Protest niepełnosprawnych i ich opiekunów to wydarzenie, które zmusza do opowiedzenia się po którejś stronie. PiS już to zrobił. Czas na innych.
Moment przełomu, punkt szczytowy poparcia, kryzys, po którym partia zmierza w dół po równi pochyłej – można się przeliczyć, wieszcząc „koniec początku”, jeśli w ogóle nie „początek końca” PiS. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że wraz z sejmowym protestem rodzin osób niepełnosprawnych, obóz rządzący zderzył się ze ścianą – i nie chodzi tylko o twardą determinację najbardziej może zaniedbanej w Polsce grupy społecznej. Okazało się bowiem, że ludzie jawnie skrzywdzeni – przez rażąco w tej sprawie niesolidarne państwo – nie mieszczą się w „wielkiej, biało-czerwonej drużynie”. Żądają, zamiast okazać poparcie i wdzięczność. Na wroga zaś nijak się nie nadają. Krótko mówiąc: tego nie było w scenariuszu, a i zaimprowizować tej sceny PiS nie potrafi. Czy ktoś jednak zdoła rozpisać ją na nowy dramat? A może aktorzy wcześniej się zmęczą?
Dotąd PiS parł do przodu, czasem kluczył, potrafił zrobić pół kroku w tył i półtora w bok. Reagował, pozorował zmianę, czasem nawet przełykał porażkę w ciszy, jak przy dostrzeżonej tylko przez ekspertów ustawie o RIO. Teraz działa metodą prób i błędów. Nie dlatego, żeby Jarosław Kaczyński stracił nagle swój legendarny zmysł taktyczny. Wygląda na to, że obóz „dobrej zmiany” doszedł do granic opowieści o Polsce i o swym w Polsce przywództwie.
O sytuacji i potrzebach niepełnosprawnych i ich opiekunów pisał u nas obszernie Rafał Bakalarczyk.
czytaj także
System wsparcia ludzi w najcięższej bodaj sytuacji życiowej ze wszystkich grup zależnych od solidarności całej wspólnoty, a przede wszystkim państwa, jest arbitralny, bardzo często niesprawiedliwy, a zakres udzielanej pomocy nie wystarcza na elementarne potrzeby. To nie jest oczywiście „wina Kaczyńskiego”, tylko pokłosie kilkudziesięciu lat zaniedbań, przy czym reguły pomocy są dziś często mniej korzystne niż w roku 1990, na co wskazywał np. profesor Ryszard Szarfenberg. Los osób zależnych i ich opiekunów to zatem konsekwencja obojętności i zaniechań wielu ekip. Mimo że nawet światlejsi liberałowie – deklaratywnie – traktują pomoc państwa dla osób niepełnosprawnych jako coś oczywistego i sprawiedliwego, ci najbardziej potrzebujący z różnych powodów nie mogli się przepchnąć na przód kolejki. A rządzili już chadecy, postkomunistyczna lewica, neoliberalni związkowcy w sojuszu z Kościołem, rzecznicy Polski sprawiedliwej i europejscy liberałowie. Wszyscy są po trochu winni, ale to właściwie bez znaczenia.
Polską rządzi bowiem partia, która wygrała kampanię wyborczą i utrzymała przez dwa lata wysokie poparcie między innymi nową filozofią podziału dóbr: Polacy dotąd zarabiali za mało w stosunku do bogactwa narodowego; po niemal 30 latach od upadku realnego socjalizmu, z których prawie połowę spędzili w zjednoczonej Europie, mają też prawo dużo więcej oczekiwać od swego państwa. Trudno się pod tym nie podpisać. Gdyby jeszcze rządzący nie podkopywali dobrobytu ruiną otoczenia prawnego, personalnym bezhołowiem w spółkach skarbu państwa, konfliktem z życiodajną dla naszej gospodarki UE i nie załatwiali sprawy podatków dokręceniem skarbowej śruby i frazesem, że „wystarczy nie kraść” – pojęcia „dobra zmiana” w gospodarce można by pewnie używać, nawet jeśli z zastrzeżeniami, to bez cudzysłowu.
A skoro „da się”, budżet jest w rewelacyjnym stanie, Polska rośnie w siłę, a ludzie żyją dostatniej – odmowy wsparcia najbardziej potrzebujących do poziomu jakkolwiek cywilizowanego nie da się w żaden sposób uzasadnić. Co tymczasem robi rząd? Symuluje otwartość i dialog z protestującymi, ale wychodzi z tego głównie mem z premierem pytanym o przyczyny niemocy w tej sprawie, skoro PiS inne ustawy przepycha w 24 godziny. Składa propozycję, w której idzie z pomocą nieco dalej niż poprzednie rządy – ale na tle realnych potrzeb i własnej propagandy sukcesu to żałość, a nie oferta. Dalej, obóz władzy próbuje taktyki dezintegracji protestujących i podpisuje umowę z „konstruktywną opozycją”, czyli organizacją dla nich niereprezentatywną – sytuacja rodem z antykomunistycznych teorii spiskowych o dobieraniu sobie rozmówców do Okrągłego Stołu. Wreszcie, puszczają nerwy – bo w świadome „spuszczenie z łańcucha” posła Żalka czy posłanki Krynickiej jako harcowników nie wierzę. W międzyczasie służby porządkowe próbują protestujących udręczyć do reszty, ograniczając dostęp do elementarnych wygód.
czytaj także
Jarosławowi Kaczyńskiemu pobyt w szpitalu pozwala minimalizować straty, tzn. ograniczyć memiczny potencjał wydarzeń z nim samym w roli głównej. A raczej pozwalałby, bo ktoś jednak nie zadbał o decorum i zdecydował się pozwolić na służalczy rytuał z dostarczeniem prezesowi kul przez samego generała.
O co tu chodzi? Doraźnie premier Morawiecki musi bać się rozkręcenia „spirali roszczeń” w sytuacji, gdyby rząd poszedł na dalekie ustępstwa. Już ponad rok temu sam mówił o polityce rodzinnej na kredyt, zapewne lepiej niż my wszyscy zna wartość zapewnień o szczelności systemu VAT; wie również o zależności długu (40 procent denominowane w obcych walutach) od kursu złotego, rozumie (oby) zagrożenie związane z nową perspektywą budżetową UE, wreszcie zdaje sobie sprawę, że o skokowy wzrost inwestycji prywatnych będzie trudno.
Polacy niemal powszechnie uznają słuszność postulatów protestujących, ale – i to jest ciekawy paradoks – dla PiS gra może być z wielu powodów niewarta świeczki. Pomijając kalkulacje budżetowe, sprawa niepełnosprawnych, choć silnie obecna w liberalnych i lewicowych mediach, zmobilizowała maksymalnie kilkutysięczne poparcie uliczne, o czym pisał ostatnio Jakub Majmurek.
czytaj także
Do tego, choć solidarność z osobami zależnymi nie budzi żadnych kontrowersji, to już tryb jej domagania się – niekontrolowany, oddolny, spontaniczny i pełen determinacji – kłóci się z dotychczasową logiką, w której to rząd wskazuje jakąś społeczną potrzebę, legitymizuje ją na gruncie wartości (polski naród liczny i silny tradycyjną rodziną), a następnie zaspokaja, za co wyborcy są mu wdzięczni. Ustąpienie wobec etycznego roszczenia do solidarności (a nie tylko – jak dotąd – przed siłą oporu, jak w sprawie aborcji) może uruchomić dynamikę dużo groźniejszą niż prozaiczny przyrost deficytu budżetowego.
Wreszcie, pomoc niepełnosprawnym i ich opiekunom zwyczajnie nie mieści się w solidarystycznej wizji PiS, bo to solidarność specyficznie ograniczona. Co oczywiste, do członków polskiej wspólnoty narodowej (dlatego właśnie uchodźcom mówimy: paszli won!, czasem dosłownie, jak w Brześciu), ale także – za tę myśl dziękuję Dorocie Szelewie i Michałowi Polakowskiemu, którzy rozwiną ją wkrótce na naszych łamach – członków „produktywnych”. Co prawda, pojęcie produktywnych Polaków i tak poszerzyło się: do ciężko pracujących i płacących podatki z czasów transformacyjnych doszli jeszcze rodzice i opiekunowie tych, którzy ciężko pracować i płacić podatki mają w przyszłości. Reprodukcja społeczna (w ramach tradycyjnej rodziny) została w ostatnich latach uznana za pracę użyteczną i godną wynagrodzenia, bo od niej Polska rosnąć ma silna nie tylko już w PKB na głowę, ale i w rdzenne, polskie głowy właśnie. Ale gdzie na tej mapie priorytetów mieszczą się niepełnosprawni i ich bliscy? Wydaje się, że żaden frazes o „cywilizacji życia” i nieutylitarnym traktowaniu osoby ludzkiej nie może przykryć faktu, że 500-złotowy dodatek „na życie” dla niepełnosprawnych niezdolnych do samodzielnej egzystencji traktowany jest jako roszczenie nadmierne.
PiS może grać na przeczekanie i utratę zainteresowania mediów jeszcze z jednego powodu: główna partia opozycyjna jest dramatycznie niewiarygodna jako rzeczniczka protestujących. Jak mało kiedy hasło „gdzie byliście w tej sprawie przez osiem lat?” wydaje się na miejscu i nie bez powodu liderzy PO nie dołączyli do sobotniego marszu solidarnościowego z Rodzicami Osób Niepełnosprawnych. Czy w tej sytuacji efekt protestu – los konkretnych ludzi i ich opiekunów, ale też wartości naszej wspólnoty politycznej – zależeć mają tylko od stopnia osobistej desperacji Rodziców Osób Niepełnosprawnych?
Jerzy Owsiak podsunął protestującym trop – założenie organizacji reprezentującej ich interesy. Brzmi rozsądnie. Tyle że konflikt RON z rządem ukazuje dużo więcej niż niezaspokojone potrzeby – los niepełnosprawnych i ich opiekunów to ślepa plamka (żeby nie powiedzieć: czarna dziura) solidarności wspólnoty, w której słowo to służy dziś za pusty frazes albo dyskursywny cep. Jak to leciało w pewnej głośnej ostatnio książce Macieja Gduli? Wydarzenie, które zmusza do opowiedzenia się po którejś stronie? Zajęcia stanowiska etycznego, wskazującego horyzont dobra i nie dające się tolerować zło? To miał być ten game changer, rozbijający stary duopol, przekreślający nieaktualne spory, definiujący sytuację na nowo?
Proszę bardzo. Polska, w której solidarność to nie tylko „inwestycja o wysokiej stopie zwrotu” (bo i tego języka PiS zdołał się już nauczyć), ale też wsparcie tych, od których ekonomicznego zwrotu oczekiwać nie mamy prawa. Kraj, gdzie przez dostępne usługi publiczne – np. opiekuńcze – wspomagamy udział w życiu społecznym tych, którym najbardziej go brakuje, nawet jeśli rzadko przełoży się na PKB czy lepszą demografię. Wreszcie państwo, które przynosi ulgę w codziennych uciążliwościach i traktuje to nie jako łaskę, tylko elementarny wskaźnik cywilizacji – choć niekoniecznie najbardziej opłacalny w perspektywie uzysku głosów za wydaną z budżetu złotówkę. Nie będzie lepszej okazji niż ten protest, by z taką wizją trafić ludziom do przekonania.
Dobra, narrację się wyszlifuje. Diagnozy społeczne są już dawno napisane. Konflikt za to rozgrywa się na naszych oczach – wiarygodni politycy mają niepowtarzalną, być może, szansę, by zrobić z niego Wydarzenie. Zdeterminowanie obywatele, słuszne sprawy, życzliwa opinia publiczna, zużyte scenariusze starych samców alfa – to wszystko nie spada z nieba, a już na pewno nie naraz.