Kraj

Portnow: Błędne koło narodowych historii

Prawdziwą stawką dla Ukraińców jest taka krytyka nacjonalizmu UPA, która nie wpada w poradziecką narrację, że to byli po prostu bandyci.

Jakub Majmurek: 70. rocznica wydarzeń na Wołyniu jest szeroko dyskutowana w Polsce. To ważna część polskiej pamięci i polityki historycznej. A jak to wygląda na Ukrainie?

Andrij Portnow*: Na pewno nie ma tu symetrii. Na Ukrainie dziś nie jest to ani pierwszo-, ani nawet drugorzędny temat.

Skąd bierze się ta asymetria?

Z kilku powodów. Pamięć o Wołyniu jest ściśle określona geograficznie. Większość mieszkańców współczesnej Ukrainy ze wschodu, centrum i południa kraju nie ma żadnej rodzinnej pamięci o Wołyniu. Po drugie, w okresie radzieckim tematu Wołynia nie podejmowano w propagandzie antybanderowskiej. Ta propaganda była bardzo rozbudowana i wpływowa, ale nagłaśniano w niej inne rzeczy: współpracę z nazistami i mordy na Ukraińcach przysłanych do pracy na Ukrainie Zachodniej oraz żołnierzach Armii Czerwonej. Tematu mordów na Polakach nie było.

Dlaczego?

Wołyń był kiedyś zamieszkany przez ludzi różnych narodowości i różnych religii. To niepotrzebnie komplikowało historię regionu. W okresie radzieckim historia Ukrainy była przecież historią narodową – opowiedzianą w kluczu marksistowsko-leninowskim, ale narodową; na żadną „wielokulturowość” nie było w niej miejsca. Uważano także, że nagłaśnianie niedawnych konfliktów między Polakami i Ukraińcami nie służy ich współpracy w ramach jednego socjalistycznego bloku politycznego. Przez to wiele pokoleń nie miało szans, by się o Wołyniu dowiedzieć.

Upadek ZSRR coś tu zmienił?

Niewiele. W podręcznikach, filmach, prasie ten temat jest rzadko poruszany. Dyskusja o ukraińskim podziemiu nacjonalistycznym, jaka toczy się cały czas, była przede wszystkim dyskusją o jego stosunku do Rosji i komunizmu. Z perspektywy ukraińskiej sprawa konfliktu z Polakami jest całkowicie wtórna wobec tych dwóch tematów. Wprawdzie kwestia Wołynia niedawno się pojawiła, ale jest to przede wszystkim reaktywne – to odpowiedź na to, co się pisze i mówi w Polsce. Jeszcze w 2005 roku 48 procent Ukraińców nie słyszało o tym, co się działo na Wołyniu.

Czy dziś wyniki byłyby podobne?

Niestety nie znam podobnych badań przeprowadzonych po 2005 roku. Na Ukrainie w ogóle brak systematycznych badań nad zbiorową pamięcią historyczną. Ale wydaje mi się, że poziom niewiedzy o Wołyniu utrzymuje się cały czas na tym samym poziomie. Od 2005 roku nie zdarzyło się nic, co wprowadziłoby sprawę wołyńską w szerszy kontekst społeczny. Wołyń ciągle znany jest głównie historykom, dziennikarzom, środowiskom cerkiewnym, greckokatolickim.

Ale historycy ukraińscy spierają się o Wołyń z polskimi.

Historiografia i w Polsce, i na Ukrainie ciągle jest historiografią narodową. Po stronie polskiej nie ma w zasadzie wątpliwości, że mordy na Wołyniu miały charakter zorganizowany, a odpowiadają za nie ukraińscy nacjonaliści. A co najważniejsze, straty, jakie ponieśli Polacy, są zupełnie nieporównywalne ze stratami, jakie ponieśli Ukraińcy z powodu polskich akcji odwetowych. Z kolei historycy ukraińscy twierdzą, że tragedia wołyńska – oni zawsze mówią o „tragedii wołyńskiej”…

…w Polsce mówi się najczęściej o „rzezi wołyńskiej”.

To jest ważna różnica. Ukraińscy historycy uważają, że wydarzenia na Wołyniu były częścią konfliktu polsko-ukraińskiego wywołanego zasadniczo przez Polaków. Że to polityka narodowa w II RP zaostrzała ten konflikt. Po drugie zrównuje się ofiary. Podkreśla się, że były one po obu stronach i trudno rozróżnić, kto ucierpiał bardziej. Po trzecie wreszcie, wielu (choć nie wszyscy) ukraińscy historycy podkreślają, że masakry na Polakach nie miały charakteru zorganizowanego, że to były spontaniczne rozruchy chłopskie, za które nie można obwiniać przywództwa UPA i OUN. To wszystko nie pokrywa się z ustaleniami historyków polskich, a linia podziału jest tu głównie narodowa.

Uważa pan, że potrzebujemy postnarodowej historii pogranicza polsko-ukraińskiego?

Na pewno w odniesieniu do „rzezi wołyńskiej” – nie mam nic przeciw temu określeniu, dobrze nazywa to, co się tam działo. Potrzebujemy natomiast nowej historii, która postawi nowe pytania, pozwoli – w świetle innym niż narodowe – przyjrzeć się wszystkim działającym tam aktorom. Nie chodzi o to, by pomijać wątek narodowościowy. Ale warto by wpisać te wydarzenia w pewien psychologiczno-społeczny kontekst, pokazać je z punktu widzenia mikrohistorii – dynamiki lokalnych społeczności.

Nie mamy – z tego, co wiem – żadnej publikacji, która badałaby rzeź wołyńską w konkretnej wsi, powiecie. Pokazującą zachowanie konkretnych ludzi w kontekście ich biografii, edukacji, ich współżycia z sąsiadami w Polsce międzywojennej.

Liczę, że taka historiografia w końcu się pojawi. Inaczej będziemy krążyli w błędnym kole tych samych, zabarwionych narodowo pojęć i stereotypów. Po obu stronach. Ale obok podziałów narodowych są podziały wewnątrz polskiej i ukraińskiej debaty o Wołyniu. Moim zdaniem od dyskusji polsko-ukraińskiej o Wołyniu ważniejsza jest dyskusja polsko-polska, będąca częścią dyskusji o postawach Polaków w trakcie II wojny światowej. Sporu o to, gdzie byli oni sprawcami, a gdzie ofiarami.

Jakie są główne linie podziału w tej polsko-polskiej dyskusji o Wołyniu?

Jedno stanowisko głosi, że Wołyń jest kolejną stacją polskiej martyrologii, a cała II wojna światowa była dla Polaków doświadczeniem masakr, mordów i zła przyniesionego z zewnątrz. Widać to, gdy we współczesnych tekstach padają określenia typu „nas mordowali na Wołyniu”. Nie piszą tego członkowie rodzin wołyńskich, w przypadku których byłoby to zrozumiałe, ale dziennikarze urodzeni nieraz niemal pół wieku po masakrze. Drugie stanowisko brzmi: nie zapominamy o ofiarach, natomiast doświadczenie wojny jest o wiele bardziej skomplikowane. Dlatego warto także Wołyń wpisywać w szerszą debatę o narodowej historii. Tak jak kiedyś Paweł Machcewicz problem „czy Westerplatte, czy Jedwabne” przeformułował na „i Westerplatte, i Jedwabne”, tak dziś warto by przeformułować go na „i Westerplatte, i Jedwabne, i Wołyń”. To oczywiście są wydarzenia na innym poziomie, ale wchodzą w pole debat o wojnę, o postawy w jej trakcie.

A jak wygląda dialog ukraińsko-ukraiński dotyczący II wojny światowej?

Na Ukrainie konsensus co do tego, czym było doświadczenie wojenne, jakie były postawy Ukraińców, wreszcie czym w ogóle jest dziś Ukraina, jest o wiele słabszy niż w Polsce. Wołyń to jeden z tematów w dyskusji na temat tego, czym było podziemie nacjonalistyczne. Z jednej strony mamy w tej dyskusji ludzi podzielających nacjonalistyczną wersję historii, z drugiej – w bardzo dużym uproszczeniu – wersję poradziecką.

To się pokrywa z geograficznym podziałem na wschód i zachód Ukrainy?

Niekoniecznie. Także w moim rodzinnym Dniepropietrowsku można znaleźć zwolenników wizji nacjonalistycznej.

I jak obie te strony odnoszą się do Wołynia?

Dla strony nacjonalistycznej Wołyń jest kłopotem, przeszkodą w budowaniu narracji o walce UPA jako powodzie do dumy. Dla strony „poradzieckiej” jest jednym z wielu argumentów na to, że UPA to byli bandyci, których trzeba ukarać i nie wracać do tego tematu. Stawką jest włączenie podziemia nacjonalistycznego w ogólną historię Ukrainy. Obie strony generalnie posługują się Wołyniem instrumentalnie. Na Ukrainie są na przykład pisma, gdzie drukuje się oskarżycielskie wobec UPA artykuły polskich kresowiaków. Ale to w żadnym wypadku nie są pisma „propolskie”.

Często w tym samym numerze obok tekstu o masakrze na Polakach dokonanej przez UPA można znaleźć artykuł „dowodzący”, że w Katyniu Polaków „tak naprawdę” zabili Niemcy.

Te dwa stanowiska przekładają się jakoś na podziały partyjne?

Podziały partyjne na Ukrainie często są trudne do zdefiniowania i nie pokrywają się z podziałami ideologicznymi. Ale można powiedzieć, że Komunistyczna Partia Ukrainy, która zdobyła ostatnio około 10 procent głosów, jest przedstawicielką opcji poradzieckiej. Z kolei nacjonalistyczna Swoboda, która też dostała około 10 procent, broni opcji nacjonalistycznej, UPA i OUN. Ale większe partie, jak Partia Regionów, nie mają przejrzystych i konsekwentnych poglądów w kwestii pamięci historycznej.

Część ukraińskich nacjonalistów pisze, że debata o Wołyniu to element „niedokończonej dekolonizacji”. Ich zdaniem uznanie OUN i UPA za część ukraińskiej pamięci narodowej jest warunkiem dekolonizacji Ukrainy, tak więc wszelką krytykę UPA musi poprzedzić takie uznanie.

To dość rozpowszechniona postawa. Moim zdaniem jej źródło jest jedno: powszechny w pewnych kręgach ukraińskiej inteligencji lęk przed nową rusyfikacją, przed ponownym włączeniem Ukrainy do świata rosyjskiego. Nie chcę tu oceniać, na ile jest on uzasadniony, ale na pewno stanowi realną motywację działań wielu ludzi. Oni rzeczywiście mówią: „Proszę bardzo, rozmawiajmy o czarnych kartach z historii UPA, ale najpierw uznajmy UPA na poziomie państwowym, inaczej oni nas pozbawią jakiejkolwiek ukraińskiej tożsamości”. Ta postawa jest bardzo niedojrzała, ale przynosi owoce. Skutkuje niechęcią wielu liberalnych intelektualistów do jakichkolwiek dyskusji o zbrodniach UPA.

Mykoła Riabczuk powiedział, że Ukraina nie stoi dziś przed wyborem: „liberalna demokracja albo dziedzictwo OUN i UPA”, ale przed alternatywą: „rozpłynięcie się w poradzieckiej miazdze albo OUN plus orientacja na Zachód”. Z polskiej perspektywy to dość dziwne postawienie sprawy. Naprawdę Ukraina nie ma przed sobą innej drogi do niezależności od Rosji, do liberalnych wartości i związków z Europą niż przez Stepana Banderę?

Wypowiedź Riabczuka jest doskonałą ilustracją tego, o czym mówiłem. Nie mówi jednak, jak dać sobie radę ze spuścizną radykalnie ksenofobicznego nacjonalizmu. Prawdziwą stawką jest bowiem to, jak krytykować nacjonalizm UPA i nie wpadać przy tym w narrację poradziecką. Narracja liberalna czy nowolewicowa są na Ukrainie bardzo słabe i w zasadzie niewidoczne politycznie. I w takiej oto sytuacji jesteśmy skazani na debaty o Banderze, które prawie nic nie wnoszą, zamykają nas wokół dwóch wzajemnie napędzających się lęków: przed „nacjonalistyczną” Ukrainą i przed „imperialną” Rosją.

Wokół jakiej postaci można by zbudować taką nową narrację?

To bardzo trudne. Najmniej kontrowersji budzą osoby, która trafiły do kanonu w okresie radzieckim: Bohdan Chmielnicki, Iwan Franko, Lesia Ukrainka, oczywiście Taras Szewczenko. Kiedyś symbole „dobrej”, nieburżuazyjnej kultury Ukrainy, dziś akceptowani wszędzie: na Krymie, w Donbasie. Możliwe, że warto byłoby skupić się najpierw na tych figurach. Próby wprowadzenia innych postaci, nie tylko Bandery, ale też Mazepy czy Petlury (a to są sami antybohaterowie kanonu radzieckiego) skończyły się na poziomie ogólnokrajowym klęską.

Jednym z pojęć pojawiającym się przy okazji Wołynia jest ludobójstwo. Część środowisk polskich domaga się uznania Wołynia za ludobójstwo. Jak na to reagują ukraińscy historycy?

W polskich publikacjach naukowych określenie Wołynia mianem ludobójstwa staje się coraz bardziej powszechne. Z kolei w historiografii ukraińskiej, ale także niemieckiej czy francuskiej, jeśli pojawia się w nich w ogóle Wołyń, to używa się raczej określenia „czystka etniczna”. Część historyków obawia się używania w tym kontekście terminu „ludobójstwo” także dlatego, że słowo to było w ostatnich latach tak często używane i nadużywane, że straciło swój sens historyczny. Timothy Snyder czy francuski badacz Jacques Semelin konsekwentnie unikają w swoich pracach pojęcia ludobójstwa, jest ono dla nich skompromitowane. Ja uważam, że jeśli używamy terminu „ludobójstwo”, to musimy je precyzyjnie zdefiniować. I nie mam nic przeciw dyskusji, czy mordy na Wołyniu wyczerpują – czy nie – obowiązujące w nauce definicje ludobójstwa. Można dyskutować, czy celem była tu zagłada Polaków, czy raczej kontrola nad terytorium. Choć niezależnie od tego, czy nazwiemy wydarzenia na Wołyniu ludobójstwem, czystką etniczną czy zorganizowanym mordem masowym, niewiele zmieni to skalę cierpienia ofiar i okrucieństwa sprawców.

