Komentatorzy patrzą na elektoraty jak na racjonalnych graczy, poinformowanych i kalkulujących. Tymczasem decydujące będzie to, co 28 czerwca ludzie pomyślą o sytuacji epidemicznej, ilu nie będzie się chciało stać w kolejce, a ilu będzie myślało, że jednak przyjdzie do nich pocztą koperta. Ilu pomyśli: czy politycy się mną interesowali, jak traciłam w kwietniu pracę, jak spędzałem godziny na odrabianiu lekcji z dziećmi, jak nie mogłem otworzyć kawiarni?
Michał Sutowski: Czy dowiedzieliśmy się czegoś nowego o naszym państwie przez te ostatnie trzy miesiące?
Rafał Matyja: Kilku rzeczy, które wciąż nie zostały opowiedziane politycznie, a które mogą bardzo poważnie wpłynąć na politykę w Polsce w rozumieniu policy, a nie politics, czyli polityk publicznych, a nie gry o władzę. Przede wszystkim widoczne jest już fiasko rządzenia na zasadzie „jakoś to będzie”, które jest zresztą ukrytą ideologią rządów PiS. To miała być pierwotnie polemika z imposybilizmem – zamiast „nie da się”, mówimy, że „zrobimy i się zobaczy”.
No i zrobili.
Owszem, obiecali, a potem zrobili 500+. Działa, świat się nie zawalił. Ale to, co się udało raz, nie w każdej sytuacji okaże się równie skuteczne, np. w przypadku zarządzania epidemią. Choć w marcu przyjęto strategię wypłaszczania, to potem zapomniano o jej konsekwencjach. Przyjęto, że skoro wszyscy znoszą obostrzenia, no to my też. To koresponduje z nastrojami społecznymi, ludzie są zmęczeni izolacją i chcą normalności, mimo wysokiego poziomu zachorowań. Można powiedzieć, że bardziej chcemy normalności, niż nas na nią stać.
Polityka pandemiczna PiS
Czyli jest za wcześnie?
Być może stan epidemiczny powinien potrwać dłużej, ale zbiorowe pragnienie jest silniejsze. PiS liczy, że nie dojdzie do kolizji z rzeczywistością, że właśnie „jakoś to będzie”. Niestety taka polityka jest bezradna wobec realnych wyzwań, z jakimi już za chwilę się spotka, czyli bezrobocia, być może dwucyfrowego, ogólnej recesji gospodarczej, całkowitego załamania się niektórych branż, kłopotów z finansami publicznymi.
Jakich branż?
Choćby zbiorowego transportu prywatnego między miastami. Nawet zniesienie restrykcji specjalnie mu nie pomoże. On bazuje przecież na przewozach młodzieży szkolnej i studenckiej, a więc kiedy edukacja prowadzona jest zdalnie, bardzo trudno się utrzymać na rynku. Nawet jeśli jesienią epidemia ustąpi, do tego czasu wielu przewoźników upadnie.
Może to taka twórcza destrukcja? Przetrwają solidne firmy.
Obawiam się, że nie w tym przypadku. To raczej lepsi przewoźnicy, zatrudniający ludzi na etatach, z dużą flotą pojazdów, mogą mieć kłopoty. Ci, którzy kupują nowoczesne autobusy, zatrudniają kierowców na etatach, wożą nas w cywilizowanych warunkach. Dla nich każdy miesiąc to poważne koszty. Co więcej – ryzyko, że popyt ze względu na obawy przed zakażeniem będzie długo kulał. A przewoźnicy działający na granicy kodeksu pracy, prawa podatkowego i nierzadko naruszający warunki przewozu postawią samochód na podwórku i poczekają. Jak będzie popyt, to wrócą na rynek i pojadą tam, gdzie jeszcze będzie klient.
czytaj także
A co z tymi finansami publicznymi?
Na razie Bank Gospodarstwa Krajowego bierze na siebie ciężar kamuflowania długu publicznego…
Planuje emitować obligacje, które nie wchodzą do statystyk zadłużenia. To chyba sprytny manewr?
