W sobotę ulicami Białegostoku po raz pierwszy w historii przeszedł Marsz Równości. Zachęcani przez lokalnych biskupów i prawicowych polityków nacjonaliści zaatakowali manifestujących, bijąc ich, opluwając, obrzucając kamieniami i petardami. Wśród uczestniczek marszu była Małgorzata Kowalska. Publikujemy jej zapiski.
I.
Było ostro. Zwłaszcza na początku, na placu NZS – tam było wprost groźnie. Weszłam na plac „od tyłu” (bo ktoś mi powiedział, że tak będzie lepiej), ale nie mogłam się przedostać do miejsca zbiórki marszu (nie wiedząc z góry, gdzie ono dokładnie jest). Obie strony placu zajmowali kibole i „uczestnicy narodowi”, rozdzieleni kordonami policji. Były ryki, leciały butelki i petardy. Wraz z grupką zagubionych osób także zmierzających na marsz musiałam się na chwilę cofnąć w głąb ulicy Kalinowskiego, gdy jakaś butelka rozbiła mi się pod nogami. Do marszu dołączyłam na początku Lipowej, najpierw idąc przez jakiś czas chodnikiem wśród „patriotów”.
Dalej było już łatwiej – mimo sporych grup nienawistnej gawiedzi wzdłuż całej trasy, rzucanych tu i ówdzie petard i kilku postojów oraz wymuszonej pod koniec zmiany trasy. Najpierw szłam wśród osób zupełnie nieznajomych, głównie licealnej młodzieży, ale wkrótce zaczęłam natykać się też na znajomych. I wisienka na torcie: gdzieś w połowie trasy zostaliśmy z moim partnerem spisani przez policję, bo akurat od pięciu minut trzymaliśmy za górny brzeg baner (ktoś nam to przekazał, niosący się zmieniali), stanowiący rodzaj osłony jednego z boków marszu.
W Białymstoku to nie była rozróba, tylko próba homofobicznego pogromu
czytaj także
Na banerze był napis „Pierwszy Marsz Równości w Białymstoku”, a obok logo marszu ze znanym białostockim pomnikiem – komunistycznym, ale przejętym jakiś czas temu przez patriotów – przystrojonym na tęczowo. Otóż policjantom ktoś zgłosił profanację symboli narodowych na tym banerze, a oni uznali za swój obowiązek spisać niosących, choć jeden z nich, bez munduru, zastrzegał, że to formalność, bo on tu naruszenia nie widzi, ale musi reagować, gdy jest zgłoszenie…
Poza tym policja otaczająca marsz dość szczelnym kordonem, a okazjonalnie wyłapująca najbardziej agresywnych „kontrmanifestantów”, używająca parę razy pocisków hukowych, a nawet gazu do rozproszenia większych ich grup, spisała się chyba dość przyzwoicie, choć przynajmniej na początku ewidentnie nie panowała nad sytuacją. W każdym razie marsz przeszedł. A chwilami było nawet radośnie. Warto było.
II.
Przeczytałam ileś relacji z wczorajszego marszu. Wynika z nich, że w niektórych miejscach było jeszcze gorzej, niż mi się wydawało (a nie wydawało mi się dobrze, prawdę mówiąc, sama parę razy miałam duszę na ramieniu). Teraz trzeba to doświadczenie intelektualnie przetrawić. Ale zanim o tym, jeszcze jeden szczegół w trybie relacji. Przez jakiś czas, już pod koniec marszu, szłam w pobliżu starszych ludzi: kobiety i mężczyzny. W związku z okresowymi blokadami i postojami, a w końcu zawracaniem trasy marszu, także w efekcie zatrzymania mnie przez policję za niesienie baneru, o czym wcześniej pisałam, na różnych odcinkach marszu szłam w różnych jego miejscach, w otoczeniu różnych osób. Większość uczestników marszu stanowili ludzie młodzi, a nawet bardzo młodzi. A wśród nich para tych staruszków: on całkiem siwy, ona tęgawa i poruszająca się z pewnym trudem. Miałam ochotę ich zagadnąć, dlaczego tu są, ale się nie odważyłam. Skoro byli, to znaczy że mieli taką potrzebę. Ale to mnie poruszyło.
III.
Jeśli chodzi o wnioski z wczorajszego marszu, w porządku diagnostycznym wygląda to tak. Największe, wprost fizyczne zagrożenie tworzyła kibolska chuliganeria przybyła z całej Polski, ale na zaproszenie miejscowych. Poza chuliganerią wielu było wzmożonych patriotycznie i religijnie „zwykłych ludzi”, bluzgających na uczestników marszu z chodników albo uczestniczących w blokadach przed katedrą i na ul. Mickiewicza. Kto za to odpowiada? Odpowiedź jest prosta: na ideologicznym poziomie prawicowa, pisowsko-narodowa polityka i propaganda szukająca wroga oraz Kościół dążący do hegemonicznej władzy nad owieczkami, w tym nad ich seksualnością. Personalnie, w kontekście lokalnym, pisowski marszałek województwa i pisowscy radni, biskup Wojda, ale także prawosławny biskup Jakub. To ichnie non possumus zarazem natchnęło chuliganerię i zwyczajnych głupoli do „stawiania oporu ideologii LGBT”, jak i z góry usankcjonowało wszelkie ich działania w ramach tego „stawiania oporu”.
