Kraj

Pokonacie Kaczyńskiego – i co dalej?

Przekleństwo polskiej debaty publicznej polega na tym, że głównym wrogiem wciąż jest upadły 30 lat temu PRL, a duża część polityków i komentatorów myśli kategoriami sprzed kilku dekad. Dziś, gdy historia znów przyspiesza, czy obóz antypisowski w ogóle wie, dokąd chce zmierzać?

Joseph Stiglitz w opublikowanym ostatnio tekście skrytykował koncepcję „końca historii” Francisa Fukuyamy. To nic szczególnego, takie krytyki pojawiają się w zachodnich mediach regularnie od lat. Po kryzysie finansowym, po Trumpie i Brexicie, po uświadomieniu sobie skali i skutków kryzysu klimatycznego coraz mniej osób jest skłonnych wierzyć w to, że doktryna polityczna święcąca największe sukcesy na przełomie lat 80. i 90. XX wieku, czyli próba pożenienia demokracji z wolnorynkową ortodoksją, jest ostateczną odpowiedzią na pytanie o optymalny model społeczeństwa. Dotyczy to zarówno zwolenników, jak i przeciwników tego modelu.

Stiglitz: Neoliberalizm chciał zatrzymać historię. Teraz historia kładzie mu kres

W Polsce jednak duża część polityków, mediów i ekspertów zachowuje się tak, jakby nic się nie stało, a ideały polityczne sprzed trzydziestu lat wieku pozostały nienaruszone. To tym dziwniejsze, że mówiąc pół żartem, pół serio, jesteśmy w awangardzie, jeśli chodzi o spektakularną klęskę tych idei. Zanim świat zaszokowała wygrana „niewybieralnego” Trumpa i „niemożliwe zwycięstwo” zwolenników Brexitu, mogliśmy na własnym przykładzie zobaczyć, jak Andrzej Duda – człowiek, który miał przegrać z Bronisławem Komorowskim w pierwszej rundzie – swoim zwycięstwem położył kres polityce ciepłej wody w kranie.

Kilka lat później, po serii wygranych wyborczych PiS-u, nadal z trudem przychodzi nam wyciągnięcie z tego wniosków, które wykraczałyby poza proste stwierdzenia w rodzaju „populizm jest zły”.

Lekcja kapitana Barbossy

W pierwszej części Piratów z Karaibów znajduje się wyborna scena, w której twórcy naśmiewają się z przedziwnej logiki panującej w tego rodzaju filmach. Podczas prywatnej kolacji porwana przez piratów Elizabeth próbuje zadźgać kapitana Barbossę, przywódcę pirackiej bandy. To się nie udaje, a Barbossa zadaje bohaterce sensowne pytanie: „Tak z ciekawości, po zabiciu mnie, co planowałaś dalej?”. No właśnie, co dałoby Elizabeth zabicie kapitana, skoro nadal znajdowałaby się na środku oceanu, sama wśród załogi kilkudziesięciu wrogich piratów?

Podobne pytanie można zadać tej części opozycji, która obsesyjnie dodaje procenty poparcia, licząc na to, że kolejne Wielkie Zjednoczenie pozwoli w końcu wygrać z PiS. „Tak z ciekawości, po pokonaniu Kaczyńskiego, co planujecie dalej?”.

Odpowiedź niby znamy: przywrócenie praworządności, wzmocnienie demokracji, odwrócenie złych decyzji PiS-u, Trybunał Stanu dla winnych. Nie bagatelizuję tych planów, ale pomijają one kilka kłopotliwych szczegółów. Ponad osiem milionów osób, które głosowały na PiS, nie zniknie tylko dlatego, że opozycja zdobyła w wyborach jeden, dwa czy nawet pięć procent więcej głosów. Nie znikną też systemowe problemy Polski: brak polityki klimatycznej, nierówności społeczne, ogromne wpływy Kościoła katolickiego, niedostatki związane z prawami kobiet i mniejszości seksualnych, zapóźniona względem współczesności i ostro skrzywiona na prawo edukacja szkolna i tak dalej, i tak dalej.

W Polsce nawet podatki zwiększają nierówności [rozmowa]

Wszystko to rodzi podstawowe pytanie: jaki właściwie pomysł na Polskę ma obóz antypisowski w czasach kryzysu klimatycznego, rosnących nierówności społecznych i wzrastającej władzy korporacji? Kilka, kilkanaście lat temu, gdy wierzono jeszcze w „koniec historii”, na pytanie o ogólną wizję można było rzucić w stylu Tuska, że „ktoś, to ma wizję, powinien iść do lekarza”,  ewentualnie zadowolić się ogólnym: „Musimy iść w stronę Europy i Zachodu”. Ta odpowiedź zawsze była wątpliwa, bo tak się dziwnie składa, że pod wieloma względami szliśmy w kierunku przeciwnym, na przykład tworząc absurdalny system podatkowy, w którym biedniejsi ponoszą proporcjonalnie większe koszty niż bogatsi. Różnie można nazywać to rozwiązanie, ale nie „europejskim standardem”.

Po końcu „końca historii” sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej. Bo w stronę jakiego Zachodu konkretnie mamy iść? Wielkiej Brytanii, która wychodzi z Unii Europejskiej i ma tak duże problemy z ubóstwem, że ONZ i Human Rights Watch oskarżają ją o łamanie praw człowieka? Stanów Zjednoczonych, „najbogatszego kraju trzeciego świata”, w którym nauczyciele oddają krew, bo pensja nie wystarcza im na życie, i którym rządzi jeden z najniebezpieczniejszych polityków na świecie? Francji, w której masowe strajki to coś normalnego, a nie przejaw roszczeniowości i niezaradności, jak przez lata wmawiali Polakom zwolennicy zachodniości? Niemiec? Patrząc na ich politykę podatkową czy nawet mieszkaniową, według polskich standardów należałoby uznać Niemcy za krainę szalejącego komunizmu.

Bieda to decyzja polityczna. Jak działa polityka zaciskania pasa

Proste „idźmy w stronę Zachodu” nie jest już receptą na cokolwiek, bo ten Zachód okazuje się o wiele bardziej złożony, skomplikowany i niejednoznaczny, niżby to wynikało z bajkowej wizji świata, w której historia zakończyła się na triumfie wolnorynkowej ortodoksji.

Co będzie ze światem?

W ciągu ostatnich stu lat na tak zwanym Zachodzie mieliśmy do czynienia z dwiema wielkimi zmianami polityczno-gospodarczymi. Po II wojnie światowej nastała „chwila dla socjaldemokracji”, by użyć określenia Tony’ego Judta z jego Powojnia. Był to czas tak zwanego państwa dobrobytu. Mniej więcej w latach 80. XX wieku doszło do kolejnego przełomu: nastąpiła epoka deregulacji rynku, demontażu państwa opiekuńczego, wzrastających wpływów korporacji i instytucji finansowych. Czas fundamentalizmu rynkowego.

Jaki właściwie pomysł na Polskę ma obóz antypisowski w czasach kryzysu klimatycznego, rosnących nierówności społecznych i wzrastającej władzy korporacji?

Kiedy kryzys finansowy zachwiał wiarą w fundamentalizm rynkowy, lewica miała nadzieję, że nadeszła pora na kolejną zmianę. Wszak to był czas, gdy nawet Alan Greenspan, szef  Banku Rezerw Federalnych, niezłomny entuzjasta rynku, przyznawał „Odkryłem dziurę w mojej ideologii”. Lewica liczyła na to, że uda się zostawić to, co dobre w ostatnich kilkudziesięciu latach: znaczące postępy równouprawnienia kobiet i mniejszości seksualnych, otwartość na inność i osłabianie postaw nacjonalistycznych – a równocześnie odkręcić to, co było złe: rosnące nierówności w krajach rozwiniętych, dewastację środowiska czy polityczną potęgę finansowej i biznesowej oligarchii.

Zmiana rzeczywiście nadeszła, ale smutna prawda jest taka, że w wielu miejscach na świecie przebiegła ona zupełnie na odwrót, niż wymarzyła to sobie lewica. Na razie na końcu „końca historii” korzysta głównie prawica. Tacy politycy jak Trump czy Johnson nie mają problemu z oligarchizacją i nie zamierzają z nią walczyć, chętnie za to podsycają nastroje ksenofobiczne i izolacjonistyczne.

Przed lewicą nadal do wykonania ciężka praca: zarówno pod względem poszukiwania nowych pomysłów, jak i przekonywania do nich społeczeństwu. Jednak lewica ma przynajmniej świadomość, że „koniec historii” się skończył. Widzi katastrofę klimatyczną, widzi nierówności społeczne, widzi frustrację młodych.

Duża część polityczno-medialnego mainstreamu w Polsce nie jest nawet na tym etapie. Widać to doskonale za każdym razem, gdy debata dotyczy czegoś innego niż „odsunięcie PiS-u od władzy”, w szczególności zaś, kiedy rozmowa schodzi na problemy młodszego pokolenia.

Mamy na przykład poważny problem mieszkaniowy. „Mała podaż mieszkań, powszechne ich przepełnienie, niski standard, słabo rozwinięty rynek najmu” – wylicza problemy rynku mieszkaniowego Jakub Sawulski w książce Pokolenie ’89. Ale ten temat niemal nie istnieje w polskiej debacie publicznej, a jeśli się pojawia, to zbywa się go opowieścią o roszczeniowej młodzieży, której marzy się powrót do PRL.

To jest w ogóle przekleństwo polskiej debaty publicznej, że głównym wrogiem wciąż jest upadły 30 lat temu PRL, przez co duża część polityków i komentatorów politycznych myśli kategoriami i problemami sprzed kilku dekad. Agata Bielik-Robson proponowała nawet, aby opozycja uczyniła temat „wyjścia z domu niewoli”, jakim był PRL, „podstawową osią podziału” politycznego w Polsce. Nie bardzo wiadomo, jak takie ustawienie sporu miałoby pomóc w rozmowie o nierównościach, podatkach, usługach publicznych, katastrofie klimatycznej, wpływach Kościoła, sukcesach prawicy czy problemach współczesnych demokracji.

Kiedy historia rusza z miejsca

„Jest tylko jedna droga do przodu – tylko jedna droga, która może ocalić planetę i ludzką cywilizację: historia, której koniec ogłaszał Fukuyama, musi znów ruszyć z miejsca” – pisze Stiglitz.

Polska nie jest tu wyjątkiem. Globalne procesy nas nie ominą. Katastrofa klimatyczna dotknie także nasz kraj. W Europie już niebawem mogą pojawić się miliony uchodźców klimatycznych. Nie ma powodu, aby sądzić, że negatywne skutki nierówności społecznych będą w Polsce mniejsze niż gdziekolwiek indziej. Tak można by wymieniać długo.

Frase: Odległy horyzont lewicy

czytaj także

Najgorsze, co możemy zrobić, to uznać, że polskie problemy zaczynają się i kończą na Kaczyńskim. PiS jest tylko symptomem głębszych procesów. Globalizacja gospodarki oznacza także globalizację naszych problemów. Aby dać sobie z nimi radę, trzeba myśleć globalnie, a nie kurczowo trzymać się kategorii, które mogły pasować do sytuacji Polski trzydzieści lat temu, ale nijak nie pasują do dzisiejszej sytuacji świata.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz S. Markiewka
Tomasz S. Markiewka
Filozof, tłumacz, publicysta
Filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, tłumacz, publicysta. Autor książek „Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media” (2017), „Gniew” (2020) i „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” (2021). Przełożył na polski między innymi „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” (2017) Roberta H. Franka i Philipa J. Cooka.
Zamknij