Kraj

Szczepkowska: Jestem odporna na szyderstwa

Jak rozmawiać o „lobby gejowskim w teatrze” w kraju bez legalnych związków partnerskich i o „molestowaniu w konfesjonale” w kraju Popiełuszki.

Cezary Michalski: Chciałbym rozpocząć od nietypowej sekwencji pani wystąpień. W obiegu raczej liberalnym, raczej sprzyjającym gejom, zaatakowała pani „gejowskie lobby w teatrze”. Z kolei w jednym z pierwszych felietonów, jakie opublikowała pani w „Rzeczpospolitej”, wśród autorów bliższych raczej abp. Michalikowi i jego koncepcji przerzucania odpowiedzialności za patologie Kościoła na świecką „cywilizację śmierci”, przedstawiła pani osobiste świadectwo molestowania w konfesjonale przed pierwszą komunią. Dlaczego pani tak się zachowuje, do czego ta metoda ma doprowadzić?

Joanna Szczepkowska: Nie ma żadnej metody i nie stoi za tym żadna ideologia. Nie jestem politykiem, nie mam żądzy władzy, wizji państwa, ani nawet wizji własnej osoby. Natomiast jeśli o czymś trzeba rozmawiać, to próbuję robić to tam, gdzie jest właściwy adres. Pisanie w „Obcasach” o molestowaniu w konfesjonale czy w „Rzepie” o lobby gejowskim, to jest tylko bicie piany, które zresztą uprawiają wszyscy. Zależało mi na tym, żeby o konfesjonale przeczytali ludzie jak najbliżej Kościoła. Inaczej wzruszą ramionami i powiedzą, że to lewackie wymysły. Ktoś kiedyś nazwał te moje zachowania „wierzgnięciami”. Oczywiście, że to nie jest bezkarne. Ci, którzy mi przyklaskują i chwalą, zaraz potem czują się podwójnie rozczarowani. Druga konsekwencja, dla mnie jeszcze bardziej dotkliwa, to podejrzenie, że ja „wierzgam”, żeby „zwrócić na siebie uwagę”, „pocelebrycić”. Po co miałabym to robić? Ci, którzy mnie znają wiedzą, dobrze, że uciekam raczej od ludzi, niż chcę ich przyciągać więc „celebryctwo” nie jest mi na rękę. Ale musielibyśmy teraz rozmawiać o moim stosunku do sławy, a jak rozumiem mamy inne tematy.

Zacznę od sprawy „lobby”. Mało kto uwierzy, ale mnie do głowy nie przyszło, co się rozpęta. Na środowiskowym portalu, e-teatr.pl, na prywatną prośbę Grzegorza Małeckiego, przyjrzałam się felietonowi Macieja Nowaka zatytułowanemu Szczęściem pederasta, który wcześniej opublikował w „Przekroju”. Zrobił to w odpowiedzi na dwa słowa wypowiedziane przez Małeckiego w bardzo długim wywiadzie. Małecki powiedział, zgodnie zresztą z prawdą, że teraz na próbach siedzą jacyś ludzie, nie wiadomo, kto to w ogóle jest, hamując nas jako artystów. I jeszcze najlepiej, żeby było „dwóch gejów”. Tylko tyle powiedział, zabawnie i zresztą prawdziwie.

Dowcip jest kwestią dyskusyjną.

