Dziś potrafimy sobie wyobrazić, że strony umowy, formalnie równe, zwykle faktycznie równe nie są.
Dlaczego niczego się nie uczymy? Dlaczego nie wyciągamy wniosków? Dlaczego wciąż boimy się marzyć?
Tydzień temu gruchnęła wiadomość, że Andrzej Sapkowski – twórca postaci Wiedźmina, domaga się 60 milionów złotych od firmy CD Projekt za prawa majątkowe wykorzystane w grach komputerowych Wiedźmin. Sapkowski, który swego czasu prawa do Wiedźmina sprzedał za 35 tysięcy złotych, powołał się na art. 44 prawa autorskiego, wedle którego „w razie rażącej dysproporcji między wynagrodzeniem twórcy a korzyściami nabywcy autorskich praw majątkowych lub licencjobiorcy, twórca może żądać stosownego podwyższenia wynagrodzenia przez sąd”.
W sieci zawrzało. Jak to, przecież raz już umowę podpisał i zrezygnował z procentu od zysków. Dlaczego teraz JESZCZE RAZ mają mu płacić? Przecież to niesprawiedliwe.
No właśnie, czy rzeczywiście?
Przez lata fetyszyzowaliśmy słynne pacta sunt servanda („umów należy dotrzymywać”), zapatrzeni w prawo rzymskie, którego przecież tak naprawdę nie znamy, a które stanowić miało ostateczny, rozstrzygający „argument z cywilizacji”, jaka powstała w czasach, gdy nie istniało wymyślone (także przez „Italczyków”) bankructwo, a za długi odpowiadało się osobiście, także galerami. Trzeba było aż upadku Lehman Brothers, żeby zauważyć, że wierzyciel także ponosi odpowiedzialność za to, kto zostaje jego dłużnikiem. Trzeba było kryzysu greckiego, ludzi na ulicach, żeby zrozumieć, jak relacja wierzyciel-dłużnik bywa dwuznaczna. Trzeba było aż Davida Graebera, który w swojej 500-stronicowej książce dowodził, jak zdanie „długi trzeba spłacać” potrafi być niemoralne.
Przez lata powtarzaliśmy sobie, spłacając własne długi, komentując długi czyjeś i oburzając się na „niesolidnych” dłużników, ciągle te same pacta sunt servanda. Przez lata skupialiśmy się wciąż na „sunt servanda”, zapominając o „pacta”. Dopiero kryzys frankowy i absolutne rozbestwienie branży finansowej zaczęło nas powoli otrzeźwiać.
Wciąż jednak wierzymy w inne slogany, wciąż wierzymy w to, że strony są równe, że skoro zawarliśmy umowę, na przykład na sprzedaż praw autorskich za 35 tysiące PLN, to do końca życia mamy obowiązek ponosić tego konsekwencje.
Owszem, wreszcie po tylu latach potrafimy sobie wyobrazić, że strony umowy, formalnie równe, zwykle faktycznie równe nie są. Że liberalna, prawnicza fikcja w realu się raczej nie sprawdza, że wcale nie jesteśmy tak naprawdę równi, gdy zawieramy śmieciową umowę z pracodawcą albo sformalizowaną umowę z gigantem telefonicznym. Ale wciąż nie potrafimy sobie wyobrazić, że skoro nie da się długotrwale przewidzieć przyszłości, to zawierane przez nas na wiele lat umowy dzisiaj są niczym rzucanie się z zamkniętymi oczami w przepaść. Potrafimy sobie wyobrazić istnienie asymetrii informacyjnej i staramy się rozmaitymi obowiązkami informacyjnymi ją niwelować, ale nie potrafimy sobie wyobrazić obecnej i przyszłej asymetrii relacji dwóch stron tej samej umowy. Potrafimy ze śmiechem tłumaczyć, że wszystkie te długoletnie inwestycje są patykiem na wodzie pisane, bo nikt nie przewidzi kursu akcji na 10 lat do przodu, ale nie potrafimy tego samego rozumowania odnieść do umów, które sami zawieramy, i to nie tylko umów o prawo autorskie.
czytaj także
Tak, zawierając dziś umowę, czy to o prawo autorskie, czy każdą inną, która definitywnie ma regulować stosunki z drugim podmiotem, nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czy za kilka, kilkanaście lat ta umowa nie okaże się fatalnym błędem. Oburzamy się na amerykańskie Three-strikes law, gdzie przy trzech przestępstwach ląduje się na zawsze za kratkami, a sami godzimy się na One strike law, gdzie jeden fatalny podpis może nasze życie zamienić w koszmar.
A przecież nawet w naszym porządku prawnym istnieją klauzule awaryjne, które pozwalają nam w niewielkim, ale jednak jakimś fragmencie naprawić po czasie błąd złożonego podpisu. Klauzula nadzwyczajnej zmiany stosunków (rebus sic stantibus), nadużycie prawa podmiotowego, semiimperatywne normy prawa pracy, czy właśnie art. 44 prawa autorskiego. Zamiast iść w tę stronę, zamiast rozszerzać prawo o zasadę słuszności i możliwości weryfikacji każdej umowy po latach, rzucamy się bronić bożka „pewności prawnej”, chociaż jednocześnie jako coś absolutnie oczywistego uznajemy „niepewność ekonomiczną”.
I nie, nie chodzi tutaj o samą sprawę Sapkowskiego, ale o to, w jaki sposób postrzegamy nasze uprawnienia, możliwości i o to, że godzimy się, żeby grupa ludzi zwanych sędziami mogła nam odebrać dzieci, wsadzić nas do więzienia, ale nie chcemy się godzić, żeby mogła po iluś latach przejrzeć umowę i pomóc naprawić błąd, który kiedyś popełniliśmy.
Można naprawiać sądy w sposób autorytarny, wsadzając komisarzy politycznych wydających wyrok po SMS-ie od ministra. A można nasycić je sprawiedliwościowymi klauzulami, które pozwolą stawać po stronie słabszych. Najpierw jednak trzeba w taką możliwość uwierzyć i nie skazywać ludzi na „dożywocie” za jednej błąd popełniony kilkadziesiąt lat temu.