Lewica znowu staje przed nieprzyjemnym wyborem w drugiej turze wyborów. Nie ma w niej swojego kandydata, więc musi zagłosować na mniejsze zło lub nie głosować w ogóle.
Niemal pięć lat temu w Krytyce Politycznej pojawił się mój pierwszy tekst, zatytułowany Liberalne bezkręgowce, napisany pod wpływem oburzenia na stwierdzenie, że „Paryż jest wart konfederackiej mszy”. W haśle tym była zawarta zgoda na przymilanie się liberalnych polityków do skrajnej prawicy, co uważałem za bardzo krótkowzroczne, ponieważ legitymizowano w ten sposób jej obecność na scenie politycznej i otwierano drogę ku dalszym sukcesom. Aż chciałoby się powiedzieć: „a nie mówiłem?”.
Oceniając ten tekst z perspektywy czasu, widzę, że byłem zdecydowanie zbyt optymistyczny, jeśli chodzi o postawienie Zachodu jako pozytywnego kontrprzykładu. W międzyczasie chociażby we Francji liberałowie wybrali nieformalne współrządzenie wspólnie z nacjonalistami. Jednak główna teza wydaje mi się tak samo aktualna – umizgi do skrajnej prawicy dla progresywnych wyborców powinny być nieakceptowalne, a bezwarunkowa wierność „mniejszemu złu” to ślepa uliczka.
Afera mieszkaniowa zaszkodziła Nawrockiemu, ale nie przeszkodzi mu w zwycięstwie
czytaj także
Asertywność ma sens
Dyskusja na temat taktycznego głosowania na liberalną centroprawicę (PO) dla powstrzymania prawicy konserwatywnej (PiS) odbywa się przy każdych kolejnych wyborach. Tegoroczna edycja znalazła już swój wyraz w innych tekstach, które ukazały się na łamach Krytyki Politycznej. Przemysław Witkowski ostrzegał przed zostawaniem w domu podczas drugiej tury, ponieważ oznaczałoby to wpadnięcie w sidła pisowskiej propagandy. Wojtek Żubr Boliński sprzeciwił się tego rodzaju moralnym szantażom. Podobne spory dzielą i dzieliły nie tylko publicystów, ale też parlamentarzystów.
Politycy Nowej Lewicy jeszcze w grudniu atakowali Adriana Zandberga za niechęć do uznania się za część „obozu demokratycznego” i brak deklaracji poparcia dla Trzaskowskiego w drugiej turze – na pół roku przed głosowaniem! – nie zważając na to, że taka kapitulancka logika doprowadziła w 2020 roku do upokarzającej klęski Roberta Biedronia. Bo po co głosować na kandydata, który tylko czeka na przekazanie swojego poparcia komuś innemu? W tym roku żywa rywalizacja na lewicy odsunęła na bok takie dywagacje i tym samym wzmocniła kampanie Zandberga i Biejat, którzy łącznie otrzymali blisko 10 proc. głosów. Z kolei taki wynik sprawił, że progresywny wyborca stał się przedmiotem rywalizacji innych opcji politycznych.
Markiewka: Nie poszło Trzaskowskiemu z tym skrętem w prawo, prawda?
czytaj także
Krótko przed pierwszą rundą głosowania nielewicowi kandydaci zaczęli nieśmiało przebąkiwać, że warto byłoby coś zrobić z kryzysem mieszkaniowym lub zapaścią systemu opieki zdrowotnej, a oczko do lewicy puścił nawet Jarosław Kaczyński, wprost przyznając rację Adrianowi Zandbergowi i zapowiadając „załatwienie sprawy mieszkaniowej” poprzez wprowadzenie podatku katastralnego. Po ogłoszeniu wyników pierwszej tury o budowie mieszkań zaczęli mówić także politycy PO, dotychczas niepalący się do takich rozwiązań. Sam Rafał Trzaskowski złożył szereg obietnic Magdalenie Biejat w zamian za oficjalne przekazanie poparcia.
Moralne szantaże tylko szkodzą
Prezydent Warszawy został zmuszony do takich zabiegów, ponieważ dość niemrawa kampania przyniosła mu rozczarowujący wynik w pierwszej turze – co prawda znalazł się na pierwszym miejscu, ale z przewagą nad rywalem z PiS-u znacznie mniejszą od spodziewanej. Także rezultaty koalicyjnych sojuszników nie napawają obozu Trzaskowskiego optymizmem, więc na wagę złota byłoby pozyskanie wyborców Zandberga.
Nie trzeba chyba przypominać, jak mało rząd Tuska zrobił dla spełnienia oczekiwań lewicowych wyborców – kryzys mieszkaniowy trwa w najlepsze, nie ruszono przepisów antyaborcyjnych ani kwestii praw osób LGBT, a pieniądze zabrane systemowi opieki zdrowotnej mają finansować prezenty dla przedsiębiorców. Do tego trwa łamanie Konstytucji i prawa międzynarodowego poprzez politykę azylową tworzoną z myślą o zadowoleniu skrajnej prawicy. Tę ostatnią wzmacniały zarówno działania rządu, jak i strategia wyborcza Trzaskowskiego.
Z jednej strony wypowiedzi prezydenta Warszawy po pierwszej turze wskazują na pewną refleksję – ktoś w sztabie zorientował się, że nie można poparcia lewicy brać za pewnik i wypada poczynić gesty pojednawcze, wspomnieć o legalnej aborcji czy tanich mieszkaniach. Z drugiej Borys Budka wraz z Ryszardem Petru znów chwalą „wolnościowy” i „przedsiębiorczy” elektorat Konfederacji, aby zniechęcić go do głosowania na „ultrasocjalistycznego” Karola Nawrockiego. Sam Trzaskowski deklaruje gotowość do rozmowy o propozycjach gospodarczych Mentzena, a jednocześnie jego zwolennicy prześcigają się w atakach na „zdradziecką” lewicę.
W ciągu kilku dni liberalny komentariat oskarżył wahających się lewicowych wyborców o niszczenie demokracji, partię Razem umieścił w jednym szeregu z Braunem i AfD, a Adriana Zandberga porównał do pilota samobójcy, który przed dekadą celowo rozbił się wraz z pasażerami. Atmosfera jest iście histeryczna i udziela się najróżniejszym osobom. Skądinąd szacowny badacz przekonuje, że druga tura stawia nas przed wyborem niczym w Jedwabnem: albo mordujemy Żydów, albo ich ratujemy. To chyba najpotężniejszy z szantaży moralnych, z jakimi miałem okazję się spotkać, ale wątpię w jego skuteczność. Najlepsze dla Trzaskowskiego byłoby uciszenie takich głosów oraz pozwolenie, aby do lewicowych wyborców częściej docierały wieści z obozu przeciwnego.
Alternatywa jeszcze gorsza
Za sprawą limitu dwukadencyjności Prawo i Sprawiedliwość jest reprezentowane przez innego kandydata niż przy dwóch poprzednich okazjach, co raczej nie stanowi zmiany na plus. Andrzej Duda jest człowiekiem bez właściwości, uosabia PiS, ale nie można go było powiązać z najgorszymi, najbardziej radykalnymi elementami wówczas rządzącej partii. Nie działał dzięki temu mobilizująco na ogół elektoratu, zwłaszcza że wybory odbyły się w stosunkowo korzystnym dla niego momencie – po wprowadzeniu kilku pożytecznych programów socjalnych, a przed wyrokiem TK i atakiem na prawa kobiet.
To była kampania bez klimatu. Nawet Ostatnie Pokolenie cieszy się z rozmów na święty nigdy
czytaj także
Tymczasem Karol Nawrocki jeszcze przed kampanią wyborczą dał się poznać jako architekt prawicowej propagandy historycznej, potem wyszły na jaw wątpliwe operacje mieszkaniowe z niedalekiej przeszłości, a po pierwszej turze szybko pospieszył złożyć hołd Sławomirowi Mentzenowi i podpisać jego listę żądań, co nie stanowi zaskoczenia, jeśli spojrzeć na wcześniejsze flirty kandydata PiS-u z Konfederacją. Nawrocki bez wahania walczy również o elektorat Grzegorza Brauna, krytykując chociażby obowiązek szczepień. Mamy więc do czynienia z politykiem zdecydowanie bardziej prawicowym niż Trzaskowski i gotowym patronować współpracy PiS-u z ekstremistami.
Jedynym z lewicowej perspektywy argumentem na rzecz Nawrockiego jest to, że może on (podobnie jak Duda) blokować turboliberalne pomysły aktualnego rządu, w rodzaju obniżenia składki zdrowotnej dla przedsiębiorców. Raczej nie z powodów ideowych, bo trudno o socjalność posądzać kandydata postulującego konstytucyjny zakaz podatku katastralnego i akceptującego program gospodarczy Konfederacji, ale choćby z czystej przekory i chęci zaszkodzenia koalicji rządzącej.
Problem w tym, że wielkimi krokami zbliżają się kolejne wybory parlamentarne i w tym momencie wszystko zapowiada powstanie w 2027 roku koalicji PiS-u z Konfederacją, a w takim scenariuszu korzystny byłby z kolei prezydent blokujący choć część skrajnie prawicowych inicjatyw rządowych.
Rafał Trzaskowski nie ułatwia lewicowcom decyzji o oddaniu na niego głosu, a środowisko Platformy Obywatelskiej wręcz sabotuje jego starania na tym polu – za to szybkie spojrzenie na przeciwników sprawia, że ma się ochotę do lokalu wyborczego, aby zagłosować przeciwko sojuszowi PiS-u i Konfederacji. Koniec końców wybór znowu sprowadza się do odmówienia udziału w duopolowym teatrzyku i zostania w domu lub bardzo niechętnego głosu na mniejsze zło. Najgorsze w tym wszystkim, że przesuwają się granice zła większego.