W odpowiedzi Maciej Nowak strzelił z armaty, zarzucając Małeckiemu jakieś ideologiczne intencje, i oczywiście Małecki, został uznany za homofoba. Źle to znosił i zrozumiałam, że poprosił mnie, żebym się do tego jakoś odniosła. No to ja, lewą ręką, bez żadnego napięcia napisałam w tekście Homo dzieciństwo o własnych doświadczeniach z rodziny aktorskiej, gdzie do domu przychodziły pary heteroseksualne i homoseksualne, gdzie ja dopiero w wieku kilkunastu lat dowiedziałam się – już poza tym środowiskiem – że homoseksualizm może być dla kogoś problemem. Tam też napisałam zdanie, które wydawało mi się spójne z logiką całości: „jeśli mamy szczerze rozmawiać o prawach gejów do normalnego życia, to zachowujmy się jak w normalnym kraju i dajmy prawo do oceniania gejów też. Dyktat środowisk homoseksualnych musi się spotykać z odporem, tak jak pary gejowskie muszą się doczekać praw małżeńskich”. I napisałam, że lobby gejowskie jest nie tylko w Watykanie. Żeby było jasne: lobby to nie „ mafia”, tylko działanie opiniotwórcze. I jak każde działanie, musi się spotkać ze zjawiskiem kontrującym, choćby w formie żartu jak w wypadku Małeckiego. Tylko tyle.

Ja to kliknęłam, wysłałam i zajęłam się innymi sprawami. Następnego dnia włączam telewizor i nagle widzę jako pierwszą wiadomość, że Joanna Szczepkowska powiedziała, że w teatrze jest lobby homoseksualne. To szło na czerwonym pasku, jako informacja ważniejsza od wojny w Korei. Myślałam, że śnię. A wieczorem, idąc do teatru, usłyszałam, jak pan Andrzej Morozowski mówi, że to jest tak jak powiedzenie, że Żydzi są winni Holocaustu. Potem poszło jak kula śniegowa. Pan poseł Biedroń odniósł się do tego w podobny sposób: „Niestety, w przypadku Żydów znaleziono 'rozwiązanie’. Ja się boję, do czego doprowadzi ta retoryka”. Czyli znowu skojarzenia z ludobójstwem. A ja mam w domu podziękowanie Kampanii Przeciw Homofobii, podpisane właśnie przez niego, po napisaniu przeze mnie felietonu Kochani rodzice Sławka, gdzie pisałam o konieczności akceptowania homoseksualnych dzieci przez heteroseksualnych rodziców. Sprawa środowisk homoseksualnych nie jest dla mnie żadnym istotnym tematem. Kiedy jednak likwidowano klub Le Madame, poszłam do nich sama z siebie z pytaniem, jak im mogę pomóc, dlatego po prostu, że byłam tam zaproszona kilkakrotnie i to miejsce wydawało mi się naprawdę istotne dla kolorytu Warszawy. Dałam dla nich spektakl na ulicy aranżowany przy pomocy Katarzyny Szustow.

I tak mało kto uwierzy, ale właśnie w tym samym czasie na jakimś wernisażu przedstawiono mi burmistrza Środmieścia, a on zaprosił mnie na rozmowę. Do głowy mi nie przyszło, że chce rozmawiać ze mną o przejęciu le Madame. Ja nie wiedziałam, ale dziennikarze zaproszeni przez niego wcześniej już wiedzieli, bo na drugi dzień przeczytałam w „Gazecie Wyborczej”, że prawdopodobnie przejmuję to miejsce. Ja natomiast niczego nie przejęłam, tylko od razu spotkałam się z Legierskim i z całym „madamowym” środowiskiem. Już stawało się możliwe, że zaczniemy współpracę, ale sprawa rozbiła się o tzw. „ciemny pokój”. Oni chcieli to oficjalnie zachować, a ja im uczciwie powiedziałam, że to nie są moje zabawy i nie mogę tego firmować swoim nazwiskiem.

Mogło powstać napięcie, bo to było trochę paternalistyczne. Próba ratowania „ich miejsca”, ale „na pani warunkach”.

Pan się dopatruje jakiejś podwójnej myśli, a moje działania były bardzo proste. Żadnych warunków nie przedstawiłam, tylko od razu zrezygnowałam z czegoś, co nie jest w moim guście. I tak to właśnie działa: ja chciałam tylko pomóc, a wygląda to na „ paternalistyczne działania”, cokolwiek by to znaczyło. Ja po prostu nie chciałam prowadzić żadnej placówki, gdzie w podziemiu jest „ciemny pokój”, czy homo czy hetero, bo to w moim poczuciu jest inna działalność. I nikt mi nie wmówi, że jeśli nie kręcą mnie anonimowe przygody w ciemni, to jestem homofobką.

