Twój koszyk jest obecnie pusty!
O czym mówi nam historia bitwy pod Lenino?
Czy możliwa jest inna wizja wojennej historii, w której oprócz wskazywania na to, co słuszne, znajdzie się też miejsce na pokazanie tego, co ludzkie?

W Polsce rocznice wydarzeń historycznych traktuje się bardzo poważnie – zwłaszcza te „okrągłe”, odnoszące się do wieków lub dziesięcioleci. Ich najpopularniejszym zasobem jest II wojna światowa. Nic w tym dziwnego – pięć i pół roku intensywnych wydarzeń daje nam wiele okazji do dowodzenia przy różnych okazjach, że pamiętamy. Wydaje się przy tym, że niektóre rocznice są lepsze, a inne gorsze.
Dopiero co mieliśmy do czynienia z przykładem z drugiej grupy. W tym wypadku nie pomogła nawet kampania wyborcza do parlamentu, a ta może przynieść cuda. Jestem sobie w stanie wyobrazić choćby ministra obrony narodowej Mariusza Błaszczaka, który pod którymś z upamiętniających m.in. to wydarzenie żołnierskich pomników w Warszawie (na Muranowie lub przy Porcie Praskim) zabiegałby o głos pewnej grupy emerytów, powtarzając przy okazji standardowy przekaz o bezpieczeństwie, 300-tysięcznej armii czy zakupie abramsów i apachów. Z pewnych powodów sytuacja taka wydawała się jednak mało prawdopodobna – i rzeczywiście, nie wydarzyła się.
Cóż to za rocznica, o której w Polsce, zanurzonej w swojej historii, zwłaszcza militarnej, nikt nie chce jakoś szczególnie pamiętać? Otóż 12 października minęło równe 80 lat od bitwy pod Lenino – chrztu bojowego 1 Polskiej Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, utworzonej pod dowództwem gen. Zygmunta Berlinga w Związku Radzieckim i podporządkowanej Stalinowi oraz polskim komunistom. Rocznica ta w PRL obchodzona była jako Dzień Wojska Polskiego. Już sam ten fakt mógłby tłumaczyć ową niepamięć, która ogarnęła wspomniane wydarzenie. Problem jest jednak szerszy.
Co wydarzyło się pod Lenino?
Bitwa z 12 i 13 października 1943 roku była konsekwencją wydarzeń o pół roku wcześniejszych. Zerwanie przez Stalina oficjalnych relacji z rządem RP na uchodźstwie po ujawnieniu zbrodni katyńskiej rozpoczęło powoływanie w ZSRR nowego ośrodka politycznego, posłusznego dyktatorowi z Kremla. Częścią tego ośrodka było polskie wojsko, które miało wziąć udział w walkach na froncie wschodnim.
Na jego czele stanął Zygmunt Berling, przedwojenny oficer, w latach 1940–1941 współpracownik NKWD, który nie ewakuował się z Armią Andersa do Persji, za co uznany został przez sąd wojskowy za dezertera. Dowódca 1 Dywizji skazany był na współpracę z gronem polskich komunistów, na czele z Wandą Wasilewską, Alfredem Lampem i przyszłymi stalinowskimi przywódcami PPR/PZPR – jak pokazała przyszłość, gdy generał stał się już niepotrzebny, bardzo sprawnie się go pozbyto.
Żołnierzami Berlinga byli w większości polscy zesłańcy wywiezieni „za pierwszego Sowieta” do północnej Rosji, Kazachstanu i na Syberię – ci wszyscy, którzy „nie zdążyli do Andersa” przed ewakuacją polskich jednostek w 1942 roku. Z braku własnych oficerów (tych dopiero kształcono na najniższe stanowiska) dowodzili nimi delegowani czerwonoarmiści, początkowo pochodzenia polskiego (szeroko rozumianego), następnie przedstawiciele różnych narodów ZSRR.
1 Dywizja Piechoty, a po niej kolejne jednostki, stworzyły późniejszą 1 Armię WP, liczącą latem 1944 roku ok. 100 tysięcy żołnierzy. Wojsko to, choć było kontrolowane przez komunistów (pełniących m.in. funkcję oficerów polityczno-wychowawczych), nie było szczególnie komunistyczne – obowiązywała raczej platforma „demokratyczna”, jednocześnie zaś kultywowano polskie tradycje narodowe i wojskowe, a nawet zorganizowano w niej… kapelanów wojskowych.
Licząca kilkanaście tysięcy ludzi dywizja zaczęła formować się w praktyce na początku czerwca 1943 roku, 15 lipca żołnierze złożyli przysięgę, a już 1 września wyruszyli na front, w trakcie przegrupowywania kończąc skrócony program szkolenia – politycznie liczył się jednak fakt, że polskie wojsko walczy z Niemcami (Armia Andersa przebywała wówczas wciąż na Bliskim Wschodzie). Polaków skierowano na Smoleńszczyznę, gdzie Armia Czerwona próbowała przełamać obronę Wehrmachtu. To właśnie biegnąca tędy z Moskwy nad Wisłę „szosa warszawska” miała być „najkrótszą drogą” do wyzwolenia ojczyzny spod okupacji niemieckiej (znów, w kontrze do Armii Polskiej na Bliskim Wschodzie).
Dzień chrztu bojowego przypadł na 12 października 1943 roku. Dywizja gen. Berlinga miała razem z jednostkami radzieckimi przełamać front w rejonie Lenino nad rzeką Miereją i przyczynić się do zdobycia Orszy. Nie miejsce tu, by opisywać szczegóły tego boju – zawierał on w sobie elementy zarówno heroiczne (pierwszy szturm), jak i tragiczne (krwawe „rozpoznanie bojem”, tzw. friendly fire, czołgi zatopione w bagnistej rzece). Żołnierze byli odważni, choć nieostrzelani i nie do końca wyszkoleni. Dowódcy, na czele z Berlingiem, w większości nie poradzili sobie z kierowaniem walką.
Sowieci nie byli wystarczająco przygotowani, by skutecznie wesprzeć kościuszkowców (na poły spiskowa interpretacja mówi, że wcale nie chcieli tego zrobić), Niemcy zaś byli okopani i dobrze zorganizowani. Dywizja w ciągu dwóch dni walk straciła ponad 3 tys. żołnierzy (w tym ponad 500 zabitych i mniej więcej drugie tyle jeńców), a więc około jednej czwartej początkowego stanu, zdobywając kilka kilometrów terenu i przełamując zaledwie pierwszą linię niemieckiej obrony. Z perspektywy wojskowej była to masakra, politycznie zaś pełen sukces – komuniści pokazali, że „ich” wojsko bije się z Niemcami, a po wojnie wokół bitwy stworzono mit „pierwszego boju” i „zaczynu braterstwa broni” z Armią Czerwoną.
Odbicie wahadła
Przez cztery dziesięciolecia PRL Lenino, jak i cały szlak bojowy podporządkowanego ZSRR i komunistom Wojska Polskiego na froncie wschodnim, zakończony wiosną 1945 roku w Berlinie, nad Łabą, na Łużycach i pod Pragą, zajmowały centralne miejsce w oficjalnej, propagandowej wizji historii. Transformacja ustrojowa zmieniła tę sytuację – tradycje berlingowców wciąż były, choćby w wojsku, upamiętniane (choć z zastrzeżeniem), w centrum znalazły się jednak inne wątki: Armia Krajowa z powstaniem warszawskim, Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie, wrzesień 1939 czy wcześniejsze walki Legionów Polskich i innych formacji o niepodległość i granice II RP.
Było w tym oczywiście „odbicie wahadła” w kierunku wątków tradycji marginalizowanych w PRL, które teraz dowartościowano kosztem tych, których hołubiono przed 1989 rokiem. Kombatanci po obydwu stronach zarówno ze sobą współpracowali, jak i kłócili się. Na to wszystko nałożył się zaś podział postkomunistyczny, w wypadku tego wątku pamięci zbiorowej bardzo wygodny.
Zmiana dokonała się gdzieś w drugiej połowie pierwszej dekady XXI wieku i związana była z szeroko rozumianym prawicowym zwrotem w polskiej pamięci i polityce historycznej. Prawica narodowo-konserwatywna, skupiona wokół Prawa i Sprawiedliwości, przyjęła narrację antykomunistyczną i niepodległościową, rozwijając m.in. kult tzw. żołnierzy wyklętych i wzywając do dekomunizacji. Prawica liberalno-konserwatywna w postaci Platformy Obywatelskiej też była antykomunistyczna i niepodległościowa, choć bez żaru swoich rywali – nie chciała więc specjalnie bić się o Lenino i berlingowców. Lewica zaś „wybrała przyszłość”, a potem zaczęła szukać tradycji innych niż PRL-owskie.
Proces ten zintensyfikował się po 2015 roku. Ustawa o tzw. dekomunizacji dała rządzącym narzędzia do usuwania (lub zmieniania na enigmatycznych „żołnierzy…”) nazw ulic upamiętniających jednostki wojska z frontu wschodniego. Przy okazji obalania licznych na ziemiach polskich pomników Armii Czerwonej usunięto też niektóre, które współupamiętniały także 1 i 2 Armię WP. W oficjalnej wizji historii żołnierz w rogatywce z orłem bez korony albo nie istniał, albo był oprawcą „wyklętych” (w najlepszym przypadku przemykał gdzieś na drugim planie). Harcownicy związani z partią rządzącą, na czele z dyrektorem Wojskowego Biura Historycznego prof. Sławomirem Cenckiewiczem, promowali narrację o „polskojęzycznych jednostkach Armii Czerwonej” i bandytach z LWP.
Mówienie o Polakach, którzy walczyli na froncie wschodnim, było w tej sytuacji problematyczne – publiczne odwołanie się do ich historii mogło wiązać się z problemem, czy to z paragrafów „dekomunizacyjnych”, czy to ze strony prawicowej propagandy. Przypadki takie jak wizyta prezydenta Dudy na cmentarzu pod Siekierkami nad Odrą w 2017 roku były wyjątkami. Najprościej było tematu unikać.
Zapomnienie? Obrona? Alternatywa?
Niepamięci towarzyszyła niewiedza. By dowiedzieć się czegoś o historii 1 i 2 Armii WP, trzeba było korzystać z książek wydanych przed 1989 rokiem (nasyconych propagandą i ograniczeniami cenzorskimi), publikacji kilku emerytowanych historyków z kręgu PRL-owskiego Wojskowego Instytutu Historycznego bądź lepszych lub gorszych prac szkoły antykomunistycznej.
Sytuacja zmieniła się dopiero w ciągu ostatnich pięciu lat. Obok kilku dzieł typowo historyczno-wojskowych ukazały się wydawnictwa pokazujące temat z innej perspektywy, czego najlepszym przykładem Żołnierze ludowego Wojska Polskiego. Historie mówione Kai Kazimierskiej i Jarosława Pałki z 2018 roku. Trudno powiedzieć, czy to książki wydane „na rocznicę”, ale w początku tego roku ukazały się dwie ciekawe publikacje o charakterze reportersko-popularnym: Platerówki? Boże broń! Kobiety, wojna i powojnie Olgi Wiechnik i 15 sekund. Żołnierze polscy na froncie wschodnim Piotra Korczyńskiego.
Pierwsza to wojenna herstoria oparta na losach żołnierek służących z bronią w ręku, zepchniętych później do standardowych ról płciowych i w końcu fałszywie nazwanych „seksbatalionem”. Druga – napisana z uwypukleniem indywidualnych biografii oraz piekła frontu wschodniego opowieść o masakrze i służbie. Obie, przy zarysowaniu politycznej historii tej armii, skupiają się na doświadczeniach zwykłych ludzi rzuconych w wir wojny i chcących przetrwać. O żołnierzach gen. Berlinga jako tych, którzy doświadczyli zesłania, opowiada też m.in. wystawa stała Muzeum Pamięci Sybiru w Białymstoku.
O czym mówi nam historia bitwy pod Lenino, czy szerzej – polskiego wojska walczącego na froncie wschodnim II wojny światowej? Z jednej strony to oczywiście część opowieści o zniewoleniu Polski przez Związek Radziecki. Bez wywózek i Katynia nie byłoby mowy o złożonych z Polaków jednostkach dowodzonych przez czerwonoarmistów. Wojsko to było ściśle związane z komunistami, stanowiło przeciwwagę dla legalnych władz i instytucji oraz brało udział w budowaniu i bronieniu systemu. Jednocześnie zaś to historia tysięcy ludzi, którzy znaleźli się w najtrudniejszej możliwej sytuacji – zesłani w nieznane z domów na Kresach, nie zdążyli do Andersa, w Sielcach nad Oką znów znaleźli się w polskim środowisku, a mundur i broń dawała im godność oraz sens życia.
Pod Lenino, Studziankami, w Kołobrzegu, nad Odrą czy pod Budziszynem przeszli piekło wojny na froncie wschodnim: prymitywnej, zaciętej (szczególnie w przypadku Niemców) i nieliczącej się z życiem ludzkim (zwłaszcza po stronie radzieckich marszałków). We wrześniu 1944 roku szli na pomoc walczącej Warszawie i mimo przelanej krwi musieli patrzeć, jak Hitler, przy cichym wsparciu Stalina, każe zniszczyć polską stolicę. Bili się o ziemie zachodnie, na których potem, jako osadnicy wojskowi, sami zostali osadzeni. Wielu z nich było AK-owcami, różnymi metodami wciągniętymi do wojska i kontynuującymi swoją walkę z Niemcami. Ci, którzy przeszli przez Syberię czy Kazachstan, mogli stać się komunistami, ale bardzo często pozostawali sceptyczni wobec ZSRR, pamiętając o swojej tułaczce. Warto pamiętać, że doświadczenia takie są nie tylko cząstką biografii Karola Świerczewskiego i Wojciecha Jaruzelskiego, ale także Zygmunta Baumana, Józefa Hena czy Ryszardy Hanin.
