Kraj

Potencjalni terroryści vs. realnie nadużywający władzy politycy

Zbieranie informacji o przypadkowych osobach na wszelki wypadek.

Zagrożenie terrorystyczne w Polsce może wydawać się odległe, mało realne, albo wręcz wyolbrzymiane na potrzeby debaty politycznej. Z perspektywy rządzących instrumentalne wykorzystanie strachu, który rozlewa się po Europie, musi być kuszące. Z drugiej strony, dlaczego mielibyśmy się nie przygotować nawet na najgorszy scenariusz, szczególnie w kontekście zbliżających się letnich imprez masowych (nie tylko Światowych Dni Młodzieży, także Przystanku Woodstock!) i szczytu NATO? Czy nie jest rozsądne, że – wobec rozmiaru możliwej tragedii – służby wolą dmuchać na zimne i wygaszać każde ognisko zapalne, zanim zrobi się gorąco?

Jak w każdej dyskusji, która już ociera się o demagogię i nie jest wolna od emocji, prosta odpowiedź „tak” czy „nie” niewiele znaczy. Oczywiście, że przygotowanie na ewentualność (nawet mało prawdopodobnego) zamachu terrorystycznego ma sens. Od tego mamy policję i inne służby. Tak, potrzebne są sprawne procedury, dobra koordynacja, możliwości szybkiego reagowania i niezawodna wymiana informacji. Żeby skutecznie odróżniać zagrożenie od braku zagrożenia, służby potrzebują pewne rzeczy wiedzieć. Jeszcze bardziej potrzebują jednak rozumieć, co się dookoła nich dzieje.

Demagogia w dyskusji o strategii antyterrorystycznej zaczyna się tam, gdzie z wiedzy na temat zagrożeń, opartej o zweryfikowane źródła, niepostrzeżenie robi się zbieranie informacji o przypadkowych osobach na wszelki wypadek. Samo posiadanie informacji to jeszcze nie wiedza, a sam fakt ich analizowania nie gwarantuje rozumienia. Państwo nie potrzebuje wiedzieć wszystkiego, bo wtedy – w istocie – nie wie nic, zaczyna się gubi we własnych zasobach.

Władze nie potrzebują rejestrować każdego zakupu worka nawozu (tylko dlatego, że z odpowiedniej ilości można ulepić bombę), ani każdej katy SIM (tylko dlatego, że może jej użyć terrorysta).

Gdzie, pomiędzy racjonalnymi środkami bezpieczeństwa a nieracjonalnymi – pozornymi lub cynicznie „opakowanymi” w antyterrorystyczny kontekst – formami kontroli, plasuje się projekt ustawy antyterrorystycznej, opublikowany 21 kwietnia przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji? Na 50 artykułów, nie więcej niż 10 wprowadza rozwiązania, które odpowiednio wykorzystane mogą nam raczej zagrozić, niż ochronić przed zabłąkanym terrorystą. Jednak kaliber tych kilku kontrowersyjnych rozwiązań rzuca cień na całą ustawę. Propozycja, która w podstawowym zamyśle mogłaby się wydawać potrzebna i racjonalna, oceniana przez pryzmat opresyjnych uprawnień Szefa ABW, Prokuratora Generalnego czy Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji, staje się po prostu niebezpieczna.

Podstawowe zagrożenie tkwi w szerokiej i nieprecyzyjnej definicji „zagrożenia przestępstwem o charakterze terrorystycznym”, które w praktyce ma uruchamiać konkretne procedury i dawać konkretne uprawnienia organom państwa. Jeśli w tej kategorii mieści się zakłócenie działania strony internetowej administracji rządowej, to czy proste przeciążenie serwerów, czyli atak DdoS (od ang. distributed denial of service – DdoS), w geście politycznego sprzeciwu będzie mogło być uznane za zagrożenie uruchamiające stan podwyższonej gotowości służb i np. zakaz zgromadzeń publicznych? W tym scenariuszu protesty wokół umowy ACTA z 2012 r. mogłyby zostać stłumione w zarodku.

Rząd wychodzi z założenia, że względnie anonimowe, niezarejestrowane kary SIM służą przede wszystkim przestępcom i należy je zlikwidować. W efekcie każdy zakup karty do telefonu będzie wymagał pokazania przez nas dowodu osobistego (co na to kioskarze?!). Nietrudno sobie wyobrazić zdeterminowanego przestępcę, który – licząc się z ryzykiem namierzenia przez służby – pokazuje sfałszowany dokument, przekupuje bezdomnego, by „użyczył” swojej tożsamości albo po prostu przywozi kilkanaście kart w plecaku z innego kraju. Nieco trudniej sobie wyobrazić, że takich samych machinacji na co dzień dokonują np. dziennikarze, dla których dziś niezarejestrowane karty pre-paid to najprostszy sposób chronienia źródeł. W kraju, w którym służby i prokuratorzy mogą bez kontroli sądu zaglądać (również w dziennikarskie) billingi, taka ostrożność jest w pełni uzasadniona.

W Internecie można znaleźć wszystko, szczególnie, jeśli zajrzeć nieco głębiej pod powierzchnię, na strony niedostępne z poziomu prostej wyszukiwarki. Także filmiki instruktażowe, jak zmontować bombę, oferty sprzedaży broni czy wpisy podżegające do przemocy (zapewne również pod adresem polskiego rządu). Ten, kto dość uporczywie lub zręcznie szuka, z pewnością znajdzie. Czy powstrzyma go nałożona przez ABW blokada treści, która powoduje, że strona wydaje się niedostępna, ale jej treść nadal znajduje się na serwerze (bo tylko sam administrator mógłby ją stamtąd usunąć)? Wątpliwe, ponieważ wystarczy proste przekierowanie zapytania przez zagraniczny serwer, by taką blokadę ominąć. Co się jednak stanie, jeśli szef ABW stwierdzi, że „w celu zapobiegania przestępstwu o charakterze terrorystycznym” na parę dni trzeba zablokować Facebook’a, stronę Krytyki Politycznej czy inną, krytycznie zorientowaną, gazetę? Czy wszyscy czytelnicy znajdą drogę do zablokowanych treści przez odpowiednio skonfigurowane serwery, czy jednak rząd zrealizuje swój cel i wyciszy niewygodną dyskusję?

Przy dużym zaufaniu do instytucji państwa i dojrzałości samego społeczeństwa, testowanie środków bezpieczeństwa, które niosą ze sobą realne ryzyko nadużyć, nie musi skończyć się źle. Stosowane tylko w wyjątkowych i szczególnie uzasadnionych sytuacjach, niektóre z nich mogłyby się obronić. Perspektywa ostatnich miesięcy nie daje jednak podstaw ani do zaufania, ani do optymizmu. Mierząc się nie tyle z potencjalnym zagrożeniem terrorystycznym, co bardzo realnym ryzykiem nadużycia władzy przez resorty siłowe i prokuraturę, na luksus tego typu eksperymentów po prostu nie możemy sobie pozwolić.

***

Katarzyna Szymielewicz współzałożycielka i prezeska Fundacji Panoptykon

Czytaj także:
Tomasz Borkowski, Ustawa antyterrorystyczna czy antyopozycyjna

**Dziennik Opinii nr 130/2016 (1280)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Szymielewicz
Katarzyna Szymielewicz
Prezeska fundacji Panoptykon
Współzałożycielka i prezeska fundacji Panoptykon. Pracowniczka naukowa Instytutu Studiów Zaawansowanych. Prowadzi seminarium Od „elektronicznego oka” do „płynnego nadzoru” – rozmowy o społeczeństwie nadzorowanym.
Zamknij