Dla mnie bardziej gorszące niż „ciemny pokój” jest to, że kiedy zrobiła się ta medialna nagonka, to ani Legierski, ani Kasia Szustow nie powiedzieli ani słowa o moim zaangażowaniu w tamta sprawę. A przecież siła tej nagonki była naprawdę szokująca. W opolskiej „Gazecie Wyborczej” pani profesor Pogorzelska napisała, że to co robię, to jest „judaizacja geja”. I jeszcze ten dopisek, że jest ona profesorem Instytutu im. Ireny Sendlerowej. Wszytko budzi od razu skojarzenia z mordowaniem i ratowaniem Żydów. Ja mam w domu wspaniały list, który napisała do mnie kiedyś profesor Sendlerowa. Bez egzaltacji mogę powiedzieć, że przechowuję go jak relikwię. I nagle znajduję się po jakiejś drugiej stronie… A „ judaizacja”? To przecież coś zupełnie innego – to w języku prawicy wpuszczanie judaizmu w różne dziedziny publicznego życia. I to nijak się nie ma do homofobii.

Jak rozumiem, było to powiedziane w innym znaczeniu, że mówiąc o „lobby”, dostarcza pani  argumentów na rzecz prześladowania homoseksualistów, tak jak dostarczano argumentów przeciwko Żydom.

No dobrze, ale to przecież Kościół twierdzi, że mówiąc „ lobby w Watykanie” dostarcza się argumentów do prześladowania. My, krytykujący Kościół, uważamy natomiast, że to raczej droga do naprawy rzeczy, a nie do zagłady. To przecież ten sam mechanizm. Z tym że ja nie chciałam wywołać tematu gejów, a z tajemniczych powodów moje kilka słów podniesiono do rangi publicznej dyskusji.

Jak temat powstał, pani pojechała dalej. Przytaczając fakty z pani życia teatralnego na poparcie tezy o istnieniu w teatrze „homoseksualnego lobby”.

Nie przytaczałam faktów, tylko klimat, równając go zresztą do podobnego klimatu w układach hetero. Oczywiście, że jeśli nie chce się wywołać burzy, to można Kropce nad i powiedzieć po prostu „Dziękuję” albo nie brać udziału w programie Uwaga. Otóż zbyt dobrze znam sposoby strony, która się czuje zaatakowana, żeby nie wiedzieć, że i tak plotką zrobią ze mnie wariatkę, pijaczkę, osobę „oderwaną od rzeczywistości”… Niestety w takich wypadkach trzeba się po prostu pokazać, żeby było jasne, że mówię i myślę całkiem świadomie. Ja nadal uważam, że to było wszystko bardzo rozdmuchane przez ludzi, którym zależy na wycofaniu takich osób jak ja z jakiegokolwiek dialogu. Ktoś się dał uwieść czyjejś histerii. A przechodząc do felietonu w „Rzeczpospolitej” o molestowaniu w konfesjonale, to już z pełną świadomości przewrotności takiego adresu napisałam to właśnie do „Rzepy”.

Wiedząc, że wielu jej stałych publicystów akceptuje usprawiedliwienie patologii Kościoła w wersji abp. Michalika, a świadectwa takie jak pani uznaje za „atak na Kościół”?

Wiedząc też, że oni jednak mój tekst puścili w odróżnieniu od „Gazety”, która nie puściła kilku moich niewygodnych publikacji. Napisałam do „Rzepy”, bo jeśli to wszystko naprawdę ma skutkować jakimś oczyszczeniem, teraz jest właściwy moment, żeby powiedzieć sobie o najdrastyczniejszych sprawach. Mówię „sobie”, bo jestem katoliczką. Zależało mi na tym, żeby to świadectwo dotarło do tych, którzy wolą o tym nie łuchać. Albo do tych, którzy wiedzą, że to prawda, bo im się takie rzeczy też przydarzały, ale w tamtym środowisku nigdy nie odważą się o tym powiedzieć.

