Kraj

Syska: Walczą ze sobą dwa oportunistyczne obozy władzy

Na czym polegać ma to „mniejsze zło”?

Jakub Dymek: Po pierwszej turze faktycznym zwycięzcą wyborów jest Paweł Kukiz, choć w drugiej zmierzą się „systemowi” kandydaci szeroko rozumianej prawicy. Co mają zrobić wyborcy i wyborczynie lewicy?

Michał Syska: Nie ma dobrego scenariusza. Dzisiejsza sytuacja to dylemat dla każdego wyborcy o lewicowych poglądach. Zresztą, chyba się już do tego przyzwyczailiśmy przez ostatnie kilka lat. Problem pogłębia to, że obaj kandydaci na prezydenta reprezentują bardzo oportunistyczne obozy polityczne. To powoduje, że nawet wybór „mniejszego zła” staje się trudny – bo już nie wiadomo, na czym to mniejsze zło miałoby polegać. Jeśli dzień po wieczorze wyborczym Bronisław Komorowski dokonuje nagłego zwrotu i przypomina sobie o dawno przez Platformę Obywatelską porzuconych pomysłach na ograniczenie finansowania partii z budżetu państwa i jednomandatowych okręgach wyborczych w sejmie, a Andrzej Duda – mimo długiego sprzeciwu wobec tych pomysłów – uznaje je za godne uwagi, to my nie wiemy już, na co głosujemy. Nie możemy określić punktów zbieżności z programem każdego z kandydatów, skoro oni mogą się z dnia na dzień rozmyślić i zupełnie od tych programów odejść.

„Mniejsze zło” Komorowskiego oznacza, że jednak podpisuje konwencję antyprzemocową, nie blokuje rządowego projektu ustawy o in vitro…

Tak to wygląda w oczach wielu ludzi lewicy. Jeśli jednak spojrzymy na strukturę społeczną elektoratu i rodzaj narracji, to bliższy lewicy jest kandydat PiS-u. Bo on w swoim przekazie reprezentuje nie tych, którzy są z transformacji i status quo zadowoleni; nie jest głosem beneficjentów ostatniego 25-lecia. W spojrzeniu na kwestie społeczno-ekonomiczne – co było widoczne na przykład w dyskusji o prywatyzacji szpitali czy emeryturach – Andrzej Duda i PiS także są bardziej po lewej stronie niż obóz rządzący i urzędujący prezydent.

Za Dudą i Kaczyńskim idą Gowin, Godson, Gilowska i inni, którzy fundamentalizm neoliberalny dosalają fundamentalizmem religijnym. Stwierdzenie, że te środowiska mogą być zmianą na lewo względem PO, jest co najmniej ryzykowne.

To tylko potwierdza, że obie główne partie są oportunistyczne i w zależności od okoliczności zmieniają poglądy.

PiS jest socjalny w retoryce, ale w praktyce już nie – wiemy to chociażby po spłaszczeniu systemu podatkowego, którego dokonali, gdy mieli władzę, wskutek czego mamy de facto w Polsce podatek liniowy. Polska po JOW-ach może przypominać dwupartyjny system amerykański – ale w Ameryce raczej wiadomo, za czym jest Partia Demokratyczna, a za czym Partia Republikańska. Tam łatwiej jest zdefiniować podział „lewo – prawo” niż w polskim sporze między PO i PiS, który nie odnosi się do realnych kwestii politycznych, ale emocji wokół spraw symbolicznych.

Mówiąc o tym, kto jest na lewo, a kto nie, nie da się uniknąć pytania o to, dlaczego dwójka nominalnych kandydatów nie-prawicy w tych wyborach – Magdalena Ogórek i Janusz Palikot – zebrała łącznie 4 procent głosów. 4 procent to o wiele mniej niż jest w Polsce wyborców, którzy deklarują przekonania lewicowe.

Zacznijmy od tego, że żadna partia nie wystawiła kandydata o prawdziwie lewicowym programie. Zarówno Magdalena Ogórek, jak i Janusz Palikot opowiadali się za probiznesowymi rozwiązaniami i trudno było dopatrzeć się w całej ich kampanii jakiejkolwiek próby budowy lewicowej opowieści o Polsce. To zaskakujące o tyle, że mamy dziś na świecie dużą zmianę – przynajmniej w sferze ideowej – w postrzeganiu świata, a u nas niezmiennie obserwujemy prawicową, najbardziej chyba wychyloną na prawo w Europie, kampanię wyborczą. Wszyscy obiecują obniżanie lub wręcz likwidowanie podatków oraz ułatwianie życia przedsiębiorcom. Nie pojawiają się żadne postulaty dotyczące kwestii społecznych.

To może oznaczać dwie rzeczy. Albo osoby układające listy i wymyślające kampanie we wszystkich partiach uważają, że o głosy dużej grupy Polek i Polaków starać się po prostu nie warto. Albo – jak kiedyś próbowali przekonywać Jarosław Makowski i Konrad Niklewicz – Platforma Obywatelska stała się „jedyną możliwą lewicą” w obecnym systemie. Zrobiła to, zawłaszczając część postulatów lewicowych, część natomiast odkładając do wiecznej zamrażarki.

Najlepszą weryfikacją obu twoich hipotez byłaby sytuacja, gdyby faktycznie lewicowy kandydat lub kandydatka się pojawili i gdyby w wyścigu wyborczym udało się sprawdzić, na ile głosów mogą liczyć. Ale brak lewicowego przekazu w tej kampanii skazuje nas tylko na przypuszczenia. Moim zdaniem była szansa zmobilizowania dużej części elektoratu pod tradycyjnymi hasłami lewicy. I nie w wykonaniu Palikota, ale Sojuszu Lewicy Demokratycznej.

Każdy inny polityk wystawiony przez tę partię osiągnąłby lepszy wynik niż Magdalena Ogórek.

Pod pewnymi warunkami: gdyby odwołał się do tradycyjnego elektoratu SLD, a także przemówił np. do pracowniczek i pracowników sektora publicznego, których żądania i postulaty były w kampanii zupełnie nieobecne. A ci, których nie wysłuchano, to najbardziej bojowe i zmobilizowane grupy – najczęściej protestujące, wychodzące na ulice, najlepiej uzwiązkowione. Począwszy od pielęgniarek, które przez całą kampanię prezydencką właściwie codziennie protestowały w którymś z polskich miast.

Na pikiety górnicze i demonstracje związkowe chodził Kukiz.

To fakt. Ale są jeszcze mundurówka, pracownicy poczty, nauczyciele… Ich żądania łączą się z szerszym etosem, bo walka o lepsze standardy pracy pielęgniarek to walka o lepszą ochronę zdrowia nas wszystkich. A lepsza praca dla nauczycieli to lepsza edukacja naszych dzieci. To frustrujące, że nie znalazł się żaden kandydat, który byłby skłonny podnieść te sprawy.

Znalazła się Anna Grodzka, która nie zebrała podpisów.

To mówi o słabości organizacyjnej środowiska, które ją wspierało. Ale nie tłumaczy wszystkiego. Niezdolność do zarejestrowania lewicowej kandydatki świadczy o słabym zakorzenieniu wszystkich nowych ruchów, które chcą tworzyć alternatywę dla SLD poza parlamentem. Dla wszystkich „nowych lewic” brak umocowania społecznego jest największym problemem. Brak poparcia stawia pod znakiem zapytania sens tych wszystkich nadziei na powtórkę scenariusza, który wyniósł do sukcesu Podemos czy Syrizę.

Twoim zdaniem w Polsce Syrizy czy Podemos nie można zrobić?

Nie można. Inny jest kontekst historyczny.

W krajach południa Europy istnieją silne tradycje radykalnej lewicy, za którą stoją dekady walki przeciwko prawicowym dyktaturom. W Polsce mamy sytuację dokładnie odwrotną.

Dlatego u nas bardziej prawdopodobnym scenariuszem jest oddolna mobilizacja pod hasłami skrajnej prawicy, której język i miejsce w polityce są doskonale rozpoznane.

Podzielam część twoich obaw – nie można dziś iść po sukces wyborczy, jak się nie ma ani pół osoby dającej się pokazać w TVN-ie – ale równie mało realny wydaje mi się scenariusz konsolidacji szerokiej lewicy wokół Leszka Millera i kolejnych establishmentowych propozycji.

Problemem jest kalendarz wyborczy…

Michał, proszę cię.

Jest! Nie ma teraz szans, żeby powstała jakakolwiek lewicowa alternatywa dla SLD, która weszłaby do parlamentu. Jest na to za mało czasu. Nie wyobrażam też sobie, na jakim elektoracie miałaby się oprzeć. Dziś jedynym ugrupowaniem, które odwołuje się do lewicowego programu – choć nie brak mu problemów z tożsamością – jest właśnie Sojusz Lewicy Demokratycznej. A i nad tą partią wisi dziś pytanie, czy uda się jej wejść do przyszłego parlamentu. Ale lepiej, żeby tak się stało – bo dziś to ostatnia siła, która jeszcze może artykułować lewicowe postulaty. Nawet przy nielicznej reprezentacji. Czy wynik wyborczy Magdaleny Ogórek zmusi SLD do autorefleksji, przewartościowania priorytetów i postawienia na lewicowy program – nie wiem. Pytanie o zmiany w SLD jest otwarte.

Co to znaczy?

Dziś na forum SLD opozycja wobec Leszka Millera zgłasza propozycję na odnowę partii poprzez stworzenie ugrupowania dla pokolenia trzydziestolatków – pod hasłami „innowacyjności, nowoczesności i przedsiębiorczości”. To powtórka scenariusza Magdaleny Ogórek.

Ale SLD ma atuty – na przykład bazę, która pozwoliła zebrać podpisy pod zupełnie nieznaną kandydatką; ma zakorzenienie społeczne; ma lojalność wielu grup, które dalej czują emocjonalną więź z partią. Tego nie mają „nowe lewice”. A właśnie tego trzeba, żeby wejść do parlamentu. Trzeba oprzeć się na stałym elektoracie i zatroszczyć się, aby dołączyły do niego inne grupy, które tradycyjnie reprezentuje lewica – m.in. wspomniani już pracownicy i pracownice sektora budżetowego. Odzyskanie tak zwanego „postkomunistycznego” elektoratu i jasne postawienie kwestii na przykład komercjalizacji usług publicznych może przynieść dobry wynik w wyborach parlamentarnych. Innymi słowy: potrzeba programowej jednoznaczności i otwarcie lewicowej tożsamości.

I kto przy coraz krótszej ławce polityków w SLD może to zrobić?

Jedna osoba – Leszek Miller.

Miller?! On stracił zaufanie chyba wszystkich swoich dotychczasowych wyborców.

Wyborcy lewicy głosują raczej na formację, a nie na lidera. Ale spójrzmy na fakty. Po nieudanej kampanii prezydenckiej nie pojawiła się w obrębie SLD żadna spójna alternatywa personalna i polityczna wobec Millera. Pojawiają się głosy o potrzebie dymisji kierownictwa partii, ale nie ma silnego lidera, który wyraziłby wprost wolę zastąpienia obecnego przewodniczącego. W takiej sytuacji rewolucja kadrowa na kilka miesięcy przed wyborami groziłaby całkowitą dezintegracją partii. Ponadto nie ma gwarancji, że ta zmiana przyniosłaby lewicowy kurs polityczny. Głosom o dymisji towarzyszą bowiem ogólnikowe hasła o „otwarciu, nowoczesności i innowacyjności”. To nic nie znaczy. I nie jest to budowa lewicowej narracji ani żadnej socjaldemokracji. To jakaś Platforma bis.

Albo konkurowanie o elektorat z nową partią Balcerowicza.

Tak, wyborcy wolą oryginał od kopii i zamiast na takie „nowoczesne i innowacyjne” SLD, zagłosują na Platformę. Albo Korwina, Petru i Balcerowicza.

Te wybory pokazały, że porażka jednej lewicy bynajmniej nie musi oznaczać sukcesu innej – może natomiast oznaczać znikanie lewicy w całości.

Więc ja już wolę, żeby w parlamencie było SLD takie, jakie jest, niż żeby lewicy nie było wcale. Nic nie dzieje się samo – nie wierzę, że jak zniknie SLD, to od razu otwiera się pole dla nowej lewicy.

Wybory prezydenckie są dosyć łatwe dla nowych ruchów – wystarczy zebrać 100 tys. podpisów pod popularnym kandydatem lub kandydatką i dzięki promocji jednego nazwiska budować własną popularność. W tym sensie są „partiotwórcze”. Kilka razy w historii Polski zdarzyło się już, że rozpoznawalny kandydat na urząd prezydenta zbudował na swoim osobistym kapitale partię. W minionym półroczu udało się zebrać podpisy całej plejadzie egzotycznych kandydatów prawicy, a nie udało się żadnemu z lewej strony. To nam coś mówi.

Tak zwanym „antysystemowcom” z prawicy bezpłatną kampanię zrobiły media głównego nurtu. Atakując Kukizem na co drugiej okładce czy oswajając Mariana Kowalskiego.

Ale żeby to mogło się wydarzyć, oni wcześniej musieli się zarejestrować i zebrać podpisy. Co im się udało, w przeciwieństwie do Anny Grodzkiej – która jeszcze przed kampanią była polityczką bardzo mocno obecną w mediach, na pewno szerzej znaną wyborcom niż panowie Tanajno i Braun. Im sama rejestracja i start w wyborach umożliwiły zaistnienie. Skorzystali z tego, zostawiając z tyłu także Wandę Nowicką, za którą przecież też stoi wpływowa organizacja, jaką jest Kongres Kobiet, i która również jest obecna w ogólnopolskich mediach.

Co jeśli lewicy rzeczywiście nie będzie w następnym parlamencie?

Scena partyjna sobie poradzi – PO i PiS będą dalej zarządzały zbiorowymi emocjami. Do tej układanki może dojść w jakiś sposób Kukiz, któremu rozpoznawalność uzyskana dzięki kampanii prezydenckiej da impet do kampanii parlamentarnej. Ale koniec końców będzie to i tak system dwupartyjny, z PSL-em jako integralną częścią obozu władzy. A jeśli jednak Bronisław Komorowski wygra wybory prezydenckie, to Polska nie będzie już przypominać modelu amerykańskiego, tylko raczej meksykański – z dominacją jednej partii na każdym szczeblu władzy, od samorządów po Belweder. To będą kolejne lata betonowania polskiej polityki. Ta kampania pokazała zresztą, że to już się zaczęło dziać.

***

DZIENNIK OPINII O WYBORACH PREZYDENCKICH
Agnieszka Holland: Zwycięstwo Dudy w niczym nie pomoże lewicy
Kinga Dunin: Karaboska kulturkampf
Andrzej Halicki: Wyborcy Kukiza odrzucają patologie polskiej polityki partyjnej
Justyna Drath: Miał pan mój głos, panie Andrzeju
Jakub Majmurek po debacie: Kto wygrał? Powiedzmy, że Komorowski
Jaś Kapela: Komorowski, zrób coś dobrego
Barbara Nowacka: „Na razie nie jest źle”?
Ziemowit Szczerek: Wolę nakłuwać cielsko Platformy
Anna Dryjańska: Strategie na drugą turę
Adam Ostolski: Fałszywa zmiana wygrała z fałszywą zgodą
Kinga Dunin: Nie ten człowiek roku
Cezary Michalski: Jak prowadzić spór z populizmem?
Witold Mrozek: Komorowski nic nie rozumie
Maciej Gdula: Kukiz to jednorazowy trybun, uwierzcie w politykę!
Sławomir Sierakowski: Czy elektorat lewicowy tym razem wyjdzie z domu i zdecyduje, kto wygra?

**Dziennik Opinii nr 140/2015 (924)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij