To już niemal pewne: Polska będzie musiała zapłacić firmie z Australii 1,3 mld dolarów odszkodowania za zyski, których owa firma nie osiągnie, bo nie otrzymała koncesji na wydobycie węgla w Lubelskiem. Nie ma znaczenia kryzys klimatyczny ani nawet to, że wyrok zapadł na mocy traktatu, który Polska wypowiedziała. O tym, jak do tego doszło i czy możemy się przeciwko takim wyrokom buntować, z Marią Włoskowicz rozmawia Paulina Januszewska.
„Sprawa jest dość beznadziejna. Rząd PiS zawalił kwestię. Australijczycy mieli obiecane, że powstanie ich kopalnia. Przez lata ich zwodzono, później wycofano się z tego zobowiązania i było oczywiste, że pójdą do arbitrażu i go wygrają. Najchętniej bym […] znalazł bezpośrednią osobę z nazwiska odpowiedzialną za to, że Polska ma teraz płacić za ich błędy grubo ponad miliard złotych. Będę oczekiwał od moich urzędników, aby przekazali opinii publicznej, kto podjął lub kto nie podjął decyzji, czego konsekwencją są te gigantyczne straty” – mówił Donald Tusk pytany o przegrany arbitraż z australijską spółką GreenX Metals (dawniej Prairie Mining Limited).
O co chodzi? Cofnijmy się do 2012 roku, kiedy zagraniczny koncern przygotowywał się do rozpoczęcia wydobycia węgla (głównie koksującego i wysokokalorycznego węgla energetycznego) na Lubelszczyźnie. Australijczycy ostrzyli sobie zęby i wiertła na tereny znajdujące się w okolicach Kulika, Syczyna, Kopiny i Cycowa, położonego obok polskiej kopalni węgla kamiennego „Bogdanka”.
czytaj także
Koncern, wtedy jeszcze pod szyldem Prairie Mining Limited, otrzymał od ówczesnego ministra środowiska koncesję na prowadzenie prac rozpoznawczych. W 2014 roku, gdy firma zakończyła wiercenia i czekała na zatwierdzenie dokumentacji, do gry o lubelskie zasoby stanęła (wówczas bez powodzenia) lokalna „Bogdanka”.
Wszystko zmieniło się po objęciu władzy przez Zjednoczoną Prawicę. Ta w 2018 roku wycofała się z dotychczasowych ustaleń, odprawiając chcących wybudować w lubelskim m.in. nową kopalnię „Jan Karski” Australijczyków z kwitkiem. Jednocześnie koncesję przyznano wówczas, patriotycznie, polskiej „Bogdance”.
Problemy z tą decyzją są dwa. Pierwszy taki, że trwa kryzys klimatyczny i obowiązuje porozumienie paryskie, a jedno i drugie wymaga, byśmy kopalnie zamykali, a nie otwierali nowe – pod jakimkolwiek szyldem. Drugi problem polega zaś na tym, że spółka z zagranicy, powołując się na podpisany w latach 90. i ratyfikowany na początku obecnego wieku przez Polskę Traktat Karty Energetycznej (TKE) oraz zawartą polsko-australijską umowę o wzajemnym wspieraniu i ochronie inwestycji, pozwała nas o niedotrzymanie ustaleń. W efekcie Międzynarodowy Trybunał Arbitrażowy zasądził na jej rzecz 252 miliony funtów brytyjskich (ok. 1,3 miliarda złotych) odszkodowania, od których rocznie rosną sześcioprocentowe odsetki, naliczane od 2019 roku.
Donald Tusk rzeczywiście ma rację co do zerowego zakresu ruchów Polski w tej sytuacji. Od decyzji trybunału można się wprawdzie odwołać, ale większość wniosków o uchylenie wyroku jest zazwyczaj odrzucana. Mimo to rząd podjął apelacyjne ryzyko, co Ben Stoikovich, prezes GreenX Metals skomentował zapewnieniami o przygotowaniu koncernu do walki o swoje i jednocześnie chęcią zawarcia ugody sądowej. Nie oznacza to jednak rezygnacji z otrzymania finansowego zadośćuczynienia. Tak działają dziś koncerny wydobywcze – największe zawalidrogi w osiągnięciu neutralności klimatycznej. Mogą nawet nic już nie wydobywać, bo nadal będą ściągać z nas wielomiliardowy haracz za to, że pozbawiliśmy je spodziewanych zysków.
Sprawa wygląda jeszcze bardziej groteskowo, gdy zdamy sobie sprawę, że Traktat Karty Energetycznej jest kontrowersyjny, a Polska oraz Unia Europejska już jakiś czas temu zdecydowały się go wypowiedzieć. Nie ma to, niestety, wpływu na bieżący arbitraż z Australijczykami, bo zerwanie umowy w sprawie wydobycia węgla na Lubelszczyźnie nastąpiło wcześniej niż wypowiedzenie TKE i z powodów innych niż klimatyczne.
Przypuśćmy jednak, że Polska odmówiłaby dawnej Prairie Mining budowy kopalni, powołując się na dekarbonizację swojej gospodarki. Czy Australijczycy mieliby wtedy mniejsze szanse na odszkodowanie? Niekoniecznie. Ba, proces wychodzenia z TKE zajmuje dziesięciolecia, a kolejne państwa stają przed koniecznością zapłaty grubych miliardów tym, którzy powinni zrzucać się na zieloną transformację.
W obliczu zmiany klimatu i pomimo że eksperci odpowiedzialni za raport IPCC albo pracujący w Międzynarodowej Agencji Energetycznej jasno rekomendują zaprzestanie budowy nowych punktów wydobywczych, koncerny parające się wierceniem w ziemi i szukaniem paliw kopalnych bogacą się na odszkodowaniach, zamiast płacić za poczynione przez siebie szkody. I żyją tak, jakby kwestie klimatu w ogóle się nie liczyły.
Jak rozśmieszyć nafciarza? Łatwizna. Powiedz mu, że walczysz o klimat
czytaj także
„Traktat pozwala zagranicznym inwestorom składać pozwy przeciwko poszczególnym krajom za straty wynikające ze zmian w prawie. Tym samym uniemożliwia państwom osiągnięcie założonych celów paryskiego porozumienia klimatycznego i de facto neutralizuje plan opodatkowania nadmiarowych zysków spółek naftowych” – pisali Andrés Arauz i Guillaume Long w 2023 roku.
Może się więc okazać, że spór z Australią to nasz najmniejszy problem, bo wkrótce, jeśli faktycznie zaczniemy dekarbonizację, przyjdą do nas po pieniądze kolejne globalne firmy. I nie tylko do nas, bo koncernom nie umieją się postawić ani Unia Europejska, ani nawet cynicznie wykorzystywane w ramach TKE kraje globalnego Południa.
Nawet najbogatsze państwa Zachodu są zastraszane przez korporacje
czytaj także
Czy jesteśmy skazani na rolę zakładników trucicieli planety? O tym rozmawiam z Marią Włoskowicz, prawniczką z działającej na rzecz ludzi i ochrony środowiska Fundacji Frank Bold.
Paulina Januszewska: Czy Donald Tusk słusznie oburza się wyłącznie na Zjednoczoną Prawicę, gdy chodzi o odszkodowanie dla Australijczyków?
Maria Włoskowicz: Gdyby koncesji nie przyznano ze względu na ochronę klimatu, można byłoby się na to powołać i być może ten arbitraż wygrać. Jednak mamy tu sytuację, w której koncesję najpierw obiecano spółce australijskiej, a potem przyznano ją spółce polskiej. Dokumenty w postępowaniu arbitrażowym są utajnione, więc nie wiemy, jakie argumenty wzięto pod uwagę. Natomiast trudno byłoby się w tym arbitrażu powoływać na jakąkolwiek argumentację związaną z odmową koncesji ze względu na tzw. politykę publiczną, np. ochronę klimatu. Teoretycznie cofnięcie decyzji inwestycyjnej z uwagi na przykład na wyższą konieczność związaną z ochroną środowiska czy klimatu można próbować podnosić jako kontrargument podczas arbitrażu. Jednak w tym przypadku, ze względu na przyznanie koncesji innej spółce, wygranie takiej sprawy wydaje się niemożliwe.
To, jak taka kontrargumentacja oparta na polityce publicznej jest potem rozpatrywana (zwykle korzystnie dla dużego biznesu) przez Trybunał, stanowi osobną kwestię. W tym konkretnym przypadku brak koncesji dla australijskiej firmy wynika nie z chęci odejścia od węgla, lecz z czystej kalkulacji, że oto Polska woli zarobić sama na swoich złożach niż oddawać je w ręce obcej spółki. Donald Tusk jest politykiem, więc politycznie skomentował tę sprawę. Pytanie brzmi, czy obok słusznego potępienia politycznych oponentów nie należałoby także dać społeczeństwu sygnału, co tak naprawdę premier myśli o polityce klimatycznej.
czytaj także
Gdyby na przykład cofnął teraz koncesję Bogdance i stwierdził, że żadnych nowych kopalń nie będzie, to może udałoby się jeszcze coś wskórać?
Niezależnie od kwestii odszkodowania dla GreenX Metals na pewno potrzebujemy jasnego opowiedzenia się za odchodzeniem od węgla. Obecnie bowiem słyszymy deklaracje choćby od ministry przemysłu, że Polska będzie prowadzić prace wydobywcze zgodne z tzw. umową społeczną, którą poprzedni rząd zawarł z górnikami w 2021 roku i która tak naprawdę wcale nie zabezpiecza interesu publicznego, lecz zakłada utrzymanie wydobycia do końcówki lat 40. To zdecydowanie za długo, jeśli weźmiemy pod uwagę choćby założenia porozumienia paryskiego.
Jednak jeśli chodzi o ewentualne roszczenia zagranicznych firm – to taka deklaracja niewiele by dała. Choć wypowiedzenie Traktatu Karty Energetycznej nastąpiło 28 grudnia 2022 roku, a Polska oficjalnie przestała być jego sygnatariuszką 12 miesięcy później (bo tyle trwa okres wypowiedzenia), to wciąż można nas pozwać na podstawie tego dokumentu. W TKE istnieje bowiem tzw. sunset clause, klauzula wygaśnięcia, w której zapisano długie, bo aż 20-letnie wygasanie obowiązywania traktatu.
Co to właściwie oznacza?
Klauzula wygaśnięcia polega na tym, że nawet po skutecznym wypowiedzeniu Traktatu inwestorzy mogą przez kolejne dwie dekady pozywać państwa. Takie klauzule nie są niczym wyjątkowym, obejmują zwykle od 5 do 20 lat. No ale właśnie – w tym wypadku mamy górne widełki czasowe – najdłuższe ze stosowanych i możliwych, co nie wygląda dobrze z perspektywy ochrony klimatu, gdy liczy się każda chwila działania na rzecz ograniczenia wydobycia.
Liczy się też każda złotówka. Czy polski rząd może coś zrobić, żeby jednak nie płacić miliardów Australijczykom?
Tak, można próbować anulować tę decyzję w sądach w Walii i Anglii. To się już stało – Polska ten wyrok zaskarżyła. Jednak sprawa będzie rozpatrywana ze względów formalnych, a nie merytorycznych. Oznacza to, że sąd weźmie pod uwagę jedynie ewentualne błędy proceduralne, które miały miejsce podczas procesu arbitrażowego, ale nie będzie patrzył na zasadność zasądzenia odszkodowania. Warto dodać, że anulowanie wyroków arbitrażowych jest niezwykle rzadkie. Patrząc jednak w szerszym kontekście na kwestię nie tylko samego TKE, ale i wielu innych traktatów dwustronnych, niestety można zauważyć, że odzwierciedlają one praktyki neokolonialne. Zostały stworzone w ubiegłym stuleciu jako „zachęta” dla prywatnych inwestorów z bogatych państw globalnej Północy do prowadzenia działalności biznesowej w krajach mniej zamożnych i mniej rozwiniętych. Traktaty miały chronić interesy świata kapitalistycznego w miejscach nieznających kapitalizmu, zachodniej demokracji i tak dalej. Nietrudno się domyślić, że bardzo szybko stały się one polem do nadużyć, a także – szybko się dezaktualizowały.
czytaj także
Kwestie klimatu wybijają się chyba tutaj najmocniej…
To prawda, ale problem dotyczy nie tylko węgla. Na przykład prywatyzacja wody w Argentynie doprowadziła do wyczerpania zasobów wodnych w tym kraju. Gdy więc mieszkańcy chcą odzyskać dostęp do wody, niewiele mogą zrobić, bo ich kraj łączą traktaty, których naruszenie grozi pozwami od firm, głównie z USA. Wycofanie się z tych umów oznacza zapłatę wielomilionowych odszkodowań, na które Argentyny zwyczajnie nie stać.
Poza tym w umowach tego typu wszystkie sprawy są poddane jurysdykcji międzynarodowych trybunałów, w których nie zasiadają ludzie mający kwalifikacje sędziowskie, tylko specjaliści od prawa międzynarodowego, handlowego i tak dalej, wykształceni na europejskich czy amerykańskich uczelniach i pochodzący z krajów inwestorów. Jak by nie patrzeć, arbitrzy stoją po stronie logiki kapitalizmu rozumianego „po zachodniemu”, a więc wartością nadrzędną w rozpatrywaniu spraw jest zysk, a nie szeroki kontekst. Jeśli ktoś zainwestował w coś pieniądze, to w razie poniesienia szkód niewynikających z jego woli należy mu się odszkodowanie, a nie namysł nad tym, że konkretne osoby w konkretnej miejscowości nie mają wody, bo ich państwo przepisało zasoby na zagraniczną spółkę.
W traktatach pojawiają się jednak klauzule o niedyskryminacji, ale one – jak rozumiem – chronią zagranicznego inwestora?
Tak. W przypadku TKE jest tak, że współpraca w zakresie sprzedaży i wytwarzania energii opiera się na założeniu, że pochodzenie nie będzie przeszkodą w staraniu się o inwestycję i że zagraniczne przedsiębiorstwa ubiegają się na przykład o koncesje na wydobycie na takich samych zasadach jak spółki krajowe. Mają również gwarancję ochrony przed zmianą prawa krajowego w trakcie trwania inwestycji.
Załóżmy, że przepisy dotyczące koncesji zaczęłyby uwzględniać kwestie środowiskowe i uniemożliwiłyby jakiemuś koncernowi prowadzenie prac wydobywczych. Zagraniczny podmiot nie będzie na to przygotowany i każdą decyzję odmowną można by potraktować jako pretekst do wypłaty odszkodowania z uwagi na dyskryminację. Taka sytuacja miała miejsce choćby w Niderlandach, których władze zostały pozwane przez koncerny energetyczne RWE i Uniper za to, że planowały usunąć węgiel ze swojego miksu energetycznego. Co ciekawe, oba te pozwy zostały wycofane przez inwestorów ze względu na to, że Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej uznał, że arbitraż na podstawie TKE wewnątrz UE jest sprzeczny z unijnym prawem.
Traktat Karty Energetycznej – brzmi jak flaki z olejem? No to się zdziwicie
czytaj także
TKE jest zupełnie niekompatybilny z prawem unijnym, które nakłada na państwa członkowskie obowiązek realizacji Zielonego Ładu. Nie można być jednocześnie sygnatariuszem traktatu i się dekarbonizować. Ale może można by się dogadać, gdy np. sprawa dotyczyłaby inwestora z UE i państwa członkowskiego?
W arbitrażu, czyli czymś, co można by nazwać metasądem czy sądem prywatnym oddzielonym od systemu państwowego sądownictwa, nie obowiązują ani reguły prawa krajowego, ani prawa unijnego. Sprawa jest rozstrzygana wyłącznie na podstawie umowy międzynarodowej, jaką jest traktat. To duży problem, bo uniemożliwia tak naprawdę jakikolwiek ruch ze strony takich podmiotów jak UE.
Nawet najbogatsze państwa Zachodu są zastraszane przez korporacje
czytaj także
Czy kraje Wspólnoty nie mogłyby jednak wspólnie przeciwstawić się tym zasadom? Może to temat na trwający COP29 w Baku?
Takie rozmowy trwają od dawna. Dużo mówi się o modyfikacji TKE w taki sposób, by stratne nie były kraje globalnego Południa. Unia Europejska wyszła z niego w czerwcu bieżącego roku, co nabierze mocy za rok, ale poszczególne kraje członkowskie same powinny postanowić, czy chcą w nim zostać i poczekać na ewentualne zmiany.
Musimy tylko pamiętać, że tak jak w przypadku szczytu klimatycznego mamy do czynienia z bardzo silnym lobbingiem biznesu. To on, a niekoniecznie ludzie u władzy, ma największy wpływ na umowy i arbitraże dotyczące krajów globalnego Południa. Sprawa jest dość skomplikowana, bo trzeba postawić sobie pytania o to, jak właściwie podchodzimy do prawa, umów międzynarodowych itd., biorąc pod uwagę fakt, że są one pewnymi konstruktami, które nawet nieprzestrzegane nie przestają istnieć. Ale ich przestrzegania często nie da się wyegzekwować.
czytaj także
Chodzi o to, żeby nie przestrzegać go wybiórczo wtedy, kiedy nam pasuje?
Tak, bo to miecz obosieczny. Widzimy to w Polsce, gdy konstytucja i umowy międzynarodowe są przestrzegane według widzimisię decydentów. Na przykład, gdy w związku z sytuacją na granicy polsko-białoruskiej obecny rząd zamierza czasowo zawiesić prawo do ubiegania się o azyl, choć w prawie międzynarodowym taka możliwość nie istnieje.
Myślę sobie więc, że każda rebelia, każdy opór jest możliwy, ale zwykle wydarza się dlatego, że leży w czyimś interesie. I to w interesie kogoś w pozycji władzy. Dlatego w wielu sytuacjach okazujemy się bezsilni. Nie stworzono przecież jeszcze takiego instrumentu prawnego, który wymuszałby na przykład zakończenie zabijania ludzi w Gazie.
Na prawo międzynarodowe należy patrzeć jak na coś niedoskonałego. Trzeba się zastanowić, gdzie leży jego granica i pod jakimi warunkami będzie przestrzegane. Na pewno jednym z takich warunków powinno być ludzkie życie i bezpieczeństwo, a na podgrzanej planecie są one zdecydowanie zagrożone.
**
Maria Włoskowicz – ukończyła prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, obecnie odbywa aplikację radcowską. Doświadczenie zawodowe zdobyła w organizacjach pozarządowych zajmujących się prawnymi działaniami na rzecz klimatu i środowiska oraz w kancelariach prawnych. Aktywnie angażuje się w prawne działania na rzecz ochrony praw człowieka oraz przeciwdziałania dyskryminacji. W Fundacji Frank Bold podejmuje działania z zakresu ochrony przyrody, wydawania pozwoleń wodno-prawnych, a także dostępu do informacji publicznej oraz informacji o środowisku.