Dzięki czemu ks. Dariusz Oko może mówić, że to są przypadki marginalne, bo większość ofiar boi się albo wstydzi odezwać.

Bo to jest rzeczywiście trudne do przeskoczenia. Ja jeszcze prawie równolegle wysłałam do „Wysokich Obcasów” tekst znacznie bardziej brutalny, znacznie ostrzejszy, na temat mojego doświadczenia, niedotyczącego zresztą księdza. Ale zdecydowałam się to drążyć dalej dlatego, że abp. Michalik stwierdził, że molestowanie dzieci to kwestia, która się bierze z „braku miłości”, że dziecko nie znajdzie się w sytuacji molestowania, jeśli jest kochane przez swoich rodziców. W odpowiedzi napisałam jeszcze bardziej drastyczny tekst, o tym, że jako dziecko jak najbardziej wychowane w atmosferze miłości ze strony rodziców…

Nie „lgnęła” pani do księży czy innych dorosłych…

Nie, byłam oczkiem w głowie swoich rodziców, z całkowicie zaspokojoną potrzebą bliskości, a jednak znalazłam się w bardzo drastycznych sytuacjach. Mój tekst w „Obcasach” dotyka jeszcze sprawy milczenia dzieci w takich wypadkach.

Bo molestowanie jest bardzo szczególną traumą, Dziecko często nie wie, co mu się właściwie zdarzyło. Wie, że coś przeżywa, bardzo mocno, ale nie wie, dlaczego tak to przeżywa.

Myśli: „A może to jest tylko tak, jakbym upadła i poharatała sobie kolano?”. A to, że nagle, kiedy się otwierają te drzwi, człowiek wyrzuca z siebie to wszystko, jest właśnie dowodem na siłę takiego, nawet bagatelnego doświadczenia. Niestety, w tych „celebryckich” czasach zawsze można być posądzonym, że człowiek coś wymyśla, żeby zaistnieć. Ten zarzut jest chyba najtrudniejszy do przełknięcia. Znacznie trudniejszy od wpisów typu „A kto by ją tam chciał, nawet w konfesjonale”. Ciekawe jest, że w tych wpisach mało kto podejmuje temat konfesjonału jako miejsca, gdzie takie rzeczy są możliwe. Natomiast w wypadku moich wypowiedzi o „lobby gejowskim” w teatrze wiele osób podejmuje ten temat. Nie zajmuje się moją osobą, ale przypadkami.

Może dlatego, że polski internet jest przesunięty na prawo? Dlatego więcej miała pani reakcji pozytywnych na „lobby gejowskie”, niż jak pani opisała przypadek molestowania przez księdza. To nie jest szukanie prawdy, ale szukanie argumentów do swoich pozycji w ideologicznych wojnach.

Ale po całej tej sprawie zadzwoniła do mnie dziennikarka, która jest osobą niepełnosprawną i pisze na temat środowiska niepełnosprawnych. I chce zrobić ze mną wywiad. Powiedziała, że ona także w swoim środowisku, w tak drastycznej i trudnej bolesnej sprawie, jaką jest niepełnosprawność, dostrzega patologiczne mechanizmy roszczeniowe, walkę o dominację, nadużycia władzy. Oczywiście już widzę, jak mnie cytują, że uważam gejów za niepełnosprawnych. Ale tak to widziała ta dziennikarka, walcząca o prawa dla niepełnosprawnych, ale dająca też sobie prawo do pisania o patologiach swego środowiska.

Jak jednak mówić o patologii „swego środowiska”, „słabszej strony”, w ogniu walki, kiedy poza teatrem bandziory atakują „pedałów” z petardami czy grantami dymnymi, tak jak parę dni temu zaatakowali w Krytyce Politycznej?