W końcowej fazie II wojny światowej podporządkowane Rządowi Tymczasowemu dwie armie biorące udział w operacji berlińskiej liczyły ponad 200 tys. żołnierzy. To kilkukrotnie więcej niż AK w powstaniu warszawskim czy 2 Korpus Polski we Włoszech. „Berlingowcy” to przodkowie wielu współczesnych Polaków. Ich historii nie da się wymazać z polskiej pamięci, stanowi ona bowiem nie gorszą część wojennych dziejów niż konspiracja, terror okupacyjny, Zagłada czy służba w różnych formacjach podległych legalnym władzom Rzeczypospolitej. Tamto doświadczenie, te historie i wojenny wysiłek zasługują na upamiętnienie inne niż tylko niezniszczony w tzw. dekomunizacji pomnik sprzed dekad.
Czy da się jednak bronić tamtej oficjalnej narracji, którą propagowano w PRL: że walka na szlaku od Lenino do Berlina była najsłuszniejsza politycznie i do tego toczona u boku wspaniałego sojusznika radzieckiego? To, co wiemy o tamtej historii – o intrydze Stalina, kontroli przez komunistów, co najmniej dwuznacznej postawie Berlinga, wciągnięciu wojska do walki o władzę w kraju – wprowadza bardzo istotne zastrzeżenie do całej sprawy, widzianej z perspektywy polityki i suwerenności. Choć na marginesie przyznać trzeba, że ci, którzy walczą z „polskojęzycznymi oddziałami Armii Czerwonej”, nie mają skrupułów w upowszechnianiu kultu formacji, która według badań historyków uznana powinna być za kolaboracyjną: Brygady Świętokrzyskiej Narodowych Sił Zbrojnych.
Ostatnie publikacje o historii Wojska Polskiego na froncie wschodnim zdają się wytyczać kierunek, w którym mogłaby iść nowa, alternatywna narracja o żołnierzach spod Lenino i z innych pól bitewnych. Jest to opowieść o ludziach, ich doświadczeniach, czasach i sytuacjach, w których się znaleźli, o godności, różnie rozumianym patriotyzmie, ale także niejednoznaczności historii i uwikłaniu w nią – bez banalnie antykomunistycznego pomachiwania szabelką i powtarzania w kółko tych samych schematów.
Czy może być to część postpolityki historycznej, która nadejdzie wraz z upadkiem obecnej ultrapolityki, wypracowanej przez rządzącą prawicę? Po ośmiu latach rządów PiS wydaje się, że „czas pamięci”, ciągnący się od początków XXI wieku, zaczyna się kończyć. Stężenie hurapatriotyczno-antykomunistycznego frazesu, kultu wyklętych i w kółko powtarzanych wezwań do „odkłamywania” zbliża się do stanu nasycenia, chociaż niektórzy wciąż jeszcze próbują robić na tym interesy. Jako społeczeństwo na pewno stoimy przed wyzwaniami teraźniejszości i przyszłości, potrzebujemy też jednak wyraźnego osadzenia w przeszłości – jego słabość w poprzednich dekadach przyniosły zmonopolizowanie tej kwestii przez prawicę.
Czy jednak możliwa jest inna wizja wojennej historii, w której oprócz wskazywania na to, co słuszne, znajdzie się też miejsce na pokazanie tego, co ludzkie? Swoista grupa, jaką byli żołnierze z 1 i 2 Armii WP, zasługuje na swoją pamięć i obecność w polskim publicznym myśleniu o historii. Doświadczenie tych żołnierzy, ich tragedia, ale i trud, nie są gorsze od tego, co przeżyli inni walczący na różne sposoby z Niemcami. W związku z tym nie powinno mówić się o ich historii jedynie półgębkiem, z obawą i bez zrozumienia.
**
Tomasz Leszkowicz – doktor historii, popularyzator, publicysta portalu Histmag.org. Naukowo zajmuje się polityczno-społeczną historią wojska i dziejami PRL. W 2022 r. wydał monografię Spadkobiercy Mieszka, Kościuszki i Świerczewskiego. Ludowe Wojsko Polskie jako instytucja polityki pamięci historycznej.