Problematyczne jest co innego: sposób, w jaki to będzie zrobione. I nie mówię tylko o wsparciu dla firm, ale także finansów publicznych. To dotyczy nie tylko wewnętrznych rachunków, rządu, ale także wsparcia dla samorządu. Wobec tych wszystkich problemów zasada „jakoś to będzie” nie zadziała.
Dotychczasowe zarządzanie epidemią też było prowadzone na zasadzie „jakoś to będzie”?
Działania rządu w marcu były usprawiedliwione, nawet jeśli lekko spóźnione względem modelu idealnego; decyzje podejmowano jednak w bardzo trudnych warunkach. Mało czasu, mało informacji, a do tego sprawa życia i śmierci – to wszystko powoduje maksymalny dyskomfort dla decydenta. Ogromne wątpliwości budzi tylko niewprowadzenie stanu nadzwyczajnego, bo on dałby zrozumiałe prawnie ramy do działania w warunkach nadzwyczajnych.
A potem?
Kiedy czas mijał i dochodziły kolejne regulacje i ich uzasadnienia, widać było, jak w administrowanie wkrada się chaos prawno-regulacyjny. To oczywiste, że państwo, tak jak my wszyscy, uczy się tej pandemii w praktyce. Niemniej to nie jest normalne, żeby osoby, które z racji stanowiska powinny być w temacie kompetentne, mówiły rzeczy ze sobą sprzeczne w odstępie kilku dni – nawet w tak podstawowych sprawach jak noszenie maseczek.
czytaj także
Nie trzeba również skomplikowanych modeli epidemiologicznych, by wiedzieć, że lockdown może skutkować upadłością wielu firm i utratą pracy.
Gospodarka jest ważniejsza niż zdrowie?
Model, który opracowaliśmy na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie, wskazuje, że epidemia nie może być wyłączną przesłanką zakazu. To nie to samo, co powiedzieć: nie liczy się zdrowie, liczy się PKB. Pomysł Michała Możdżenia, który kieruje tym zespołem, był inny. Należy obserwować skutki lockdownu dla życia społeczno-gospodarczego i próbować ważyć ich koszty. A redukowanie tego problemu do „ratowania gospodarki” kosztem zgonów to zwykłe nadużycie językowe. Chodzi przecież o różne sfery niezbędne do normalnego życia społecznego – takie jak oświata, możliwość kontaktu z bliskimi, świadczenia zdrowotne, rehabilitacyjne. Na hasło „gospodarka” składają się też środki do życia, podstawowe usługi, miejsca pracy.
Rząd był zbyt restrykcyjny? Zbyt liberalny? Czy uderzał nie tam, gdzie trzeba?
Naszym celem nie było stworzenie narzędzia do oceniania rządu, ale raczej wykazanie, że możliwa jest jakaś racjonalizacja procesu na podstawie większej liczby wskaźników niż tylko dane o epidemii. Tymczasem część restrykcji jest znoszona niespójnie, w sposób nieuzasadniony, w trybie: premier lub minister ogłaszał, że ma dla Polaków świetną wiadomość, bo za jakiś czas obejrzymy mecz ekstraklasy. Z kolei np. zamknięcie granic utrzymywano długo, mimo nacisku krajów unijnych i problemów wielu społeczności lokalnych, które – jak w przypadku Cieszyna – od połowy marca zostały przecięte na pół. A przecież od wejścia Polski do strefy Schengen ludzie zdążyli sobie życie poukładać – w szczególności podjąć pracę po drugiej stronie granicy, zbudować biznes obsługujący klientów z obu brzegów Olzy czy Odry.
Zamknięcie granic odczytano jako akt polityczny, a nie dbanie o bezpieczeństwo
czytaj także
Granice należało otworzyć wcześniej?
Przynajmniej w wymiarze tego, co nazywano kiedyś małym ruchem granicznym. Tu nie chodzi o wakacje, jak pewnie myślą ludzie, którzy mają do granicy kilkaset kilometrów. Ale najpoważniejszy zarzut jest taki, że nie słyszymy uzasadnień, nie rozumiemy porządku ani logiki postępowania rządu. Może i są jakieś wewnętrzne opinie ekspertów, które za tym stoją, ale opinia publiczna ich nie zna. Poza tym część znoszenia restrykcji nie była przygotowana, tzn. nie wiadomo było, jakie warunki sanitarne czy przejściowe trzeba stosować w okresie przejściowym – kiedy wolno prowadzić działalność. Bardzo często wytycznych brakowało i brakuje, były nieprecyzyjne lub wprost księżycowe. Pomijając już, że i premier nie znał reguł, które sam zatwierdził, np. określających zasady przebywania w restauracji.
Faktycznie, średnio to wszystko wróży na przyszłość. Ale poza konkretnymi działaniami rządu jest jeszcze państwo działające na co dzień. Szkoły, szpitale…
Lockdown już dziś uderzył w kilka polityk publicznych, których stan i wcześniej nie był idealny. Właśnie w oświatę, w zdrowie czy we wspomniany już transport zbiorowy.
To przejdźmy teraz z policy do politics – dlaczego o tym wszystkim tak mało mówi się w kampanii wyborczej?
Kiedy w kwietniu i w maju politycznym tematem numer jeden w mediach było przesuwanie głosowania, zmiana jego reguł czy bojkotowanie, to trudno było wejść na agendę dnia z dyskusją wokół narzędzi lockdownu czy chronienia najsłabszych przed kosztami walki z epidemią. Nadrzędność problemu wyborów zamroziła nam dyskusję, co było jakimś zwycięstwem Jarosława Kaczyńskiego.
Co to znaczy?
Alternatywą dla niego było zostać zmarginalizowanym przez rząd walczący z epidemią czy bezrobociem, który ma większe problemy na głowie niż to, co mówi Prezes. A wrzucając wybory na zasadzie „10 maja, bo ja tak chcę”, przywrócił porządek na scenie politycznej. Znów polityka obracała wokół problemów, które on stworzył, a nie wokół tych nudnych narzędzi walki z koronawirusem czy skutkami lockdownu.
czytaj także
Ale teraz już wiemy, że wybory będą 28 czerwca, więc moglibyśmy porozmawiać o sprawach poważniejszych.
Takich jak postawić na nogi politykę zdrowotną, jak przywrócić normalne funkcjonowanie transportu, w jaki sposób mają ruszyć od września szkoły? Nie słyszałem, żebyśmy byli na nie przygotowani. Nie znalazłem odpowiedzi na pytanie, jak państwo miałoby się przygotować na falowanie epidemii.
A skąd wiemy, że będzie falować?
Tak mówi część epidemiologów. Ale jeżeli nawet nie będzie, to chciałbym, żeby państwo polskie było przygotowane, by w razie awarii nie musieć robić ostrego lockdownu jak ten z marca. To jak z powodzią, nie mamy pewności, że wystąpi, ale się przygotowujemy.
To poważne sprawy i odpowiada za nie przede wszystkim rząd, bo rządzi. Skoro pandemia trwa, a ludzie są nią znużeni, przestali się bać wirusa itd. – dlaczego to nie jest główny temat sporu politycznego w Polsce? Ocena tego, czy rząd sobie radzi, czy nie?
Za mało jeszcze wiemy o skutkach restrykcji z ostatnich trzech miesięcy. Owszem, strona rządowa próbuje mówić o swoim sukcesie, podkreśla, że globalnie – bo już nie na bieżąco – mamy mniejszą liczbę zachorowań i śmierci niż w innych krajach. Ale żeby to jakoś ocenić, żeby opinia publiczna wyrobiła sobie jakiś konkretny pogląd, musi minąć kilka miesięcy, a może lat. I musi zostać podana melodia, do której ludzie dopiszą sobie słowa.