W tej sytuacji trudno się dziwić pewnemu niezdecydowaniu policji, która energicznie zabrała się za chuliganerię bodaj dopiero wtedy, gdy zaatakowani zostali sami funkcjonariusze, nie potrafiła natomiast zapanować nad przemocą dotykającą uczestników marszu, zwłaszcza przed jego formalnym rozpoczęciem oraz po jego formalnym zakończeniu. Najwidoczniej ochrona „sodomitów” z założenia nie należała do policyjnych priorytetów… W tym kontekście wymowny, choć sam w sobie zupełnie niepoważny jest fakt wylegitymowania i spisania mojej skromnej osoby za podtrzymywanie banera z rysunkiem, w którym jakiś oszołom dopatrzył się profanowania symboli narodowych. Widać było, że spisującemu mnie policjantowi jest trochę głupio, no ale mus to mus. Może gdyby nie nadał żadnego biegu patriotycznemu doniesieniu, mógłby mieć służbowe kłopoty? W każdym razie bóg zapłać policji, że jednak ten marsz ochraniała, bo inaczej mogłaby być, a raczej na pewno byłaby, jatka.
W sensie czysto administracyjnym za przemoc towarzyszącą marszowi odpowiadają w dużej mierze władze miasta i jego prezydent. Tym razem zgrzeszono nadmiernym „demokratyzmem” połączonym z całkowitym brakiem wyobraźni. Jak można było pozwolić na to, aby spęd kiboli odbywał się w tym samym miejscu, co zaplanowany początek marszu? Czy prezydent i jego ludzie mogli poważnie zakładać, że kibole grzecznie się rozejdą, ustępując miejsca „tęczowym”? Czy to z głupoty wypłynęła taka decyzja urzędu, czy ze strachu, żeby nie narazić się „środowiskom kibicowskim” i „zdrowej części narodu”?
Patrząc na rzecz w porządku normatywnym: ktoś powinien za to wszystko beknąć. Ale wiadomo, że nie beknie. Ani Kościół, ani pisowskie władze samorządowe, ani „liberalne” władze miasta. I to jest najbardziej przygnębiające.
IV.
Warto jeszcze spojrzeć na rzecz filozoficznie. Bardzo roboczo rzecz ujmując, widzę te wydarzenia następująco: niemiecki filozof Max Scheler stworzył kiedyś teorię sympatii, zgodnie z którą emocje mają wartość poznawczą, pozwalając odróżniać wartości i antywartości. Grubo mówiąc, zgodnie z tą teorią, miłość odkrywa dobro, a nienawiść zło. Teoria ta słabo jednak zdaje sprawę z perwersji, jakim ulegają emocje i ich „zdolność poznawcza”. Poświęca wprawdzie sporo miejsca problemowi resentymentu (który w tym ujęciu polega na nienawiści do wartości wyższych i ukochaniu niższych), ale nie uwzględnia roli zinstytucjonalizowanych ideologii i religii w tworzeniu, a przynajmniej fiksowaniu fantazmatów i ukierunkowywaniu emocji. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że stosunkowo niewielu ludzi stać na samodzielny wgląd w „strukturę wartości” lub samodzielną refleksję moralną, większość zaś ulega popędom, których obiekt zależy w znakomitej mierze od instytucjonalnie serwowanej symboliki. Gdy politycy i Kościół przestrzegają przed „ideologią LGBT”, to zupełnie wystarczający powód, aby nienawiść i agresję skierować przeciwko „tęczowym”. Wyzywać, pluć i rzucać kamieniami.
Niektórzy z tych nienawistników to zapewne „biedni ludzie”, sfrustrowani ekonomicznie albo kulturowo, niedający sobie rady z wyzwaniami i komplikacjami współczesnego świata, szukający kompensacji. Ale ci, którzy ich agresję stymulują i ukierunkowują, nie są biedni w żadnym sensie. Zresztą, czy świadomość, że zostało się pobitym przez „biednego człowieka”, agresywnego jak cholera, może stanowić wielkie pocieszenie lub „lekcję krytycyzmu” dla pobitego?
V.
Zupełnie na koniec: PiS najwyraźniej się jednak przestraszył reperkusji marszu w Białymstoku. Nawet w Wiadomościach TVP, choć z jednodobowym opóźnieniem, słychać jakieś gadanie o braku tolerancji dla przemocy przeciwko LGBT, replay ze starej gadki Szydło, jak to Polacy kochają różnorodność, i nowsze wezwanie Morawieckiego do życia w zgodzie mimo różnicy poglądów. W sumie można by pomyśleć, że faktycznie biedne to ludowe faszolstwo: najpierw władza zachęca, a potem napomina i karze. W efekcie kilku byczków dostanie pewnie wyroki lub mandaty, ale co z ręką, która trzymała ten kibolski miecz? Władza pragnie normalizacji: żeby nikt nie gadał o żadnych prawach dla mniejszości i o żadnym, tfu, LGBT, i żeby ci, którzy o tym gadają, jednak nie byli bici na ulicach. Założenie jest wszelako wyraźne: bici sami się proszą.
VI.
Tylko nie myślcie sobie, że to jakiś „specyficznie białostocki” przypadek. Nic mnie tak nie wkurza, jak taka regionalna esencjalizacja i stygmatyzacja. Białystok jest wszędzie.
**
Prof. Małgorzata Kowalska – profesor filozofii na Uniwersytecie w Białymstoku, kieruje Zakładem Filozofii Współczesnej i Społecznej na Wydziale Historyczno-Socjologicznym, zajmuje się współczesną filozofią francuską, fenomenologią, postmodernizmem oraz filozofią społeczną i polityczną. Autorka między innymi książek Jean-Paul Sartre i paradygmaty filozoficznego myślenia (1997), Dialektyka poza dialektyką. Od Bataille’a do Derridy (2000), Demokracja w kole krytyki (2005).