To, co PiS robi z wizerunkiem prawicy, to to samo, co PRL robił z wizerunkiem lewicy.
To był dzień, w którym Trybunał Konstytucyjny uznał, że kobiety w Polsce muszą robić to, czego sobie życzą kapłani archaicznego kultu, który serio traktowany jest już tylko w kilku miejscach w Europie. Czyli na życzenie rzeczonych kapłanów, strojnych w średniowieczne szaty i często o mentalności nawet nie średniowiecznej, tylko po prostu wulgarnej, muszą rodzić dzieci, choćby nie chciały, choćby te dzieci miały urodzić się martwe czy poważnie zdeformowane.
Tak, byłem zły.
Partia, która w sposób sprzeczny z duchem demokratycznym zajęła kraj i zamieniła go w partyjną przybudówkę, niszcząc i tak słabe instytucje Rzeczpospolitej i sprowadzając je do tandetnych fasad, od pięciu lat powtarzała, że tacy jak ja, lewacy, liberaści, diabli wiedzą kto jeszcze, ale ogólnie każdy, kto się nie zgadza z prostackim konserwatywnym populizmem i egoizmem tak burackim, że aż zęby bolą, nie są mile widziani we wspólnocie narodowej tworzonej przez tę partię.
Dwa dni wcześniej prezydent Duda, wręczając nominację na ministra edukacji typowi, który chciałby zakazać kobietom robienia karier („bo kiedy będą robić dzieci?”) i który odmawiał członkom Parady Równości praw człowieka, mówi wprost, że „ideologia lewicowa i liberalna to problem”. „Problem” państwa, które jest również i moją ojczyzną, ale nie może być moim państwem, bo moje poglądy to dla niego „problem”. Ja, obywatel Rzeczpospolitej Polskiej, jestem we własnym kraju niechcianym „problemem”.
Władza i jej propagandowe media zieją wobec takich jak ja nienawiścią. Od 2015 roku, od pięciu lat, władze mojego kraju co chwila informują mnie, jak bardzo mnie i mnie podobnych nienawidzą. Jak bardzo by chcieli, żebym zniknął z mojego własnego, kurwa, państwa.
Więc tak, byłem zły.
W otchłani środkowopolskiej, tam, gdzie rzeczywistość nabiera formy chropowatej, lecz specyficznie pięknej, niby oblicze i twórczość Lemmy’ego Kilmistera, Radio Maryja przyczepiło się do odbiornika w aucie jak jakiś wirus. Jak by nie kręcić, to się na to Radio Maryja trafiało. Włączasz – Rydzyk rozmawia z jakimiś dziećmi, pyta je o to, czy chodzą do przedszkola, klniesz, przełączasz, radio wyszukuje, i znów Rydzyk: pyta inne dziecko, czy wie, jaka pora roku przychodzi po zimie. Klniesz po raz wtóry, znów naciskasz przycisk SZUKAJ, zastanawiając się, ilu ludzi w nerwach straciło przez tego bezczelnego szarlatana kontrolę nad autem, koncentrując się na ciśnięciu kolejnych guzików z wściekłości, że nie można syna wyciszyć raz na zawsze.
A nie mogę go już zupełnie znieść od czasu, gdy słyszałem, co robił z głowami starszym ludziom na jakimś zjeździe Rodzin Radia Maryja, czy jak to się nazywa. To było uwłaczające, to było mówienie jak do półzwierząt, jak do niepełnosprawnych dzieci: zdrajcy, Kościół, katolicyzm i w zasadzie prawie że „gugugugu”, pchanie prostackiej, wulgarnej papki z odchodów zmieszanych z cukrem prosto do ust tych biednych, niereprezentowanych przez nikogo ludzi, którzy uciekli ze swoimi problemami do kieszeni jarmarcznego manipulatora.
Trochę hejtu, trochę słodzenia, trochę pokazania wroga, trochę pokazania przyjaciela – i jesteśmy w domu, w Rodzinie. Manipulatora, który zapewne sam był zdziwiony, że tu, w Polsce, w tym dziwnym kraju, wystarczy międlić kilka bogobojnych bredni na krzyż i zastosować metodę „na babcię” i „na dziadka”, a już ma się nie tylko pieniądze [uwaga, podajemy numer konta, mówi wielkimi literami i wyraźnie spiker w Radiu Maryja, żeby staruszkowie słyszeli. JEDEN… DWA… powtarzam…], ale i pozycję społeczną świętej, nietykalnej krowy, a do tego ochronę ze strony również niespecjalnie wyrafinowanej programowo i intelektualnie partii rządzącej.
Rydzyk skończył gadać z dziećmi, wyraził radość ze zmuszenia kobiet do rodzenia niechcianych, nawet zdeformowanych czy martwych dzieci, po czym niby oddał głos „ojcu redaktorowi”, który miał przeprowadzić rozmowę o ptaszkach z jakimś pisowskim namaszczeńcem na instytucji muzealnej w Olsztynie, ale w przypływie dobrego humoru nie spieszył się z tym oddawaniem, tylko przypomniawszy sobie, że skądś tam namaszczeńca kojarzy, zaczął z nim smoltokować. Kto szefowi zabroni.
Ton i poziom tego smoltoku nie różnił się od poziomu rozmów z dziećmi, które przed chwilą odbył. Pytał faceta, który dzwonił z Olsztyna, czy aby na pewno jest w Olsztynie, tamten zapewniał, że tak, a w jego głosie był taki cień jak w głosie kujona rozmawiającego z tępawą, ale ustosunkowaną nauczycielką, na której trzeba zrobić wrażenie. No więc coś tam trzeba gadać i rzeźbić, i ten namaszczeniec z Olsztyna rzeźbi, że hmm, o czym by tu, jestem w Olsztynie, ale wczoraj jeździłem po okolicy, po Warmii i Mazurach – pieprzy bez sensu namaszeniec. Na to Rydzyk: „to znaczy, że jest pan na miejscu”. Typ: „no tak, jestem na miejscu”. A Rydzyk: „na właściwym miejscu”. Facet nie bardzo wie, co na to odpowiedzieć. Coś tam bredzi, a Rydzyk wpada w głęboki ton filozoficzny i zaczyna rozkminiać: „patrzcie, jak to słowa mogą mieć różne znaczenie, być na miejscu to albo być na miejscu można, albo na właściwym miejscu”.
Myślałem, że mnie chuj strzeli. Jak tak krańcowy debilizm może mieć wpływ na ważne elementy życia politycznego i społecznego w Polsce? Włączyłem podcasty na spotifaju.
Wojciech Szacki z „Polityki” od dawna zajmuje się profesjonalnie PiS-em, zna ludzi i doskonale wie, co się w partii dzieje. Słucham więc w podcaście „Polityki Insight” o tym, co się dzieje w PiS po ostatnich tarciach w rządzie, o rozpoczynającej się sondażowej tendencji spadkowej wynikającej z pandemii i zużycia rządu, i jego narracji, i zagrożonej pozycji Morawieckiego, na co tylko czekają pisowskie jastrzębie, o nowej umowie koalicyjnej, przed którą będzie musiała się odbyć wojna między Kaczyńskim i Ziobrą na wyniszczenie, przy czym, że wcale nie jest pewne, że Kaczyński może po prostu burknąć i pod jego komendę przypełzną wszyscy potencjalni buntownicy. Kaczyński po prawej, ordoiurisowatej, skrajnej, katoszariaciarskiej stronie PiS jest już bowiem postrzegany jako człowiek „odklejony”, stary i pierdołowaty, nieogarniający tego, co się dzieje, i niebędący tym, czym w rozumieniu pisowskiej prawicy powinien być chrześcijański polityk. Czyli fanatykiem religijnym.
Czy naprawdę Kaczyński nie mógł się spodziewać, że rewolucja prostactwa, populizmu i fanatyzmu, którą wniósł na plecach, w końcu zacznie jego samego pożerać? Czy naprawdę to, co było widoczne dla wszystkich w miarę trzeźwych obserwatorów, przerastało tego typa, który mienić się lubi „inteligentem” z „lepszych miejsc”? Czy właśnie nie ta jego ślepota i skłonność do szukania winy wszędzie, tylko nie w sobie, nie sprawiły, że dystansu do niego nabrali wszyscy o wiele bardziej odpowiedzialni i rozsądni ludzie? Czy gadanie Kaczyńskiego o tym, że ci sami ludzie to klika, elyta, salon czy układ, nie było po prostu wygodnym pieprzeniem dla ukrycia własnego lamerstwa?
PiS czeka więc wojna światopoglądowa, w zasadzie już trwa i wygląda na to, że odbywa się nie o dusze centrum, tylko o dusze prawej ściany. Tak, partia rządząca będzie się podlizywała ekstremistom, przy czym centrum, zarówno to ochrzczone „lewackim”, jak i to pisowskie, będzie jeszcze bardziej usuwane na margines. Oto główna polityka genialnego stratega z Nowogrodzkiej – w dodatku w tak delikatnej sytuacji geopolitycznej, gdzie Rosja i Chiny walą, czym mają, w demokratyczny i stojący na straży cywilizowanej, otwartej i liberalnej demokracji Zachód. W tym czasie PiS związał się ścisłym sojuszem z najbardziej odklejonym i znienawidzonym prezydentem USA, niszcząc wszystkie inne relacje zagraniczne i sprawiając, że nikt przy zdrowych zmysłach w Europie nie będzie chciał ginąć za Polskę.
Genialne. Zapalić ziemię pod własnymi nogami i wrzeszczeć, że to wina wszystkich, tylko nie nasza.
Wracam do domu i Google News mi podsuwa propagandowe prawicowe portale, więc czytam skrajnie już robiące szmatę z logiki i intelektu bełkotanie o tym, jak to papież Franciszek, popierając gejowskie związki partnerskie, nie powiedział, co powiedział. Czytam te wszystkie defekujące ludziom do głów wykrzykniki w prasoidzie „wPolityce”, typu „Paranoja!”, „Ale tupet!”, „Co za bezczelnośc!”, czytam tytuł „Próbuje być elegancki? Tusk omija wulgaryzmy” i śmieję się, mimo że już mi się w ogóle śmiać nie chce.
Patrzyłem na ten strach w PiS-ie, na to skrajne lamerstwo, na to czyste skurwysyństwo, z jakim traktowani są obywatele „solidarnego państwa”, choć wyrzucającego z tej solidarności ponad połowę narodu. I zobaczyłem bandę wystraszonych gówniarzy. Bandę nieumiejących stworzyć nie tylko porządnej, ale choćby działającej w podstawowy sposób, konsekwentnej i skutecznej polityki, kultury, dyplomacji, gospodarki. Nieumiejących sklecić światopoglądu, który nie będzie prymitywny – i zdających sobie z tego sprawę. I im bardziej sobie zdających, tym bardziej wypierających i wrzeszczących z rozpaczy na innych.
I przestałem ich nienawidzić. We wszystkich tekstach kultury, na jakich się wychowałem, tacy ludzie przecież są godni litości, a nie nienawiści. Jak biedny i nieszczęśliwy potwór Frankensteina, zlepiony z martwych tkanek, przypadkowych części i odrzutów kłębek straszliwych i bolesnych emocji. Potwór Frankensteina mnie wzruszał, choć nadal irytowała głupota i pusty, tępy egoizm samego Frankensteina.
Opadł czar złowrogiej siły, która chce eliminować idee lewicowe i liberalne, walca, który najbezczelniej w świecie, techniką „nie mam pańskiego płaszcza i co mi pan zrobi” przejechał się po całym Sejmie, sądach, trybunałach. Który wystraszył, zgwałcił i zdominował policję tak, że służyła za ochroniarzy rzeczonego Frankensteina, toksycznego dziadersa, który co miesiąc urządzał sobie w rocznicę śmierci brata psychopatyczne masowe seanse nienawiści i wszystkich jakimś cudem złapał moralnym szantażem, że ani słowa nie można było na niego powiedzieć. Który szedł przez miasto otoczony transparentami roztoczonymi wokół niego przez nadskakujących służalców, żeby nie widzieć ludu, który wypominał mu grzechy, a dla którego miał tylko wyniosłą pogardę – ale teraz wiadomo, że to był tylko strach.
Zobaczyłem partaczy, nieudolnie próbujących klecić te swoje nędzne prasoidy, w których nie umiano robić nawet propagandy, a nawet, kurwa, porządnie przeklejać artykułów z Wikipedii.
Zobaczyłem partaczy, którzy posługiwali się ludem jako taranem, zakładając, że lud będzie interesowało wyłącznie 500 plus i igrzyska upokarzania gejów, lewaków, lekarzy, Niemców, Żydów, Ukraińców, uchodźców i kogo tam jeszcze. Ludem, do którego się odwoływali i którego mianowali „suwerenem”, choć to było takie samo szydercze mianowanie, jak nazwanie Chrystusa królem żydowskim przez rzymskich żołnierzy i wetknięcie mu na głowę cierniowej korony. PiS tak naprawdę ludem gardzi i karmi go takim tandetnym propagandowym gównem, że przyzwoitemu człowiekowi wstyd by było psu podawać.
I zrobiło mi się ich żal. I zacząłem im współczuć.
Przecież oni tak bardzo chcieli budować prawdziwe państwo, prawdziwe media, prawdziwą demokrację, tylko nie umieli. Bo odwoływali się do prostackich, burackich odruchów, bo nikt im nie powiedział, że świat jest bardziej skomplikowany niż to, co mają w głowach i co pisali w tych swoich wPolitykach.
Co bardziej intelektualnie wyrafinowane prawicowe środowiska zostawiały ich po kolei z obrzydzeniem: dziennikarze „Rzeczpospolitej” i „Dziennika”, część „Klubu Jagiellońskiego” – rozumieli, że to prawica przede wszystkim powinna odciąć się od PiS, bo to, co PiS robi z wizerunkiem prawicy, to to samo, co PRL robił z wizerunkiem lewicy. Że za chwilę nikt nie będzie w stanie odróżnić normalnej prawicy od populistycznej quasi-prawicy, którą jest PiS, i prawica zniknie, tak samo, jak na długie lata zniknęła lewica po upadku znienawidzonego PRL. Zostali przy nich tylko fanatycy, sprzedawczyki i oportuniści polityczni. Ludzie o maksymalnie uproszczonym światopoglądzie.
Jak śpiewał Kryzys, małe psy najgłośniej szczekają. Najszybciej uciekają. One się boją, boją, boją.