Wyobraźnia polityczna jest spóźniona
Ale politycy próbowali to wszystko opowiedzieć. Hołownia ze swą irytacją, Kosiniak ze spokojem, Biedroń punktowaniem wyzwań dla służby zdrowia…
Bez skutku. I to nie ich wina, bo ja powtórzę: tej opowieści w obiegu publicznym jeszcze nie ma. Ze względu na stan świadomości wybory odbędą się niejako w poprzedniej epoce, będziemy bazować na decyzjach, motywacjach i wyobraźni politycznej sprzed lockdownu. Opowiadacze tej nowej historii pojawią się po wyborach.
Nie rozumiem. Czegoś chyba doświadczyliśmy.
Weźmy przykład nauczania zdalnego, doświadczenia faktycznie masowego. Ono pewnie niedługo zostanie dobrze zbadane: ile osób jest faktycznie wykluczonych z nauki, ile dzieci i rodziców musiało się uczyć w prymitywnych warunkach itp. Ale dziś próba opisania, opowiedzenia tego przez polityków byłaby obarczona ryzykiem dużego błędu. Pan może myśleć, że nauczyciele wspaniale poradzili sobie z wyzwaniem – a potem się okaże, że to „wspaniale” dotyczy 20 procent szkół, w tym prywatnych, a 80 procent wręcz przeciwnie.
Sadura: Możemy zmarnować epidemię, tak jak zmarnowaliśmy strajk nauczycieli
czytaj także
Mieliśmy jednak protesty w Cieszynie, głośne wystąpienia przedsiębiorców w Warszawie… Czy to niezadowolenie z kosztów społeczno-gospodarczych lockdownu może mieć jakieś znaczenie polityczne?
Przy okazji pracy nad modelem zarządzania restrykcjami korzystaliśmy z badań zachowań w internecie, głównie w mediach społecznościowych. I tam widać gwałtowne wahnięcia nastrojów, od ogromnego zainteresowania sprawami pandemii w marcu aż do lawinowego spadku, zaraz po Świętach Wielkanocnych. Zmiana nastąpiła z tygodnia na tydzień. Dziś władza i społeczeństwo chcą powrotu do normalności, za wszelką cenę. Dlatego atmosfera dzisiaj niewiele nam powie o 28 czerwca, bo o wyniku przesądzić może jakaś istotna emocja ostatniego tygodnia, a nie kolejna faza skutków lockdownu. Bo z czasem będzie się okazywać, że ten powrót jest bardzo trudny, że w zasadzie powrotu w skali jeden do jednego nie będzie.
Czyli jeśli już mowa o epidemii, to za co trzeba punktować PiS? Że się nakradł czy – że nie ma pojęcia co robić? Czy krytyka tych albo innych rozwiązań tarczy antykryzysowej nie zmieni poglądów wyborców?
Wszystko się mieści w kategoriach dawnej wojny: opozycja uważa PiS za nieudolnych, co mają usta pełne frazesów, niczego nie potrafią i jeszcze do tego kradną. Ewentualnie za wariatów. Przecież teza o obozie władzy jako gangu Olsena nie powstała w czasie walki z koronawirusem, tylko dużo wcześniej! Kiedy CBOS zbadał oceny działań rządu w zależności od głosowania na partie, to wyszło, że wyborcy PO wiedzą z góry, że rząd beznadziejny, a wyborcy PiS – że najlepszy z możliwych. Dysonanse poznawcze niemal nie istnieją. Politycy toczą więc starą wojnę…
czytaj także
Wyborcy najwyraźniej też.
A towarzyszy im jeszcze środowisko komentatorskie. Jak się zastanawialiśmy, kogo może zainteresować nasz projekt, to pod uwagę braliśmy Klub Jagielloński, Nową Konfederację i Krytykę Polityczną, „Dziennik Gazetę Prawną” plus redaktor Lichnerowicz w TOK FM. Pomysłem zainteresował się jeszcze Marcin Fijołek z „Sieci”. Ale generalnie panuje dzień świstaka: media interesuje, co powiedział Donald Tusk i co mu odpowie marszałek Terlecki.
PiS próbuje zasłonić swoje wygodnictwo i niekompetencję
Znikąd ratunku?
O ratunku będzie trzeba myśleć dzień po wyborach. W warunkach kampanii nie mam pomysłu na to, jak to doświadczenie lockdownu opowiedzieć, a kandydatów tłumaczy fakt, że kampania jest bardzo krótka. Wszyscy wiedzą, że zadecydują doraźne emocje, które kogoś zatrzymają w domu lub sprawią, że pójdzie do wyborów.
A mogą skłonić do przesunięcia głosu?
Raczej nie między dwoma obozami. A przy założeniu, że nie ma przepływów między władzą a opozycją, walka toczy się o emocje i mobilizację – swoich i tamtych. List Kaczyńskiego do działaczy PiS jest dobrym tego przykładem, bo − podobnie jak kampania Dudy − przekonuje, że to prezydent najbardziej PiS-owski z możliwych. Zresztą jego paskudna gra tematyką LGBT sytuuje go raczej na skrajnym skrzydle tej partii.
Ale to nie są wybory parlamentarne, gdzie się walczy o dobry wynik, tylko o 51 procent.
I dlatego i Hołownia, i Kosiniak-Kamysz próbowali pozyskać kogoś więcej. Zwłaszcza przed epidemią. Kidawa w zasadzie nie próbowała, a Trzaskowski próbuje łagodzić ton – ale raczej po to, żeby w pierwszej turze swoi poszli, a tamci się zniechęcili do głosowania.
Nadzieja opozycji w tym, że część elektoratu prezydenta powie – ja na tego Trzaskowskiego, Hołownię czy Kosiniak-Kamysza nigdy nie zagłosuję, ale na Dudę… też już nie. W tej sprawie prezydent zresztą opozycji coraz częściej pomaga.
Ale takie listy otwarte do partii, okładki z Trzaskowskim ekstremistą czy wypowiedzi o „chamskiej hołocie” to jest świadoma strategia czy raczej działania podyktowane impulsem?
List może wynikać z przeświadczenia, że część aparatu partyjnego nie przykłada się dostatecznie do walki, za to „chamska hołota” raczej nie była wyreżyserowana. To taki spontaniczny błąd, odzwierciedlający najprostsze emocje i poglądy Kaczyńskiego.
Trzaskowski raczej łagodzi swój wizerunek – przyznaje np., że z tym 500+ to PiS miał rację, przypomina Lecha Kaczyńskiego. A rząd idzie na ostro. To ma sens?
Ten ostry kurs to decyzja podjęta w oparciu o wyniki poprzednich wyborów – skoro to dało zwycięstwo w dwóch wojnach, to i na trzecią pójdziemy z tą samą amunicją. W styczniu Andrzej Duda zaczął kampanię, przekonując, że jest ulubionym kandydatem PiS i że partia dobrej zmiany nadal powinna rządzić bez żadnych przeszkód. Jak to powiedział Kaczyński: żeby popierać i nie przeszkadzać. I to się sprawdzało do momentu, gdy nie zaczęły się kłopoty związane z demobilizacją mniej zdeterminowanej części elektoratu.
czytaj także
Ale jeśli demobilizują się ci mniej zdeterminowani i gra toczy się o 51 procent, to racjonalnie byłoby wizerunek zmiękczyć, jak w 2015 roku.
Niesłusznie traktujemy PiS – u niektórych to wręcz niebezpieczna fiksacja – jako monolit zarządzany przez genialnego stratega. A to jest przecież formacja podlegająca różnym prawom polityki. I tak np. pewna melodia autorytarna, którą słychać w retoryce partii i jej mediów, nie musi być wynikiem zimnej kalkulacji wyborczej, lecz współgra z dwiema cechami silnie obecnymi wśród działaczy PiS.
To znaczy?
Wygodnictwo i niekompetencja. Niektórzy urzędnicy PiS chcieliby rządzić autorytarnie z tego prostego powodu, że pójście na konferencję prasową, gdzie ktoś im zada trudne pytanie, jest ryzykowne. Musieliby się przygotować, wykazać wiedzą… Owszem, są i tacy, którzy się nie boją – minister Jadwiga Emilewicz chodzi do EKG w radiu TOK FM czy do TVN i tam spokojnie odpowiada na merytoryczne pytania. Niemniej wielu polityków wyższej rangi tej partii po prostu nie wyobraża sobie spotkania z krytycznymi dziennikarzami, nawet na konferencji prasowej. Nie mówiąc o posiedzeniu komisji parlamentarnej, gdzie trzeba by opozycję do czegoś przekonać.
Bo władza autorytarna daje po prostu święty spokój?
Model ze spacyfikowanym Trybunałem Konstytucyjnym czy prezydentem, który nie zadaje trudnych pytań, jest przy takim podejściu naturalny. Ponadto ten retoryczny, a nie ustrojowy, autorytaryzm koresponduje zatem nie tylko z przekonaniami wyborców, o których pisał Maciej Gdula, lecz również z nastrojami w części partii. Tej, która przestraszyła się w marcu: kiedy premier Morawiecki mówi do Senatu, że może warto współpracować, że podyskutujmy i przegłosujmy coś razem. To jest potworne zagrożenie dla istotnej części polityków PiS.
czytaj także
Gadać z opozycją?
No właśnie – liczyć, że argumenty ją przekonają. To ma być rządzenie? Nie na to żeśmy się umawiali! Mamy im zadawać ból, a nie się dogadywać. I taki list Kaczyńskiego czy obecna linia TVP są dla nich źródłem ulgi. A że to może część wyborców odstraszyć, to inna sprawa.
Skrócenie Trzaskowskiemu czasu na zbiórkę podpisów też im raczej nie pomogło.
To raczej taka złośliwość, wbita szpila, skoro już pozwolili przeciwnikom wymienić kandydata na lepszego, to robią mu też pewne przykrości. Umówmy się – PO też by tak zrobiło.
Tak czy inaczej ta złośliwość wybuchła im w rękach.
Powtórzę: strategia PiS nie jest pochodną genialnego planu, ale tego, kim jest lider i jak zapewnia sobie równowagę w partii. Nie może oddać sterów władzy na czas epidemii duetowi Szumowski-Morawiecki, bo dla niego ważne jest to, żeby ludzie nie mieli wątpliwości, że to on rządzi, a tamci tylko zarządzają gospodarką i zdrowiem.
Tak samo jak PO po ośmiu latach u władzy, jako partia tłustych kotów, nie potrafiła zrobić niczego nowego w kampanii Komorowskiego, tak też PiS – na to wygląda – nie potrafi po latach pięciu wyjść poza to, co dotychczas działało.
Robimy niby to samo, a jednak efekt trochę inny?
Człowiek się przyzwyczaja do własnej opinii o przeciwniku. W PiS myśleli, że skoro PO tak spektakularnie nie poszło z Kidawą, to znaczy, że cała partia jest w takim stanie. Widzieliśmy Kidawę dramatycznie spadającą w notowaniach, co pociągało za sobą opinie o generalnym rozkładzie w szeregach. I partia, która rzekomo nie miała prawa istnienia jako główna siła opozycji, szybko się pozbierała.
Wracamy do polaryzacji
I Polacy też tak uważają?
Coś podobnego, jak przy okazji zbierania podpisów dla Trzaskowskiego, widziałem w roku 2019, kiedy ludzie się spontanicznie skrzykiwali, by jakoś poprzeć opozycję. Te 1,5 miliona zebranych dla Trzaskowskiego podpisów nie jest tylko wynikiem sprawności aparatu, ale pewnej emocji społecznej. Ludzie popierają kandydata Platformy nie z miłości do partii, tylko chcą mieć kandydata, który dla nich powalczy. Oni zobaczyli w Trzaskowskim kogoś, komu się chce, kto wierzy w zwycięstwo.
Zbieranie podpisów Trzaskowski zmienił w ogólnopolski wiec poparcia
czytaj także
Wracamy więc do modelu polaryzacji partyjnej? Jeszcze miesiąc temu dywagowaliśmy, czy w drugiej turze będzie Kosiniak, czy raczej Hołownia. Wydawało się, że drugi biegun opozycji się posypał.
Mnie się nie wydawało. Za to popełniłem inny błąd, sądząc, że w rok po wyborach Lewica zbliży się trochę do PO w sondażach, że skutecznie zagra o bardziej lewicową, młodszą część wyborców Platformy. Ale sam podział na PiS i anty-PiS jest sztywny, tylko umocnił się w ostatnim pięcioleciu – tu nie ma wiele miejsca dla symetrystów.
A Hołownia, któremu pan przez chwilę doradzał?
Nawet Hołownię postrzegałem jako kandydata, który ma lepszą strategię dla wyborców opozycji niż jako kogoś, kto pozostaje w równej odległości od opozycji i obozu władzy. Ale on potrafi mówić innym językiem niż to, co słyszeliśmy z ław PO przez ostatnie pięć lat. To istotna zmiana. A co do polaryzacji: Platforma dziś nie jest hegemonem na opozycji, ale być może Trzaskowski zdoła wykonać tę pracę, którą kiedyś wykonał Tusk, czyli ponownie spolaryzować scenę tak, by zmarginalizować lewicę. Lewicę, bo raczej nie PSL i nie Hołownię.
czytaj także
To Trzaskowski odpowiada za obecne sondaże Biedronia? Ewidentnie podbiera mu część elektoratu, takiego centrolewicowego, który jednocześnie nie cierpi PiS.
Nie. Biedroń nie wykorzystał nawet słabej kampanii Kidawy-Błońskiej, w żadnym sondażu nie wchodził do drugiej tury, a nie pamiętam już, kiedy miał trzecie miejsce. Zostawmy na boku dyspozycję Biedronia do ostrej walki o prezydenturę – czy mu się naprawdę chce i czy wierzy w sukces – ale pewne jest, że to najsłabsza kampania tych wyborów, porównywalna tylko z kampanią byłej już kandydatki Koalicji Obywatelskiej. I może się bardzo źle skończyć, czyli niewielkim ułamkiem poparcia lewicy z 2019 roku. A przecież kampania prezydencka miała być przetarciem szlaku do stania się najsilniejszą partią opozycyjną i wejścia do walki o władzę w roku 2023.
To gdzie jest problem?
Po pierwsze Biedroniowi zabrakło już świeżości i uroku z wiosny 2019, miał świadomość zawodu części wyborców, po tym jak nie spełnił swojej obietnicy dotyczącej mandatu europosła. I druga rzecz, ogólniejsza i poważniejsza – nikt na lewicy nie próbuje zrozumieć przyczyn sukcesów Aleksandra Kwaśniewskiego. On nigdy by nie chodził po studiach telewizyjnych, głosząc, że jest jedynym postępowym kandydatem, a reszta to konserwatyści.
czytaj także
Bo jest prezydentem wszystkich Polaków?
Oczywiście, tych konserwatywnych też, i buduje Polskę, w której wszyscy się zmieszczą. Na pewno Kwaśniewski nie budowałby wizji, że wszyscy są inni niż on. Bo przecież nie ma tak wielu świadomych lewicowców pragnących jednoznaczności ideowej. To wybory prezydenckie, gdzie warto pokazać otwartość na myślących inaczej. Wyborcy lewicy są trochę inni, niż to sobie wyobrażono.
A do tego są bardzo anty-PiS-owcy i myślą o wyprowadzeniu Andrzeja Dudy z pałacu.
To też. Ale jeżeli przyjmujemy, że jest taki elektorat wielkości 15 procent albo więcej, że on częściowo głosuje na PO, bo ta partia lepiej walczy z PiS, a częściowo na Lewicę – to schyłek Kidawy powinien ich przesunąć do Biedronia. A skorzystał Hołownia. Tylko że Lewica nie zrobiła nic, żeby ten elektorat przyciągnąć. Mam wrażenie, że wciąż nie akceptuje faktu, że chcąc walczyć o władzę, musi się zapakować w jakąś narrację ogólnopolską, nawet jeśli utraci przez to część smaku. No po prostu nie da się akcentować radykalnej odmienności i rządzić Polską.
A co, jeśli Lewica dobrze wie, że Biedroń nie ma szans na drugą turę, tylko to są wybory o forsowanie lewicowej agendy? O pokazywanie wyrazistej opowieści o Polsce?
Świetny pomysł. Tylko wtedy trzeba się pokazywać na konferencjach prasowych z ludźmi, którzy stworzą nowy rząd. Pokazać znakomitą ekspertkę czy dzielnego aktywistę i powiedzieć, że jesteśmy gotowi do roboty państwowej. I nie przejmować się, że to instrumentalne wykorzystanie kampanii prezydenckiej. Tłumaczyć ludziom, wykorzystując pieniądze, czas i kampanijną uwagę mediów, że lewica chce dojść do władzy i poukładać różne sprawy na nowo.
Ale prezydent nie rządzi.
To wtedy się mówi, że to są wprawdzie wybory prezydenckie, ale my nie idziemy po jeden urząd, my chcemy zmienić Polskę – jak PiS w 2015 roku. Ale to, co mamy dotąd, nie wyglądało na zbiorową kampanię Lewicy, która idzie do władzy. Ani taką, której oddech na plecach czuje Platforma.
Epidemiczna ruletka
Co zdecyduje o wyniku?
Duża część wyniku wyborów, które miałyby się odbyć 28 czerwca i 12 lipca, to ruletka epidemiczno-emocjonalna. Każda kampania opiera się na wydarzeniach, na przypadkowych błędach i zwrotach akcji, ale tu pojawił się „gracz”, którego zazwyczaj nie ma – wirus. Zasięg pandemii i efekty społeczne dwumiesięcznego lockdownu wprowadzają potężne ryzyko frekwencyjne. Nie wiemy, ile osób słyszących w radiu liczbę zakażeń powie, że to jednak ryzykowne iść głosować. Ile cofnie się z kolejki do lokalu wyborczego: przecież nie będę stał godzinę! A ilu będzie myślało, że jednak przyjdzie do nich pocztą koperta…
Czyli wiemy, że nic nie wiemy?
Ścisłe kalkulacje sztabów łatwo mogą wziąć w łeb i możemy mieć różne zaskoczenia. Komentatorzy patrzą na elektoraty jak na racjonalnych graczy, kalkulujących, ale takich świetnie poinformowanych i racjonalnych wyborców nie ma wielu. Dziennikarze pytają: a jak wpłynie na wyborców poznańskie przemówienie Trzaskowskiego…
Jak?
Nijak. Szerokim echem odbijają się śmiesznostki, oczka wodne, różne dziwactwa, a nie subtelności przekazu. No i emocje. Zdecyduje to, co ludzie pomyślą 28 czerwca o sytuacji epidemicznej, jak ocenią warunki techniczne tych wyborów, czy trzeba będzie stać w kolejce…
I to, czy jest bezpiecznie, będzie ważniejsze od tego, czy rząd sobie radzi, czy nie?
To radzenie sobie to sprawa abstrakcyjna, trudna do ustalenia. Na to pytanie w sondażach ludzie odpowiadają zgodnie z tym, na kogo głosują. Istotne może być raczej to, czy politycy się mną interesowali, jak traciłam w kwietniu pracę, jak spędzałem godziny na odrabianiu lekcji z dziećmi, jak nie mogłem otworzyć kawiarni. Ale tak – główne pytanie będzie dotyczyć tego, czy idę na wybory, czy zostaję w domu. To od tych decyzji zależy wynik wyborów.
**
Rafał Matyja (1967) – politolog, publicysta, profesor Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie.