Ochrona zdrowia nie będzie w stanie odpowiedzieć na rosnące potrzeby populacji, a ubożejące społeczeństwo nie udźwignie finansowo tego systemu. Już skróciła się średnia długość życia Polaków, a jeśli nic nie zmienimy, będzie tylko gorzej – mówi Łukasz Jankowski, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej.
Katarzyna Przyborska: W tym roku specjalizację chirurgiczną wybrało zaledwie 35 lekarzy na 97 dostępnych miejsc. Pięć lat studiów, sześć lat specjalizacji, ogromna odpowiedzialność – i około 42 zł brutto za godzinę. Czy można się dziwić?
Łukasz Jankowski: Lekarze żyją około dwóch lat krócej niż przeciętny Polak. Ten wskaźnik zaniżany jest w szczególności przez chirurgów, którzy mają nocne dyżury, mierzą się z ogromnym stresem, koniecznością walki nie tylko z samą chorobą, ale i powikłaniami. A także groźbą odpowiedzialności karnej.
To istotny czynnik odstraszający?
Widzę to po moich studentach: na trzecim roku są jeszcze bardzo zaangażowani i wkręceni głównie w chirurgię, bo trafia w ich ambicje. Widzą tę specjalizację przez pryzmat filmu Bogowie, możliwość osiągnięcia szybkich efektów, wykorzystania nowoczesnego sprzętu, zawód wielkich możliwości.
Po czym zaczynają patrzeć na to, jak staramy się zabezpieczyć przed odpowiedzialnością karną. Widzą, że na dzień dobry człowiek już jest winny, a potem swoją niewinność musi udowadniać w papierach. Słyszą o kolejnej sprawie w prokuraturze i porzucają swoje marzenia po konfrontacji z rzeczywistością.
Chirurgowi nie powinny się nad pacjentem trząść ręce z niepokoju…
Nie mogą. Chirurg nie może bać się możliwych powikłań, musi umieć sobie z nimi radzić. Tymczasem obecnie lekarze wiedzą, że na skutek nawet niezawinionego powikłania będą latami ciągani po sądach.
czytaj także
Jaka jest skala tego zjawiska?
W tym roku jest już 1200 spraw o błędy medyczne, z czego wnioskiem do sądu o ukaranie zakończyło się około 70. Skazani będą pojedynczy lekarze. Przepytanie całego zespołu, około 5–6 tysięcy lekarzy, których przeczołgano przez system sprawiedliwości, żeby skazać jednego albo dwóch, na ogół za działanie nieumyślne.
Cała machina państwa zaangażowana jest w kosztowne i długotrwałe ściganie lekarzy oskarżanych o niezawinione błędy, przez zmuszanie ich do chodzenia po sądach i prokuraturach, podpisywania oświadczeń o odpowiedzialności karnej czy fałszywych zeznaniach. Młodzi ludzie to widzą, opowiadają sobie, że przyjedzie smutny pan czarnym autem i będzie sprawdzał ich papiery. Najpierw chcieli pomagać pacjentowi, teraz skupiają się na tym, jak się asekurować.
Mamy jednak do czynienia z błędami lekarzy, to przykład kobiet, których ciąże zagrażały życiu i powinny być terminowane, a lekarze czekali.
Co do winy, rozstrzygnie sąd, ale proszę zwrócić uwagę na istnienie presji związanej z wprowadzeniem konkretnych przepisów. Całą odpowiedzialność zrzucono na lekarzy, nie widząc, jaką presję systemowo się na nich wywiera. Dlatego młodzi ludzie nie chcą specjalizować się w chirurgii, a za chwilę nie będą chcieli wybierać ginekologii – jako skrajnie pozwogennej.
Czyli w tej sytuacji lekarze powinni otrzymać immunitet?
Chcemy zniesienia odpowiedzialności karnej, ale z wyłączeniami. Jeżeli wina jest rażąca, np. lekarz w sytuacji ewidentnie wymagającej udzielenia pomocy pacjentowi, tej pomocy nie udzielił, był pod wpływem alkoholu albo nie podał antybiotyku pacjentowi z sepsą, powinien odpowiadać karnie.
Ale pozostałe sytuacje, teraz ścigane, w których mamy do czynienia z nieumyślnym błędem czy działaniem niepożądanym jakiejś terapii, powinny być rozpatrywane w kategorii odpowiedzialności cywilnej i odpowiedzialności zawodowej. Chodzi też o to, żeby pacjent mógł jak najszybciej otrzymać zadośćuczynienie, jeśli doszło do zdarzenia niepożądanego.
Chcecie lepszej ochrony zdrowia? Składki zdrowotne muszą wzrosnąć (spojler: najbogatszym)
czytaj także
Głośna jest sprawa kliniki prowadzącej eksperymenty okulistyczne z użyciem komórek macierzystych, których pacjenci nie dowiedzieli się o ryzyku, a w wyniku eksperymentu stracili zdrowie. Takie sytuacje nie budują zaufania do lekarzy.
Proszę zobaczyć, co się dzieje z poszkodowanymi – mogą w długoletnich sądowych procesach dochodzić odszkodowań. A powinno być tak, że w postępowaniu mediacyjnym siadają, z udziałem ubezpieczyciela, następuje wypłata środków po zawarciu ugody i pacjent idzie na rehabilitację.
Ale już samo funkcjonowanie takiej kliniki powinno wzbudzić niepokój. Jak do tego w ogóle mogło dojść?
W Naczelnej Radzie Lekarskiej mamy zespół powołany do spraw terapii komórkowych, gdzie zwracamy uwagę, że wiele tych terapii ma nieudowodnioną naukowo skuteczność i do użycia ich konieczna jest świadoma zgoda pacjenta. Nie może być tak, że eksperyment prowadzony jest na kohorcie dwustu czy trzystu pacjentów, którzy w dodatku – a wszystko na to wskazuje – nie mieli świadomości eksperymentalnego charakteru proponowanej im terapii.
Pracujemy teraz nad zmianami w Kodeksie etyki lekarskiej, co pozwoli ścigać osoby, które wykorzystują trudną sytuację pacjentów w taki sposób. Jednak sprawa ta nie stoi w sprzeczności z naszym postulatem zwolnienia lekarzy z odpowiedzialności karnej. Tego przypadku nie rozpatrywałbym nawet w kategorii błędu medycznego, ale w kategorii nadużycia zaufania.
Będziemy świadkami scen jak z Nocy i dni, kiedy ludzie z okrzykiem „doktory jadą” ukrywali swoich chorych po chałupach?
Oczywiście takie sytuacje szkodzą naszemu środowisku, tym 99,99 proc. lekarzy, którzy w dobry sposób chcą wykonywać swój zawód. Wydaje mi się jednak, że wciąż w dyskusjach publicznych nie przyjęto optyki propacjenckiej, gdzie to pacjent jest na pierwszym miejscu.
Debata o błędach medycznych tego nie zmienia. Wszyscy skupiają się na błędach, poszukiwaniu winnego. To, jak poprawić system, by w przyszłości do podobnych zdarzeń nie doszło, schodzi na dalszy plan. Nasz system nie uczy się na błędach i to jest bezpośrednie zagrożenie dla pacjentów. Dziś jest kultura zamiatania pod dywan, bo inaczej lekarz trafia do prokuratury, sądu…
Młodzi polscy lekarze uciekają do Niemiec. Ale niekoniecznie po pieniądze
czytaj także
Obejmując stanowisko, zapowiedział pan wzmocnienie pionu odpowiedzialności zawodowej. Czyli chcecie kontroli wewnętrznej, nie prokuratorskiej komórki.
Pion odpowiedzialności zawodowej funkcjonuje dziś na barkach pasjonatów, którzy prowadzą swoją praktykę zawodową, a jednocześnie zgadzają się być odpowiednikiem czegoś na kształt prokuratury w postępowaniach karnych, czyli okręgowymi rzecznikami odpowiedzialności zawodowej. To wymaga profesjonalizacji, szkoleń, a także zapłacenia im, by mogli zmniejszyć wymiar lub zrezygnować ze swoich innych obowiązków zawodowych i podjąć się rzecznictwa.
Konieczna jest też zmiana mentalności, a co za tym idzie – przejrzystości tych postępowań. Możemy przekonać pacjentów, że warto nam zaufać, i zdjąć odium odpowiedzialności karnej, kiedy udowodnimy, że jako środowisko pozbywamy się czarnych owiec.
Czyli koniec z fałszywą lojalnością zawodową?
Tak. Badamy w tej chwili orzeczenia zarówno skazujące, jak i uniewinniające. Będę stawiał na profesjonalizację funkcji rzecznika. Już za poprzedniej kadencji pion odpowiedzialności robił wszystko, by takich sytuacji nie było, ale brakowało odpowiedniej komunikacji z pacjentem, pokazania, że jesteśmy dla pacjentów i izby lekarskie chcą chronić pacjentów, a nie samych siebie.
Brak zaufania do lekarzy wzmacnia postawy antynaukowe w ogóle, antyszczepionkowe szczególnie. Pandemia trwa, nie mówi się już o niej za dużo, mało kto wie, że można się szczepić czwartą dawką.
Większość przypadków to wariant omikron, bardziej zakaźny, ale rzadziej powodujący ciężkie powikłania, konieczność hospitalizacji czy zgony, choć są i takie sytuacje. Nie ma już oddziałów covidowych, chociaż wirus jest wciąż niebezpieczny dla osób starszych, z niedoborami odporności, czy chorobami przewlekłymi.
To może szczepienia nie są już tak istotne?
Są. Te osoby, które nie zostały zaszczepione, są fabryką dla kolejnych mutacji. W ich organizmach wirus może replikować bez przeszkód i zmutować w groźniejszą stronę. W skali światowej zapleczem dla mutacji wirusa będzie pewnie Afryka, gdzie poziom wyszczepienia jest żaden. Tymczasem w Polsce odsetek wyszczepionych nie przekracza 60 proc. Czwartą dawkę przyjęło dotychczas raptem 30 tysięcy osób.
Obok pandemii mamy wojnę…
Przyznaję, że bardziej obawiam się kryzysu inflacyjnego, przez który zaciągamy dług zdrowotny. Jedna trzecia wszystkich wydatków na zdrowie pochodziła dotychczas z prywatnej kieszeni. To były oczywiście dopłaty do leków oraz prywatne wizyty u lekarzy, kilkadziesiąt miliardów złotych. Teraz ludzie stają przed wyborem: rata kredytu albo wizyta u lekarza. Wybierają kredyt, a do lekarza idą, gdy jest już bardzo źle. Tak jak po pandemii będą do nas trafiać osoby w bardzo zaawansowanych stanach chorobowych. Te osoby, które trafiłyby na wcześniejszym etapie choroby do gabinetu prywatnego, teraz trafią do publicznego szpitala, co jeszcze bardziej obciąży system.
To dowód na to, że szukanie rozwiązań systemowych w prywatyzacji usług ma swoje ograniczenia?
Ochrona zdrowia nie będzie w stanie odpowiedzieć na rosnące potrzeby populacji, a ubożejące społeczeństwo nie będzie w stanie dźwigać tego systemu. Będziemy chorować bardziej. Trzy nakładające się kryzysy sprawią, że będziemy wszyscy żyć krócej. W ciągu ostatnich kilku lat skróciła się średnia długość życia Polaków. Myślę, że będzie tylko gorzej, jeżeli nic się nie zmieni.
Ten przeciążony system ma z powodu wojny więcej pacjentów, rekrutujących się spośród uchodźców. Jest ryzyko, że o reglamentowane dobra opieki zdrowotnej będziemy konkurować. Intuicyjnym rozwiązaniem byłoby zatrudnić lekarzy z Ukrainy, by wsparli nasz system.
Ministerstwo Zdrowia wydało dotychczas 2 tysiące takich pozwoleń. Pracujących lekarzy mamy w Polsce około 160 tysięcy. Jest jednak jeszcze problem etyczny: czy powinniśmy drenować ukraińską kadrę lekarską, która potrzebna jest teraz w Ukrainie? Druga sprawa to znajomość języka. Upieramy się, że lekarz, który pracuje w Polsce, powinien znać polski. Wprowadziliśmy kursy językowe dla lekarzy z Ukrainy. Mamy nawet książki do interny przetłumaczone na ukraiński.
czytaj także
Jednym z pomysłów jest zatrudnienie tłumacza na konkretne godziny, co ułatwiłoby obsługę pacjentów mówiących po ukraińsku czy rosyjsku.
W psychiatrii był i nadal jest ogromny brak tłumaczy dla osób, które doznają zaburzeń psychicznych związanych z traumą, zaburzeń psychotycznych. Szalenie trudno jest się dogadać z takimi osobami. Nie ma takiego zaplecza tłumaczy.
Rzeczywiście, gdyby NFZ wyasygnował środki, na przykład dla tych lekarzy, którzy czekają na pracę, by podjęli się roli tłumaczy, to bardzo wyraźnie usprawniłoby pracę. Mieliśmy taki pomysł, by lekarzy z Ukrainy, którzy już tu są, przeszkolić w ciągu sześciomiesięcznego stażu adaptacyjnego, by od razu weszli na oddział, mogli tłumaczyć, pomagać i uczyć się, jak działają nasze systemy komputerowe czy dostęp do badań diagnostycznych. Ministerstwo przyklasnęło temu pomysłowi, ale za tym wciąż jeszcze nie poszły pieniądze. Ministerstwo woli dawać papierki uprawniające do pracy w Polsce i mówić „jakoś to będzie”.
Tyle że papiery uprawniające do wykonywania zawodu w Polsce są właśnie tym drenażem. Zatrudnienie tych samych ludzi z miejsca, by mogli w polskich szpitalach pomagać uchodźcom z Ukrainy, takim drenażem by nie było.
Właśnie tak. Potrzebujemy lekarzy ze wszystkich stron świata, bo jest nas w publicznej ochronie zdrowia za mało. Potrzebujemy też zachęt dla polskich lekarzy do pracy w systemie publicznym. Nie możemy się doczekać ani jednego, ani drugiego.
A nie ma obaw w środowisku, że zatrudnienie lekarzy ze wszystkich stron świata, mniej wymagających finansowo, sprawi, że pensje lekarskie nie pójdą w górę?
Napływowi lekarze bardzo szybko zobaczą, jakie są realne stawki, i nie będą się zgadzać na pracę za niższe. Co do obaw środowiska, moim zdaniem dziś chodzi o język, o bezpieczeństwo pracy w zespole. W naszych oddziałach pracują już lekarze zza wschodniej granicy. Nie obawiamy się, że „zepsują rynek”, raczej, że będą niewłaściwie przeszkoleni, dopuszczeni do zawodu w partyzancki sposób i powstanie system lekarzy dwóch prędkości. Że ustawodawca wymusi gorszą pozycję takiego lekarza z Ukrainy, który na przykład nie może wyjechać na Zachód, bo ma prawo wykonywania zawodu ograniczone do danego szpitala. My przeciwko temu protestujemy.
System ochrony zdrowia, czyli polityczny granat bez zawleczki
czytaj także
Zbliżają się wybory, czy macie już listę oczekiwań dla nowego rządu, by naprawić sytuację w ochronie zdrowia?
Piszemy projekt ustawy w sprawie wprowadzenia zamiast przepisów karnych, z których się ściga lekarzy, systemu no-fault, który skupia się na jak najszybszym przekazaniu pacjentowi rekompensaty za doznaną szkodę, jest pacjentocentryczny. Mamy nadzieję, że niezależnie, kto będzie rządził, okres po wyborach będzie dobrym czasem, by wprowadzić nowe rozwiązania i zmienić atmosferę związaną z wykonywaniem zawodu.
Druga sprawa to bałagan związany z kształceniem lekarzy. Niemalże w każdym powiecie otwierane są w tej chwili szkoły lekarskie. Zgodnie z KPO do 2026 roku mamy kształcić 14 tysięcy lekarzy.
To chyba fajnie?
Jeśli będziemy bez planu zwiększać kształcenie, i to w dodatku słabej jakości, to będziemy kształcić na eksport. Nie znamy żadnej rządowej strategii rozwoju kadr medycznych, a trzeba pomyśleć nie tylko o limitach przyjęć na studia, ale i o miejscach na specjalizacjach, na stażu, o warunkach pracy. Wydaje nam się teraz, że rząd próbuje odtrąbić polityczny sukces: za mało lekarzy? Wykształcimy ich pod korek.
Jest też rozporządzenie o umiejętnościach, czyli zamiast specjalizacji mają być umiejętności. Rząd wprowadził ich 30, np. umiejętność USG. Ktoś nie będzie specjalistą, ale będzie miał certyfikat posługiwania się USG. To niebezpieczny krok w kierunku felczeryzacji zawodu, jeśli zrezygnujemy ze specjalistów, to nie będziemy ich mieli. Rynek będzie pełen lekarzy wykształconych kadłubkowo.
Marek Balicki: Lekarzy pracujących w publicznej ochronie zdrowia jest za mało
czytaj także
Na brak chirurgów ma poradzić system no-fault. A na brak psychiatrów?
Minister chwalił się ostatnio, że w ciągu ostatnich ośmiu lat przybyło o ponad 50 proc. psychiatrów dziecięcych i że sytuacja się poprawia. Przybyło około 30 proc., czyli 170 psychiatrów, wszystkich jest 480, czyli kropla w morzu. Na dodatek siedmiu z nich od początku roku pobrało papiery, by pracować w innym kraju UE.
Problemem jest brak kadry, która mogłaby szkolić psychiatrów dziecięcych. Druga rzecz to warunki pracy, które są tak trudne, że psychiatrzy dziecięcy nie zostają po tej specjalizacji w szpitalu. Na oddziałach dzieci leżą na korytarzach. Niektórzy mówią: serce mi się kraje, nie mogę na to patrzeć, nie chce przechodzić korytarzem po dostawkach, nie chcę pracować w takich warunkach. Lekarz w takich warunkach nie jest w stanie każdym z tych pacjentów dobrze się zająć, musi godzić się na to, że idzie na skróty. To jest złe i dla pacjentów, i dla lekarzy.
Jak to rozwiązać?
Potrzebny jest np. system informatyczny, który odciąży lekarzy. Dużo naszego czasu zajmują sprawy nielekarskie – wypełniamy druczki, papierki, wymieniamy żarówki, zrzucamy się na kawę czy papier do drukarki. Zajmujemy się zaopatrzeniem w leki. Pięć lat temu obiecano nam pomoc asystenta, której nadal nie ma.
Poza tym chcemy umożliwienia nam konsultacji między lekarzami na odległość, przy użyciu narzędzi teleinformatycznych. Zamiast odesłać pacjenta do diabetologa, lekarz mógłbym w trybie online się z nim połączyć, omówić badania, skonsultować stan i dać feedback pacjentowi, który nie musiałby tułać się po systemie.
Od lekarzy, którzy chcieliby zacząć własną karierę, często słyszy się, że są przytrzymywani przez swoich zwierzchników, często sędziwych.
W medycynie wciąż pokutuje system feudalny. Miał on swoje uzasadnienie, kiedy to profesor, kierownik oddziału był osobą decyzyjną, a reszta lekarzy pomagała mu tylko w pracy. Dziś dostęp do wiedzy jest tak szeroki, że nie ma już takiej nierównowagi między starszymi i młodszymi i system powinien być bardziej partnerski. Niestety to się jeszcze nie zmieniło i każdy w tej kolejce stoi.
Panu udało się wejść na wysokie stanowisko…
…będąc rezydentem, co budziło opór środowiska, ale fakt ten przełamał pewne stereotypy. Wiele osób uwierzyło w to, że młodsi nie są gorsi, że też mogą domagać się szacunku, godnego traktowania. Pokolenie, które wchodzi na rynek, zmodernizuje ochronę zdrowia. Głośno mówi o work-life balance, o konieczności godnych, ale nie kosmicznych zarobków, by móc po pracy odpocząć, uczyć się, utrzymać rodzinę, wyjechać na wakacje – i nie chcą pracować więcej. Kultura pracy ponad siły, po 300–400 godzin, odchodzi do lamusa. Młode pokolenie pod tym względem się ceni, szanuje i to moim zdaniem będzie dobre dla pacjentów.
Ale i wielu starszych kolegów od czasu Porozumienia Rezydentów uwierzyło, że ich przekonanie, że nic się nie zmieni, było błędne. Rezydenci byli jaskółką zmiany. Oczywiście odejście od systemu feudalnego to dla polskiego pomysłu na ochronę zdrowia terapia szokowa, bo braki lekarzy się pogłębią, a potem może dojedziemy do normalności.
„Protestuję, bo to jedyna droga, żeby sytuacja w służbie zdrowia się poprawiła”
czytaj także
Jaka to jest perspektywa?
Dwadzieścia lat. Wykształcenie lekarza to sześć lat studiów, rok stażu, pięć specjalizacji. Średnio specjalistą w Polsce zostaje się w wieku 34–36 lat. Tymczasem doskwiera nam schizofrenia: rozdźwięk między realnością szpitala a realnością telewizji. Tezy wygłaszane na konferencjach prasowych przez ministra zdrowia często mają się nijak do rzeczywistości. A pacjenci przychodzą i oczekują tego, czego dowiedzieli się z telewizji od ministra.
**
Łukasz Jankowski – prezes Naczelnej Rady Lekarskiej. Lekarz, specjalista nefrologii, Absolwent podyplomowych studiów menedżerskich Zarządzanie w Ochronie Zdrowia na Uniwersytecie Warszawskim. Doktorant I Wydziału Lekarskiego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Zawodowo związany z Kliniką Medycyny Transplantacyjnej, Nefrologii i Chorób Wewnętrznych w Warszawie.