Oczywiście, że mówić, jeśli są patologie. Istnieje niebezpieczeństwo, że nie będzie granicy, po przekroczeniu której geje roszczeniowi powiedzą: „Już jesteśmy akceptowani”. Zawsze wygodniejsza będzie pozycja prześladowanych, ofiar.

Ale jest też pewna realność braku praw lub ich posiadania. Układu sił w danym momencie, w danym społeczeństwie, na danym obszarze. W teatrze jakiś reżyser-gej, czy reżyser-dyrektor-gej może czasem być bogiem, arbitralnym, dominacyjnym. Ale w jednostce wojskowej czy w szkole gejom będzie się po staremu pakować głowy do kibla. A jeśli chodzi o prawa, pani sama napisała w tamtym felietonie, że „pary gejowskie muszą się doczekać praw małżeńskich”. Tymczasem w Polsce nie mają nawet prawa do związków partnerskich. Czy w takiej sytuacji cenzurować się w imię walki o równość praw, czy mówić o każdym przypadku, bez względu na to, czy on pasuje do tej mapy, czy nie? Tysiące homofobicznych wariatów cytowało panią z entuzjazmem.

Moim zdaniem trzeba mówić o każdym przypadku, bez względu na ilość wariatów, którzy się temu przysłuchują. Nie może być „ molestowania…” czy „mobbingu inaczej”. Albo uczymy ludzi reagować na to i dawać odpór, albo zamiatamy pod dywan „niektóre” patologie, bo „jeszcze nie czas”. To bez sensu. Z tego co wiem, głowy do kibla ładuje się w wojsku i homo i hetero. Homo za homo, hetero za cokolwiek. I nie tylko dręczy się gejów, ale też hetero zmusza się do seksu.

Tak samo jak w teatrze również heteroseksualne „samce alfa” korzystają ze swojej władzy, żeby „formatować aktorki”.

Cokolwiek by to było, powinno doczekać się jakiejś kontry. Kiedyś z powodów zawodowych musiałam obejrzeć na YouTube zdjęcia z wojskowej fali. Nic nie rozumiem: przecież ci ludzie są przygotowywani na śmierć „w imię” czegoś, a pozwalają, żeby całemu szeregowi młodych ludzi jeden starszy stopniem mógł sikać po twarzach. Myślę, że ja w wojsku nie pożyłabym długo.
Wracając do pana pytania: walka o związki partnerskie powinna moim zdaniem iść równolegle z otwartością. Nieszczerość i politykowanie jest tak wyczuwalne, że tylko rozjusza i potęguje ilość wariatów.

Pani powiedziała kiedyś, że „4 czerwca skończył się w Polsce komunizm”, stając się obiektem podejrzliwości czy szyderstw obu stron, zarówno komunistów, jak też antykomunistów. Ale pani postanowiła się wychylić, „wierzgnąć”. Więc pytam panią o metodę wierzgania w konkretnym społeczeństwie, w którym pani chce wierzgać, żeby komuś czy czemuś pomóc albo kogoś lub coś złego powstrzymać. Inteligenci są takimi świrami, że sądzą, iż ich indywidualny głos ma wpływ na rzeczywistość. Ale to narzuca odpowiedzialność za sprawdzenie, jak ta rzeczywistość naprawdę wygląda. Kto tam komu robi krzywdę, kto komu nie daje praw, jak to wygląda nie tylko w teatrze, jak to wygląda w Sejmie, w szkole, w Kościele…

Akurat mnie nie może pan posądzać o to, że moje spostrzeżenia są zawężone do teatru. Rzadko o teatrze piszę, choćby w felietonach. Tak naprawdę teatr jest niewielką cząstką mojego życia. Jestem głównie w podróży, na spotkaniach z czytelnikami, z publicznością, bardzo dużo jeżdżę po Polsce i właśnie szkoły, kościoły, biblioteki, radnych, burmistrzów, mam na co dzień. Nie czerpię obserwacji z pozycji teatralnych kulis. Nie postanowiłam też „wierzgnąć”, mówiąc wtedy o końcu komunizmu, tylko zachować się jak wolny człowiek i sprawdzić, czy nim jestem. To wszystko. Nie trzeba było „sprawdzać rzeczywistości”, tylko przez te kilka słów w jakimś sensie ją zmienić. A co do szyderstw z różnych stron, to ja jestem na to jakoś szczególnie odporna, od przedszkola. Może to po prostu te straszne „inteligenckie” geny.

Mam jednak wrażenie, że pan cały czas nie przyjmuje do wiadomości tego, co mówię. W sprawie gejów zabrałam głos w obronie kolegi z teatru, którego zjechał człowiek teatru w teatralnej sprawie i nagle ja jestem wywołana do tablicy w skali całego kraju.

Coś tu nie gra. No i nazywa mnie pan „inteligenckim świrem”, który sądzi, że „indywidualny głos ma wpływ na rzeczywistość”. Myślę, że każdy, komu nie jest obojętna rzeczywistość, jakoś zabiera głos i nie trzeba do tego być tym przeklętym inteligentem. Swoją drogą inteligenci są już mniejszością. Powinnam się obrazić za tego „świra” i uznać, że mnie pan prześladuje.

Mimo takiego ryzyka podrążę jeszcze kwestię, dlaczego nieraz jednak cenzurujemy swoje realne świadectwa i co nas prowokuje, by je w końcu przedstawić. Pani swoje świadectwo o byciu molestowaną w konfesjonale, przed pierwszą komunią, wypowiada teraz, a przecież pamiętała pani to swoje doświadczenie zawsze. Także decydując się na wspólne zaangażowanie z ludźmi Kościoła w latach 80., kiedy Kościół był „dobry”, realnie pomagał, miał Popiełuszkę itp. Opowiem swoją historię, bo ona też jest o cenzurowaniu się w imię odpowiedzialności „za sprawę”. Ja nie jestem żadnym Don Juanem i przez całe moje życie może cztery albo pięć dziewczyn czy kobiet rozmawiało ze mną na tematy naprawdę intymne. I z tych czterech czy pięciu, trzy opowiedziały mi niemal identyczną historię. O tym, jak księża brali je jako małe dziewczynki na kolana, obmacywali, „szukali pod bluzeczką, czy ma medalik”. Żadna z nich nie znała świadectw pozostałych, to było też na długo przed dyskusjami o pedofilii w Kościele i przed „ideologią gender”. Dlatego ja wiedziałem, że to są świadectwa prawdziwe, a proporcja – na cztery czy pięć dziewczyn, trzy, które o tym mówiły  – powinna mi była dać do myślenia, jeśli chodzi o skalę. Dwie z tych trzech dziewczyn odważyły się opowiedzieć o tym swoim matkom, bo miały do nich zaufanie. Jedna z tych dwóch matek skrzyczała córkę, że jest „zepsuta”, a ta nawet nie rozumiała, o co chodzi. Druga poszła do księdza i jemu zrobiła awanturę. I tylko córka tej ostatniej kobiety zachowuje ze swoją matką dobre stosunki, ma do niej zaufanie, kiedy już dorosła. Ja to wszystko wiedziałem, kiedy decydowałem się na „obronę Kościoła”, bo uważałem, że w różnych sprawach Kościół jest atakowany niesłusznie. Jaki jest mechanizm sprawiający, że coś mówimy, a czegoś nie mówimy? Kiedy się cenzurujemy, uważając, że konkret jest nieważny, bo „sprawa” jest słuszna? I kiedy decydujemy się mówić, tak jak pani dzisiaj o swoim molestowaniu w konfesjonale przed pierwszą komunią?

To może od początku. Zamiast jakiejś pochwały, że się włamałam do prawicy z takim tematem, dostaję oczywiście kąśliwą naganę i to z posmakiem posądzenia o kompromisowość. Żelaznych nerwów trzeba na was, ale przetrzymam. Okropnie mnie denerwuje to pana: „Kościół był wtedy dobry, miał Popiełuszkę itp.”. To takie stawianie go w pozycji dobrodusznej. Znałam Popiełuszkę bardzo dobrze, zginął w mękach i nie mam tolerancji dla kojarzenia go z czymś w rodzaju katolickiego kiczu, a tym mi ta pana wypowiedź pachnie trochę.

Dla mnie Popiełuszko nigdy nie był kiczem. Dlatego wścieka mnie raczej to, że dzisiaj go się kiczem robi, kiczem ideologicznym, bo nawet nie religijnym. Ale nie ja to robię, ani nie Krytyka Polityczna.

Pyta pan o to, dlaczego nie mówiłam o molestowaniu w konfesjonale w tym czasie, kiedy Kościół był „dobry”. Otóż kiedy Kościół był „dobry” nie rozmawiało się o takich rzeczach. I jak wielu innych ludzi, miałam powody sądzić, że mój przypadek był jednostkowy.

Teraz dowiadujemy się o skali zjawiska. Nie ma w tym żadnej manipulacji, spekulacji, kompromisów. Kiedy Kościół był „dobry”, moje córki wybrały etykę zamiast religii, bo one już należą do pokolenia otwarcie wyrażającego swoje wymagania i rozczarowania. Niezależnie od tego obserwuję to nowe życie bez religii, bez prostego kodeksu, jakim jest katechizm, i nie widzę różnicy w stopniu pogubienia. Ja nie pisałam o molestowaniu w Kościele z pozycji chłodnej w stosunku do religii. Rzecz w tym, że przy całej pedofilskiej aferze i przy innych, choćby alkoholowych aferach, hierarchowie Kościoła kompromitują to, czym jest żal za grzechy, pokuta i to wszystko, co obowiązuje wiernych. To najbardziej narusza i niszczy potęgę Kościoła. Mojego Kościoła, żeby było jasne.

Pani zagrała nawet swoją własną mamę w filmie o Popiełuszce.

Ale ta sama moja mama, która była osobą bardzo związaną z Kościołem, potrafiła w grupie księży zapytać głośno: „Przepraszam, czy jest tu jakiś wierzący ksiądz?”.

Wtedy to było możliwe, dziś to by było „opętanie”.

Wypowiedzi abp. Michalika tak naprawdę mogą być oczyszczające. Rozmawiałam kiedyś z pewnym jezuitą, który powiedział mi: „Złem w naszym Kościele jest stare pokolenie biskupów”. I to chyba się teraz po prostu jasno okazuje. Głupota, która bije z tak wysokiego hierarchy, każe się zastanawiać nie tyle nad nim, ile nad tym, kto dopuścił go do tak wysokich stanowisk. Dzięki wypowiedziom abp. Michalika stało się moim zdaniem konieczne uświadomienie sobie, że taki stan rzeczy nie jest dłużej możliwy.

Albo jest możliwy, skoro ludzie przedstawiający swoje świadectwa zostaną przez ten Kościół uznani za „opętanych” albo za „celebryckich wrogów Kościoła”.

No tak, ale rozmawia pan z osobą ostatnio doświadczoną w identyczny sposób przez środowiska i medialne i gejowskie. Każde słowo krytyki czy choćby żart w wywiadzie skutkuje napiętnowaniem. Ja tu widzę rażące podobieństwa. Z księdzem, który mnie posłał do piekła, nie będę się sądzić, natomiast z pomówieniami medialnymi idę na drogę sądową, bez względu na szansę wygranej. Po prostu traktuję to jako kolejny przyczynek do dyskusji o tym, co, jak rozumiem, jest tematem naszej rozmowy, czyli o granicach publicznej prawdy.

Joanna Szczepkowska, ur. 1953, aktorka, pisarka, felietonistka, pedagog. Związana z Teatrem Studio w Warszawie. W 2010 roku jako pierwsza kobieta w historii Związku Artystów Scen Polskich została wybrana prezesem tej organizacji twórczej.


Czytaj także:

Agata Bielik-Robson, Molestowanie nasze powszednie

Kaja Malanowska, Temat tabu


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij