Kraj

Stawiszyński: Obrona przed chaosem

Henry Rollins nie ma najmniejszych wątpliwości: samobójstwo Robina Williamsa to hańba i akt egocentrycznego tchórzostwa.

W emocjonalnym tekście pod jednoznacznym tytułem Fuck suicide dał wyraz swojemu dogłębnemu zgorszeniu postępkiem znanego aktora, a przy tym bezbrzeżnemu zdumieniu, jak ktoś, kto posiada dzieci, może w ogóle pomyśleć o targnięciu się na własne życie. Nie mówiąc już o tym, że ten ktoś był przecież międzynarodową gwiazdą, uwielbianą przez miliony, opływającą w materialne dostatki, wydawałoby się więc – spełnioną i szczęśliwą pod każdym względem.

Po kilku dniach Rollins wprawdzie przeprosił wszystkich, którzy jego filipiką poczuli się urażeni – zrobił to pod wpływem tysięcy głosów sprzeciwu zarzucających mu brak elementarnej empatii i ogłady – ale w gruncie rzeczy jego postawa jest pod wieloma względami charakterystyczna i typowa dla współczesnej kultury i zarządzającego nią systemu wartości. Być może nazbyt prostacko, być może w zanadto bezpośredni sposób, wyraża jednak przecież fundamentalną zasadę, ośrodkowy dogmat, w którego nienaruszalność każe się nam wierzyć od pierwszych momentów naszego świadomego życia.

Ten dogmat brzmi – śmierć jest twoim głównym wrogiem, a zatem wszelkimi możliwymi sposobami, wszelkimi możliwymi technikami, wszelkimi możliwymi chwytami musisz dążyć do jej pokonania. W myśl tego dogmatu samobójstwo jest więc zawsze złem i aberracją.

Asortyment środków, którymi próbujemy ze śmiercią walczyć, jest przeogromny. Dysponentem i twórcą znacznej jego części jest medycyna, a zatem ta część nauki, która walkę ze śmiercią wpisaną ma niejako w same fundamenty swojego istnienia. Lekarz jest współczesnym herosem stawiającym dzielnie opór siłom entropii. Śmierć, a dokładniej rzecz ujmując, śmierć ciała jest więc tym, przeciw czemu musi on mobilizować całą swoją aktywność i wszystkie możliwe energetyczne zasoby. „Nie ma znaczenia – pisze James Hillman w książce Samobójstwo a przemiana psychiczna – co lekarz robi, byleby tylko coś robił”.

W medycznej optyce – co łatwo sprawdzić, sięgając choćby do Leksykonu psychiatrii pod redakcją prof. Stanisława Pużyńskiego – samobójstwo jest więc wyłącznie wyrazem patologii. Już nawet myśli o samobójstwie albo nawet teoretyczne rozpatrywanie takiej formy zakończenia życia postrzegane są tam jako niebezpieczne objawy zwiastujące chorobę psychiczną, być może jeszcze w stanie latentnym, ale już dającym się zidentyfikować w psychiatrycznym wywiadzie. Także prawo, teologia i socjologia wykluczają samobójstwo, traktując je jako, odpowiednio: przestępstwo; wykroczenie przeciw Bogu Stwórcy, a zarazem negację doskonałości Stworzenia albo efekt takiej czy innej patologii społecznej. W tym podtrzymywanym w zachodniej kulturze modelu nie mieszczą się zatem gesty Sokratesa, Seneki, Sandora Maraia czy Paula Celana. Nie mieszczą się w nim także chłodne rozważania stoików, którzy traktują samobójstwo jako – czasami – jedyne godne i racjonalne wyjście z degradującej sytuacji, w jakiej potrafi postawić nas los.

Nic zatem w równym stopniu co samobójstwo nie rzuca wyzwania samemu rdzeniowi aktualnego świata – zwłaszcza jeśli dodamy do jego obrazu oczywiste już dzisiaj konstatacje antropologów, dostrzegających istotne mechanizmy wypierania starości, cierpienia i śmierci poza nawias współczesnego pola konsumpcji.

Uniwersum reklam czy głównonurtowego hollywoodzkiego kina (które jest wszak rozsadnikiem nowoczesnej mitologii) – by wypowiedzieć banał – zdaje się sugerować, że śmierć i cierpienie właściwie nie istnieją. A jeśli w ogóle majaczą gdzieś na horyzoncie, to sprawny i pełen werwy człowiek zawsze potrafi stanąć im naprzeciw i skutecznie je odgonić tym czy innym apotropaicznym gestem: fantastycznym programem ćwiczeń, praktyką medytacji, pozytywnym myśleniem, cudownym lekarstwem albo starannie opracowaną przez naukowców dietą.

Jeśli zatem nagle z samego środka świata, z którego wykrojono śmierć, rozpacz i bezsens, przychodzi drastyczny obraz śmierci zadanej własnymi rękami – jak to się stało w przypadku Robina Williamsa – musi to budzić szok i niedowierzanie, by posłużyć się tą wyświechtaną, ale poręczną zbitką.

Musi to budzić także naturalne reakcje obronne. Troglodycką agresję – jak u Rollinsa – albo przywoływanie magicznych słów, mających na celu racjonalizację gestu wymykającego się wszelkiej dostępnej w danych warunkach racjonalności. Te słowa to „depresja” i „uzależnienie”. Poręczne zaklęcia, zewnętrzne obiekty, abstrakcyjne etykiety, na dźwięk których można ze zrozumieniem pokiwać głową i uniknąć konfrontacji z ciemną i zimną stroną rzeczywistości – dla której właściwie nie ma dobrej nazwy, ale której istnienie ujawnia się w takich przypadkach z całą oczywistością. Ujawnia się także w momencie śmierci kogoś bliskiego, w obliczu beznadziejnej choroby, ciężkiego kalectwa, wojny pochłaniającej tysiące niewinnych ofiar. Ujawnia się zawsze, kiedy stykamy się z chaosem tkwiącym w przyrodzie, chaosem tkwiącym w naszych własnych ciałach, okrucieństwem ludzkim i nieludzkim. Żadne zgrabne pojęcie tego nie oswoi, żadna „depresja” i „uzależnienie” nie zasłonią nam dramatycznego cierpienia, dla którego jedynym ukojeniem jest wycofanie się z życia, wycofanie się z istnienia. Raz na zawsze – i nieodwracalnie.

Samobójstwo Williamsa to tylko mały kamyczek, małe przypomnienie – w lawinie podobnych zdarzeń, sytuacji i okoliczności. Przypomnienie, że ludzkie życie może dotrzeć do takiego punktu, w którym jego dalsze trwanie jest niewyobrażalne. Pomimo zewnętrznych luksusów i radości, pomimo tego wszystkiego, o czym codziennie marzymy – także dlatego, że postrzegamy spełnienie tych marzeń jako osiągnięcie pewnego punktu bezpieczeństwa, w którym będziemy mogli schronić się przed zniszczeniem i przemocą.

Wolimy bowiem myśleć, że przemoc i zniszczenie to wyłącznie siły zewnętrzne – da się więc, odpowiednio gospodarując własnym życiem, uchronić się przed nimi albo przynajmniej opóźnić moment, w którym nas dotkną.

Okazuje się jednak – a nic nie przypomina o tym dobitniej niż samobójstwo – że mogą one przyjść także z wewnątrz. Mogą narodzić się i wzrastać w umyśle, psychice albo duszy – zależnie od tego, w jaki sposób chcemy nazwać tę szczególną sferę najgłębszego, najbardziej intymnego, najsilniej powiązanego z naszym poczuciem indywidualności doświadczenia.

Współczesna psychologia nie dysponuje właściwie narzędziami, żeby tę jakość, ten proces, ten fakt jakkolwiek ująć. Jedyne, co ma nam do zaoferowania, to medyczny model, w którym samobójstwo postrzegane jest jako rezultat ciężkiej choroby, nie zaś jako egzystencjalny dramat – tak indywidualny, jak i uniwersalny, wskazujący nam bowiem na pewną możliwość czy pewien kierunek, w którym ludzkie życie, także nasze, może pewnego dnia podążyć.

Ta współczesna patologizacja samobójstwa jest, jak się wydaje, elementem kulturowych mechanizmów, o których tu wspominałem. Zamiast jednak przybliżać nas do zrozumienia fenomenu, z którym mamy do czynienia, mniej lub bardziej nas od niego oddala. Nie można zrozumieć danego zjawiska – to znowu Hillman z kapitalnej książki o samobójstwie – jeśli z góry założymy, że ma go nie być.

Zamiast więc szukać prostych racjonalizacji, warto zastanowić się, co takiego samobójstwo Williamsa – a także każde inne samobójstwo – mówi nam o człowieku, a także co mówi nam o świecie, w którym żyjemy. Co – wreszcie – mówi o samym życiu i miejscu, jakie zajmuje w nim śmierć. Efekty tego zastanowienia nie muszą być dyskursywne. Nie wypracujemy zapewne w ten sposób żadnej kompletnej, spójnej teorii, nie wytworzymy żadnej nowej filozofii. Ale być może właśnie o tego rodzaju doświadczenie chodzi. O moment uznania, że żaden koncept nie jest w stanie sprostać temu, co się wydarza. Temu, co spotyka nas albo innych. Wydaje mi się niezwykle istotne, aby pozwolić sobie na tego rodzaju przeżycie. Niezależnie od tego, jak bardzo wierzgałby przed tym Henry Rollins i inni przedstawiciele panterapeutycznej kultury.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Stawiszyński
Tomasz Stawiszyński
Eseista, publicysta
Absolwent Instytutu Filozofii UW, eseista, publicysta. W latach 2006–2010 prowadził w TVP Kultura „Studio Alternatywne” i współprowadził „Czytelnię”. Był m.in. redaktorem działu kultura w „Dzienniku”, szefem działu krajowego i działu publicystyki w „Newsweeku" oraz członkiem redakcji Kwartalnika „Przekrój”. W latach 2013-2015 członek redakcji KrytykaPolityczna.pl. Autor książek „Potyczki z Freudem. Mity, pokusy i pułapki psychoterapii” (2013) oraz oraz „Co robić przed końcem świata” (2021). Obecnie na antenie Radia TOK FM prowadzi audycje „Godzina Filozofów”, „Kwadrans Filozofa” i – razem z Cvetą Dimitrovą – „Nasze wewnętrzne konflikty”. Twórca podcastu „Skądinąd”. Z jego tekstami i audycjami można zapoznać się na stronie internetowej stawiszynski.org
Zamknij