Problem pojawia się, gdy dyskusje historyczne mają potencjalne reperkusje prawne i polityczne – a tak jest z dyskusją o tym, czy dane wydarzenie było czy nie było ludobójstwem. W Polsce ta dyskusja przeszła na poziom polityczny, uchwał Senatu itd. Zauważyłem ostatnio, że także część polskich historyków z tego powodu zaczyna być ostrożna w używaniu terminu „ludobójstwo”.

Tu trzeba zadać kluczowe pytanie: dlaczego Ukraińcy zwrócili się w ten sposób przeciw swoim polskim sąsiadom?

By zrozumieć motywy stojące za decyzjami UPA, trzeba zrozumieć klimat, w jakim ci ludzie byli wychowywani w Europie międzywojennej, w tym w Polsce. Panowała wtedy wywiedziona z traktatu wersalskiego oraz wielu publikacji naukowych zasada „jeden naród, jedno państwo”.

Młodzi ludzie tworzący UPA – a to naprawdę była młodzież – byli przekonani, że II wojna światowa zakończy się podobnie jak pierwsza, że będzie nowa konferencja w Wersalu i nowy podział granic wzdłuż linii etnicznych.

Liczyli, że międzynarodowa komisja spojrzy na Wołyń, zobaczy, że nie ma tam już Żydów, bo zginęli w Zagładzie, nie ma Polaków, bo uciekli bądź zostali zamordowani, i w efekcie terytorium to będzie musiało zostać przyznane Ukrainie. Nawet jeśli tego nie artykułowali wprost, nawet jeśli nie byli tego w pełni świadomi, działali według tej logiki.

Z polskiej strony pojawiają się głosy wzywające Ukraińców do ekspiacji, przeprosin za Wołyń. Jaki odzew te wezwania znajdują w ukraińskiej opinii publicznej?

Są słabo zrozumiałe. Strona poradziecka mówi: „Za co my mamy przepraszać, co my mamy wspólnego z banderowcami-faszystami. Potępić UPA możemy, ale przepraszać nie ma za co”. Strona nacjonalistyczna na to: „Po pierwsze mordów na taką skalę tam nie było, po drugie zacznijmy o tym rozmawiać po uznaniu UPA”. A wielka część społeczeństwa jest zupełnie obojętna, także ze względu na trudną sytuację gospodarczą w kraju. Człowiek na co dzień walczący o przetrwanie nie interesuje się historią. Są środowiska, na przykład cerkiewne, gotowe przepraszać. Mówią: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Ale ta formuła nie zawsze jest adekwatna. To gesty symboliczne, których znaczenia bym nie przeceniał.

Według pana Wołyń ciąży nad politycznymi i międzyludzkimi relacjami Polaków i Ukraińców?

Ciąży na wąskich grupach, na przykład rodzinach wołyńskich. Ale nie sądzę, by było to ważne z punktu widzenia relacji międzypaństwowych. Choć i w Polsce, i na Ukrainie często niepotrzebnie postrzega się wzajemne relacje przez kolonialny pryzmat. Na Ukrainie zbyt wielu historyków wszystko wyjaśnia „postkolonialnym” charakterem Ukrainy, jej kolonialnymi relacjami z Rzeczpospolitą i Rosją. W Polsce z kolei tzw. Kresy przedstawia się jako utraconą kolonię Polski. Pamiętam, jak zobaczyłem tego lata okładkę pisma „Uważam Rze Historia” z wielkim tytułem Polesie – polski Madagaskar. A w środku o tym, jak Polacy przynieśli Poleszukom cywilizację. Dziwi mnie, że po tym, jak humanistyka przedyskutowała kolonializm, takie wątki – orientalistyczne, jakby wyjęte z Edwarda Saida, bezkrytycznie wchodzą do publicznej debaty.

 

Andrij Portnow – historyk ukraiński, zajmuje się najnowszą historią Polski, Rosji i Ukrainy. Współzalożyciel oraz redaktor strony internetowej www.historians.in.ua. Obecnie stypendysta Wissenschaftskolleg zu Berlin oraz wykładowca na Uniwersytecie Humboldta.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij