytaj także
Frazes o „najważniejszych wyborach” dźwięczy mi już w głowie. A co jeśli tym razem nie jest to tylko frazes? Prezes PiS przekonuje swoich sympatyków w wypełnionych po brzegi salach, że wybory są najważniejsze, bo to ostateczny bój z dogorywającą „postkomuną”. Opozycja straszy, że bronić trzeba resztek demokratycznego państwa niezawłaszczonego przez PiS. Dwie dobrze znane melodie, grane w kółko co najmniej od 2015 roku.
Po tym, czego naoglądałem się na kampanijnym szlaku, jestem w stanie uwierzyć, że to rzeczywiście mogą być najważniejsze wybory, ale z zupełnie innych powodów, niż chcieliby tego liderzy PiS-u i anty-PiS-u. Trzydzieści lat po pierwszych, częściowo wolnych wyborach polska polityka trzeszczy od pokoleniowego konfliktu.
Drodzy liberalni rodzice, wasza nostalgia już nigdy nie wygra z PiS
czytaj także
Może nie widać go jeszcze na powierzchni codziennej newsowej sieczki, ale z bliska, na lokalnych konferencjach, kampanijnych eventach i w rozmowach z politykami styranymi ściskaniem setek obcych dłoni − widać go bardzo dobrze. To, jak wobec zmiany pokoleniowej ustawią się partie, zdecyduje o ich przyszłości.
Młode wilki w katowickim spodku
Problem wymiany pokoleniowej ma z głowy tylko PiS. Kiedy w 2015 roku wziął władzę i zabrał się za tworzenie nowych elit, szybko musiał się zmierzyć z brakami kadrowymi – sytuacja wręcz wymarzona dla ambitnych młodych wilków. Pełno było ich na konferencji programowej PiS, zorganizowanej na początku lipca w katowickim spodku.
Po korytarzach centrum konferencyjnego przechadzali się nie członkowie lokalnych struktur rozdający ulotki pod delikatesami, tylko szefowie spółek skarbu państwa, prorządowi dziennikarze, lobbyści i eksperci zaprzyjaźnieni z obozem władzy. Niektórych pamiętam jeszcze z czasów, kiedy nosili teczki za prominentnymi politykami z okolic Platformy Obywatelskiej.
Po zmianie władzy przeskoczyli na bardziej rokującego konia i zostali za to sowicie wynagrodzeni. Średnia wieku zdecydowanie niższa niż w ławach sejmowych. Młodzi i zdolni z PiS działają nie tylko w cieniu i kuluarach. Wysoko na listach wybili sobie miejsce politycy, którzy w roku 1989 spali w kołysce, a nie na stoczniowym styropianie.
Dla całej reszty wyborczego peletonu pokoleniowa transformacja jest dużo bardziej bolesna. Kiedy do podziału są nie rządowe synekury, tylko parlamentarne mandaty, i to w bardzo deficytowych ilościach, walka młodych ze starymi jest o wiele ostrzejsza.
Kiedy Platforma Obywatelska była u szczytu swojej popularności, „starzy” nie byli jeszcze wystarczająco starzy, żeby zrobić miejsce młodym i ambitnym. Choć miała jeszcze czym się podzielić − nie wychowała sobie zastępów gotowych dać liberałom nową energię. Starczy powiedzieć, że za nowe, młode pokolenie Platformy robi dziś 47-letni Rafał Trzaskowski.
I chociaż dzisiaj bus Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, kandydatki Koalicji Obywatelskiej na premierkę, pełny jest młodych specjalistów i specjalistek od kampanijnej orki, to na konwencji wyborczej w warszawskiej hali na Żeraniu przeważały jednak twarze znane obiektywom kamer i aparatów od lat. To nie przypadek, że po sobotniej konferencji nie cytujemy słów młodych polityczek, tylko białowłosego Lecha Wałęsy, ściągniętego przez Platformę z zasłużonej politycznej emerytury.
Sojusz Lewicy Demokratycznej też nigdy nie poradził sobie ze zmianą pokoleniową. To o tyle ciekawe, że komu jak komu, ale młodym niegdyś działaczom PZPR, którzy transformacji w SdRP zawdzięczają swoje spektakularne polityczne kariery, nie trzeba tłumaczyć, jak ważna jest zmiana warty.
Otrzaskana jeszcze w latach 80. gwardia starego SLD zbudowała jednak szklany sufit, pod którym w czasach III RP przyduszano ambitnych polityków młodego pokolenia. Wystawiało ich na niebiorących miejscach i publicznie upokarzało.
Zmęczeni, albo odchodzili z partii, albo pokornie akceptowali rolę w tylnych szeregach. Próby pokoleniowej rewolucji podjęte przez Olejniczaka i Napieralskiego wypaliły się stosunkowo szybko. W końcu za brak nowych twarzy i zastój przyszło zapłacić cenę i w 2015 roku SLD, podgryzane przez młodą lewicę z Razem, wylądowało poza parlamentem.
W busie Lewicy najwięcej o zmianie pokoleniowej mówi Włodzimierz Czarzasty. Dobrze wie, że to jedyna szansa na przetrwanie dla SLD. W partii nie jest najmłodszy, ale na listach komitetu Lewicy jest sporo działaczy starszych od niego o całe pokolenie, którzy niekoniecznie podzielają entuzjazm dla koalicji z młodzieżą odgrażającą się jeszcze niedawno, że będzie wsadzać liderów Sojuszu do więzienia.
Lewica chyba jest jedyną ekipą, która − poza PiS − z nadzieją i optymizmem wyczekuje niedzielnych wyników. Liczy na dwucyfrowy wynik, ale nawet przy najlepszych wiatrach politycznych fruktów do podziału nie będzie dużo. Z jednego okręgu wejdą jedna, dwie, góra trzy osoby.
Dlatego pod dywanem deklarowanej zgodności i opowieści o pokojowym porozumieniu „trzech pokoleń lewicy” potrafi się nieźle kotłować. Kiedy we wrześniu na trasie Lewicobusa politycy zatrzymali się w Pile, najpierw było jak na każdym innym przystanku, a później zrobiło się dziwnie.
Czarzastego obstąpili emeryci, Zandberga wyraźnie młodszy elektorat, a Biedronia wszyscy, którzy potrafią zrobić selfie. Po serii uścisków dłoni rozpoczęła się konferencja, niemal w całości poświęcona promocji lokalnej „jedynki”, Dariusza Standerskiego, 26-letniego polityka Wiosny, autora programu partii Biedronia w wyborach do europarlamentu.
Siedemdziesięcioletni Romuald Ajchler, który karierę rozpoczynał w roku 1970 w PZPR, a później przez ponad 20 lat zasiadał w ławach sejmowych z ramienia SLD, wylądował na drugim miejscu na liście. Na konferencji w Pile nie wytrzymał i wbrew wcześniejszym ustaleniom dorwał się do głosu, żeby przypomnieć o sobie i innych kandydatach.
Federa sprawdziła, co programy wyborcze mówią o prawach kobiet
czytaj także
Na końcu stawki
Koalicja Polska, czyli PSL z dodatkami Kukiz ’15, idzie łeb w łeb z Konfederacją. Na końcu stawki ścierają się komitety tak różne, jak to tylko możliwe. Najstarsza polska partia polityczna i jeden z najnowszych tworów na scenie.
PSL przechodziło już niejedną pokoleniową wymianę, w Konfederacji podziały na młodych i starych nie są tak istotne, bo de facto jest to zbieranina tak różnych i niejednorodnych środowisk, że łączy je przede wszystkim ambicja przekroczenia progu.
Różnorodność u konfederatów może być wyzwaniem nie tylko przy układaniu list. W czasie konwencji programowej zorganizowanej w stolicy najpierw przemawiali liderzy, a później nastąpiła niekończąca się prezentacja pomniejszych grup wchodzących w skład porozumienia.
Nawet najbardziej zagorzali sympatycy Konfederacji nie mieli siły, żeby wystać do końca wydarzenia i wychodzili przed blaszaną halę na tacosy z meksykańskiego food trucka. Nie winię ich − sam zawinąłem się po prezentacji grup polonijnych, pro-liferów, partii kierowców i kresowiaków.
Służby, mafie i loże vs „szczęść boże”, czyli magiczny świat Grzegorza Brauna
czytaj także
Z kolei Polskie Stronnictwo Ludowe i sam Kosiniak-Kamysz prowadzili kampanię tak, jakby miejsce w parlamencie mieli zagwarantowane, a nie jakby ważyło się właśnie ich być albo nie być. Kiedy zapytałem lidera PSL na festiwalu podpłomyka plebańskiego w małopolskim Gdowie, dlaczego nie walczą, nie gryzą trawy, odpowiedział szczerze, że robią, co mogą, ale PSL po prostu nie stać na potężną, ogólnokrajową kampanię.
Obserwowałem szefa ludowców podczas objazdu po jego okręgu. Z niebywałą godnością zbierał cięgi od tych, którzy pamiętali go przede wszystkim z czasów rządu PO−PSL.
Sympatykom z kolei opowiadał o swojej koncepcji PSL jako umiarkowanej partii chadeckiej, zainteresowanej losami wsi, ale bynajmniej nieograniczającej się do rolniczego elektoratu, który skurczył się przez przemiany polskiej wsi, a częściowo odpłynął do PiS. Kosiniak-Kamysz to nowe PSL, młode, dobrze wykształcone, wizerunkowo i mentalnie z innej bajki niż Pawlak, Sawicki czy Piechociński.
Z Atlanty na wieś [Sierakowski rozmawia z Kosiniakiem-Kamyszem]
czytaj także
Pytanie, czy wyobrażony elektorat lekarza z krakowskiej inteligenckiej rodziny przeistoczy się w głosy wrzucone w niedzielę do urn wyborczych i zapewni mu nie tylko mandat poselski, ale również wewnętrzny mandat do dalszej transformacji partii.
„Mam już swoje lata”
W lecie słuchałem prezesa PiS na tzw. piknikach rodzinnych – kampanijnych wiecach przed oficjalną kampanią. Wtedy mówił ze sceny swoim sympatykom objadającym się watą cukrową i kiełbaskami z grilla całkiem wprost: „Za cztery lata, to pewnie nie ja będę w tym miejscu stał, bo mam już swoje lata”. Po tym, jak wygląda partia, kto występuje na najważniejszych scenach i na backstage’u, widać, że PiS zdaje sobie sprawę z wagi pokoleniowej wymiany w partyjnych szeregach.
Oczywiście łatwiej przeprowadzać takie procesy partii władzy z czterdziestoprocentowym poparciem. Ale jeśli partie opozycji nie przejdą pokoleniowej transformacji, to PiS odskoczy im na dłużej niż do następnych „najważniejszych wyborów” w historii.