Polska polityka staje u progu bardzo niebezpiecznej gry: Kaczyńskiego za kilka lat może w polityce już nie być, ale stworzone przez niego eurosceptyczne demony mogą sprowadzić na nas katastrofę.
W demokratycznej polityce jedną z kluczowych umiejętności jest narzucenie tematu politycznego sporu. Tak by nasza strona od początku znajdowała się w nim na zwycięskiej pozycji. W ostatnich latach umiejętnością tą wykazywało się głównie Prawo i Sprawiedliwość.
Tak było ze sporem wokół 500+ i innych świadczeń socjalnych, a nawet wokół tych kwestii, gdzie większościowe poparcie dla PiS wcale nie jest oczywiste – np. praw osób LGBT+. W 2019 roku PiS zmobilizowało bezprecedensowe poparcie w wyborach europejskich, m.in. dzięki temu, że zapowiedziało… obronę polskich dzieci przed adopcją przez pary homoseksualne – choć takiego postulatu nie brała wtedy na sztandary nawet Wiosna Biedronia.
Opozycja po 2015 roku nie potrafiła zaproponować takiego tematu. „Wolne sądy” wyzwalały wielkie emocje opozycyjnego elektoratu, ale całe społeczeństwo w sprawie sądownictwa i jego „deform” wychodzących z resortu Ziobry pozostawało mocno podzielone. Podejście PiS do władzy lokalnej wywoływało sprzeciw nawet prawicowych wyborców i pewnie kosztowało rządzącą partię wybory samorządowe w 2018 roku, ale emocje, jakie ten spór wyzwalał, słabo przekładały się na krajową politykę.
Z kolei gdy pseudotrybunał Przyłębskiej praktycznie zakazał w Polsce aborcji i skutecznie zmobilizował tym większość społeczeństwa przeciw rządzącemu obozowi, politycy opozycji pozostali kilka kroków za ruchem protestu.
Wszystko wskazuje na to, że tegoroczna jesień może być równie politycznie gorąca co poprzednia. I znów za sprawą Przyłębskiej – tym razem pseudotrybunał wydał wyrok pogłębiający konflikt Polski z Europą.
Chęć bycia w Unii Europejskiej to nasz największy wspólny mianownik
czytaj także
Tym razem politycy z opozycji, z Donaldem Tuskiem na czele, próbują na fali antyeuropejskiego wyroku na nowo zdefiniować spór polityczny w Polsce: rysując linię podziału między większością, która chce Polski pewnie zakorzenionej w Europie, oraz dążącym do polexitu PiS.
Czy spór o polexit okaże się dla opozycji boiskiem, na którym zacznie w końcu wygrywać? Teoretycznie trudno o temat, gdzie PiS jeszcze mocniej byłby przeciw większości społeczeństwa. Odpowiedź na pytanie, „czy polexit okaże się w końcu korzystną linią sporu dla demokratycznej opozycji”, jak zwykle w polityce brzmi jednak: „to skomplikowane”.
PiS boi się i miota
Z pewnością PiS zarzutu o polexit się zwyczajnie boi. Widać to choćby po uchwale Komitetu Politycznego partii z 15 września tego roku, zapewniającej, że miejsce Polski jest w Zjednoczonej Europie i rządząca partia nie zamierza go szukać nigdzie indziej.
Od piątku do poniedziałku w głównym wydaniu Wiadomości co dzień powtarzano materiały zapewniające, że PiS żadnego polexitu nie planuje, a zarzuty tego typu to wymysł „totalnej opozycji”, która kłamie, manipuluje i podżega do zamieszek, bo jest tak bardzo zdesperowana, by odzyskać władzę w Polsce.
PiS boi się sklejenia wizerunku partii z polexitem. Ale nie idą za tym żadne konkretniejsze działania niż nic nieznacząca uchwała partyjnego Komitetu Politycznego. Gdyby PiS faktycznie chciał wysłać sygnał, że wierzy w Polskę w Europie, to mógłby wycofać z Trybunału Konstytucyjnego wniosek premiera, który stał się podstawą wyroku z czwartku. Ale tego nie zrobił.
Rządzący obóz w kwestii Europy tyleż boi się łatki siły otwarcie antyeuropejskiej, co miota między swoimi bardziej umiarkowanymi wyborcami a radykałami. Jak w analizie na stronach Onetu zwrócił uwagę Kamil Dziubka, po wypchnięciu Gowina z rządu i rozpadzie Porozumienia pozycja Ziobry w układzie władzy wzrosła – stał się największym, najważniejszym koalicjantem PiS, od którego zależy sejmowa większość Kaczyńskiego. Co przekładać się będzie na antyeuropejską politykę rządzącego obozu.
Jak wiemy, w ciągu ostatnich kilku lat, na pewno od wyborów 2019, Solidarna Polska zdefiniowała się jako partia otwarcie eurosceptyczna, coraz częściej kwestionująca członkostwo Polski w Unii Europejskiej. Jest paradoksem, by nie powiedzieć – absurdem polskiej polityki, że o kwestiach tak strategicznych i fundamentalnych dla przyszłości Polski jak nasze miejsce w Unii Europejskiej decyduje Zbigniew Ziobro – polityk regularnie zajmujący ostatnie miejsca w rankingach zaufania, szefujący partii notującej w sondażach poparcie na poziomie błędu statystycznego.
Polexit i liderzy opozycji
Z pewnością krótkoterminowo miotanie się PiS między żądaniami radykałów od Ziobry i kolejnymi oświadczeniami, że „polexitu nie będzie”, taktycznie może się opłacić opozycji. Choć nie całej w równym stopniu.
Widać dziś bowiem wyraźnie, że Donald Tusk chce wykorzystać spór o polexit do tego, by umocnić swoją pozycję nieformalnego lidera opozycji, sprowadzając wszystkich innych partyjnych przywódców do roli drugoplanowej. Po sukcesie frekwencyjnym niedzielnych demonstracji stronnicy Tuska w mediach społecznościowych – np. Bartłomiej Sienkiewicz i Roman Giertych – starają się przedstawić wielką społeczną mobilizację z niedzieli jako osobisty sukces przywódcy Platformy, polityka, który jednym tweetem poderwał Polskę.
Musimy ratować Polskę, nikt tego za nas nie zrobi. Zbieramy się w najbliższą niedzielę o 18:00 na Placu Zamkowym w Warszawie. Polska jest warta naszego zaangażowania, nasza przyszłość jest tego warta! pic.twitter.com/XN6qas4GgZ
— Donald Tusk (@donaldtusk) October 8, 2021
Walka o rolę lidera opozycji jest oczywiście prawem Tuska. Ale nie jest też niczym dziwnym, że może wywoływać opory innych polityków. Z liderów opozycji w niedzielę na placu Zamkowym wspólnie z Tuskiem przemawiał tylko Robert Biedroń z Lewicy – choć jeszcze niedawno to konflikt Platformy z Lewicą najbardziej dzielił opozycję. Nie było Władysława Kosiniaka-Kamysza ani Szymona Hołowni. Ten ostatni najmocniej wyrażał publicznie pretensje do Tuska o to, że niedzielny wiec lider Platformy zwołał sam, bez konsultacji z pozostałymi siłami opozycji demokratycznej. Zamiast na placu Zamkowym w Warszawie lider Polski 2050 wystąpił w niedzielę w Białymstoku.
Od 2015 roku kolejni liderzy PO wracali do pomysłu: wobec zagrożenia, jakie stawia PiS, musimy zapomnieć o dzielących nas różnicach. Wszyscy, którzy chcą odsunąć Kaczyńskiego od władzy, powinni się zjednoczyć wokół najsilniejszego gracza opozycji. Zagrożenie polexitem byłoby bardzo poważnym argumentem na rzecz tego pomysłu. Bo faktycznie – pomyśli wielu opozycyjnych wyborców – jeśli stawką jest przyszłość polski w Europie, to wszystkie pozostałe spory na opozycji, wszelkie inne kwestie programowe, schodzą na dalszy plan.
Z drugiej strony nietrudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym opozycja jednym głosem przestrzega przed polexitem, ale jednocześnie kłóci się o to, kto powinien przewodzić walce z antyeuropeizmem PiS. A także o model opozycyjnej współpracy, kolejność przemówień, miejsca na scenie czy na ewentualnych wspólnych listach wyborczych.
Wiecznie skłócona opozycja nie przyciągnie do siebie nowych wyborców, a nawet może w końcu zrazić starych – niezależnie od tego, jak bardzo obawiają się oni o przyszłość Polski w Europie pod władzą Kaczyńskiego.
Pamiętać o ryzyku
Polexit, gdy bliżej się przyjrzeć kwestii, okazuje się dla opozycji paliwem tyleż wysokoenergetycznym, dającym szanse na sondażowe wyprzedzenie PiS, co niepewnym i ryzykownym.
By paliwo to naprawdę zadziałało, opozycja musi zrobić dziś coś, co w ciągu ostatnich sześciu lat się jej nie udawało: dotrzeć do wyborców niezaangażowanych w polityczny konflikt po 2015 roku. Albo nawet do wyborców PiS. Przekonać ich, że Jarosław Kaczyński odpłynął i zaczął prowadzić politykę, która zagraża przyszłości ich i ich dzieci.
Choć mobilizacja z niedzieli była imponująca, to zmobilizowała się raczej ta Polska, która już wcześniej mobilizowała się przeciw PiS-owi. Do tej drugiej w swoich występach na Facebooku próbował na razie dotrzeć Szymon Hołownia, trudno powiedzieć, jak skutecznie. Trwałe zniechęcenie choćby części tej grupy do PiS byłoby wielkim politycznym sukcesem – ale droga do tego nie jest łatwa.
Trzeba też zapytać, jak wiele paliwa może opozycji dać antypolexitowa mobilizacja. Bo PiS bardzo łatwo może ją wygasić. Na przykład ignorując wyrok „własnego” Trybunału Konstytucyjnego i dogadując się z UE w kwestii praworządności. Albo podejmując propozycję Tuska, by zmienić konstytucję tak, by do wyjścia z Unii konieczna była większość dwóch trzecich głosów.
Im z kolei paliwa polexitu będzie w polskiej polityce więcej, tym niebezpieczniejsze będzie ono dla przyszłości Polski.
Jeśli PiS pójdzie na konflikt z Unią, to z jednej strony tyleż uwiarygodni narrację opozycji o polexicie i pociągnie za sobą sondażowe spadki rządzącej partii, co narobi poważnych szkód i zaszkodzi naszej pozycji w Europie. Nie można wykluczać nawet najgorszego scenariusza. Bo choć nie wierzę w to, by Kaczyński miał dziś plan polexitu, który realizuje krok po kroku, to nie można wykluczyć, że tak jak David Cameron w Wielkiej Brytanii, prezes PiS ze swoją antyeuropejską retoryką uruchomi siły, które faktycznie mogą do polexitu w końcu doprowadzić.
Słowa mają swoje konsekwencje, w społeczeństwie regularnie bombardowanym propagandą przedstawiającą Unię jako fasadę, za którą kryje się niemiecki dyktat w Europie i plan uczynienia z Polski półkolonii, musi się wykształcić mniejszy lub większy antyeuropejski elektorat, realnie domagający się potem obecności radykalnych przedstawicieli polexitu w instytucjach polskiego parlamentaryzmu. Kaczyńskiego za kilka lat może w polskiej polityce już nie być, a ze stworzonym przez niego eurosceptycznym elektoratem możemy się męczyć jeszcze niejedną dekadę.
Co wobec tego wszystkiego ma robić opozycja? Na pewno nie powinna ignorować niebezpieczeństw, jakie stwarza antyeuropejska polityka PiS. Na pewno musi maksymalnie wykorzystać polityczną szansę, jaką daje obsadzenie rządzącego obozu w roli niebezpiecznej siły polexitowej. Musi jednak zachować przy tym ciągłą świadomość wszystkich wyzwań, jakie niesie ze sobą polityczny spór jadący na antyeuropejskim paliwie.