Na lewicy powinno się roić od ludzi, którzy interes grupy, kolektywu, organizacji, partii lub wreszcie wspólnoty politycznej stawiają wyżej od własnych interesów i bieżących poglądów. Tymczasem jest odwrotnie – polska lewica jest zaludniona przez radykalnych indywidualistów, którzy się nieustannie obrażają, stroją fochy i kłócą się między sobą.
Jeszcze przed chwilą Razem przeżywało najlepszy okres w historii, mając dziesięcioro parlamentarzystek, kilka coraz bardziej rozpoznawalnych postaci i niewiele wprawdzie znaczące, ale całkiem prestiżowe stanowisko wicemarszałkini Senatu. Obiektywnie rzecz biorąc, nie są to może wielkie osiągnięcia, ale jak na partię stworzoną niemal wyłącznie przez młodych polityków, często naturszczyków, i prezentującą poglądy zupełnie w Polsce niszowe czy wręcz undergroundowe, to można uznać to za umiarkowany sukces. Nie taki, który daje triumf, ale taki, który daje nadzieję na jakiś triumf w przyszłości.
Lewica nie musi się martwić końcem Zandberga. Lepszy ferment niż dogorywanie
czytaj także
Niestety, nawet umiarkowany sukces okazał się zbyt ciężki do uniesienia dla członkiń i członków Razem, którzy postanowili go z siebie zrzucić i cofnąć się o jedną kadencję, gdy parta miała sześć mandatów. Dzięki temu poglądy klasycznie socjaldemokratyczne będą miały w parlamencie aż dwie reprezentacje, tyle że mające po pięć mandatów. Polska socjaldemokracja podzieliła się na biejatowczynie i zandbergistów. W ten sposób wyborcy klasycznie lewicowi będą mieli w nadchodzących wyborach szeroki wybór, szkoda, że nic nieznaczący.
Partiokracja: pierwszy test powagi
Najbardziej kuriozalne w tym podziale jest to, że nie doszło do niego w wyniku sporów ideowych lub programowych, lecz zwykłej kłótni o politykę partyjną. Partia miała podjąć decyzję na temat przynależności klubowej i ewentualnego wejścia do rządu. Chodziło więc o decyzję niemałej wagi, jedną z najważniejszych w tej kadencji, ale ugrupowania polityczne w całym okresie swojego funkcjonowania podejmują takich kluczowych, czysto politycznych decyzji dziesiątki lub nawet setki. Zwykle się z ich powodu nie rozpadają – poszczególni członkowie nie rzucają papierami, gdy grupa podejmie wybór inny od ich własnej opinii. W sytuacji, gdy każde podjęcie decyzji wyższej wagi oznacza rozłam, bo jakaś grupa grozi odejściem, nie da się robić polityki, która jest jednak sportem zespołowym.
W jednym Paweł Kukiz ma więc rację – partiokracja u nas istnieje. Tylko że nie ma w tym niczego złego. Dzięki temu politycy muszą się ze sobą dogadywać, także wśród „swoich”, co jest pierwszym testem powagi, który daje znak wyborcom, że ma się do czynienia z ludźmi godnymi przekazania im całkiem dużej odpowiedzialności lub wręcz przeciwnie, z niestabilną grupą towarzyską, która może pokłócić się nawet o to, gdzie spędzić sylwestra.
czytaj także
Politycy klasycznie lewicowi w Polsce należą niestety do tej drugiej grupy. To dosyć zaskakujące, gdyż, wydawałoby się, że w partiokracji to właśnie lewicowcy powinni się czuć jak ryby w wodzie. Przecież myślenie kolektywne to fundament lewicowego światopoglądu. Na lewicy powinno się roić od ludzi, którzy interes grupy, kolektywu, organizacji, partii lub wreszcie wspólnoty politycznej stawiają wyżej od własnych interesów i bieżących poglądów. Tymczasem jest odwrotnie – polska lewica jest zaludniona przez radykalnych indywidualistów, którzy się nieustannie obrażają, stroją fochy i kłócą się między sobą.
Chociaż niszowe środowisko polskiej klasycznej lewicy jest tworzone przez ludzi pochodzących z klasy średniej lub nawet wyższej, mających wysoki kapitał kulturowy i dobre wykształcenie, to paradoksalnie w swoim mentalu jest ono bardziej polskie i klasoludowe niż PiS. Szkoda, że nie wykorzystuje tego, by zdobyć zaufanie klasoludowych wyborców, tylko do kreowania nieustannych awantur. Kłótliwość, przekonanie o własnej nieomylności, brak zaufania do grupy, nieustanne wzmożenie emocjonalne i nieumiejętność zawierania kompromisów to cechy, które pierwsze przychodzą mi do głowy, gdy słyszę słowo „Polacy”. Tego wszystkiego pod dostatkiem jest również na polskiej lewicy. Tymczasem ugrupowanie Kaczyńskiego działa jak niemiecka maszyneria – niezbyt nowatorska, momentami wręcz prostacka w konstrukcji, ale przynajmniej ma się pewność, że się nie rozkraczy podczas długiej trasy.
Pierwszy rozłam, nie pierwsza drama
Prawica w swojej praktyce politycznej stosuje metody z ducha lewicowe, dzięki czemu wygrywa. Lewica, zaludniona przez gawędzących marksistów-indywidualistów, osuwa się na pozycję niewiele znaczącego elementu lokalnego folkloru politycznego. Przecież z Razem było już wcześniej wiele „głośnych” odpływów i dram. Mnie najbardziej utkwiło rzucenie partyjną legitymacją przez Łukasza Molla, który potrafi być niezwykle błyskotliwym komentatorem, świetnym rozmówcą i znakomitym towarzyszem melanżu, ale jego odejście było dość krindżową szopką. Moll samotnie opuścił kolektyw, ponieważ czuje się komunistą, a partia nie chciała się do takich poglądów przyznawać, przynajmniej oficjalnie. Zamiast podejść do sprawy pragmatycznie, postanowił się na swoje koleżanki i kolegów efektownie obrazić. Niezbyt kolektywne podejście. W przypadku Łukasza przynajmniej poszło z grubsza o idee. Agnieszka Dziemianowicz-Bąk odeszła z Razem, ponieważ chciała wspólnego startu lewicy w wyborach europejskich w 2019 roku. Razem finalnie wystartowało wspólnie z resztą lewicy w wyborach parlamentarnych jeszcze w tym samym roku oraz w 2023, więc z kolektywnego punktu widzenia cała awantura ostatecznie okazała się kompletnie bez sensu. W tym przypadku pokłócono się nawet nie o strategię, a o bieżącą taktykę polityczną.
czytaj także
Teraz jednak doszło nie do głośnego odejścia, ale prawdziwego rozłamu – reprezentacja parlamentarna Razem skurczy się o połowę. Co więcej, biejatowczynie odeszły ledwie kilka dni przed kluczowym dla partii kongresem, na którym miały zapaść bardzo ważne decyzje dotyczące kierunku jej polityki, czym zaskoczyły podobno nawet zandbergistów. Było ryzyko, że partia kolektywnie podejmie decyzję, z którą się nie zgadzają, więc rzuciły papierami bez zapowiedzi na kilka dni przed jej podjęciem. Takich rzeczy nie powinno się robić w żadnej organizacji, nawet w hurtowni materiałów budowlanych, a co dopiero w partii politycznej, która z natury ma bardziej kolektywny charakter niż np. firma. Przecież to jest zwyczajnie nieuczciwe wobec ludzi, z którymi się przez lata współpracowało.
Co gorsza, biejatowczynie wydają się nie mieć kompletnie żadnego planu. Może założą partię, a może stowarzyszenie, pomyśli się i zobaczy. Miejmy nadzieję, że podczas tego myślenia znowu się nie pokłócą i z biejatowczyń nie wyłonią się jeszcze, dajmy na to, olkowczynie. Gdyby odeszły po kongresie i ogłosiły zapisanie się do Lewicy, to też byłby to według mnie duży błąd, ale przynajmniej jako tako by to wyglądało. To, co się faktycznie stało, przypomina osiedlowe porachunki grup towarzyskich dwudziestolatków.
Oczywiście można zrozumieć sprzeciw biejatowczyń wobec wyjścia Razem z klubu Lewicy w parlamencie. Lewica w Polsce reprezentuje na tyle niszowe poglądy, że nie może sobie pozwolić na podziały. Powinna zagarniać jak najszerzej, czyli sięgać także pod lewe skrzydło liberałów. Lewicujący liberałowie są bardzo wkurzający, ale na tle na przykład peeselowców to jednak w miarę świadomi ludzie. Docelowo powinna powstać jedna partia Lewica, opierająca się na trzech fundamentach: progresywnych liberałach z Wiosny, postkomunistach z SLD i tak zwanej truelewicy z Razem. Całkiem sensowna konstrukcja. Postkomuniści zapewniliby doświadczenie, spryt i niezbędną dawkę cynizmu, lewicujący liberałowie kontakty w korporacjach i biznesie, z którym i tak trzeba będzie się przecież jakoś poukładać, a Razem ideowość oraz wiedzę o polityce rozumianej jako „policy”, czyli polityce społecznej, komunikacyjnej, mieszkaniowej, zdrowotnej itd. Owszem, byłyby spory i kłótnie, ale nie byłyby one nie do przeskoczenia.
Decyzja o wyjściu z klubu Lewicy jest solidnie uargumentowana. Taktyczne usunięcie się całego Razem na pozycję lewicowych krytyków obecnego centroprawicowego rządu mogłoby zapewnić dodatkowe punkty poparcia w elektoracie, który nie zgadza się z linią rządu Donalda Tuska, ale niekoniecznie chce z tego powodu głosować na prawicę. Rząd by się z tego powodu nie rozpadł, więc nie byłoby ryzyka powrotu PiS do władzy. Równocześnie zniechęceni wyborcy koalicji mieliby wybór inny niż alt-prawica. Gdyby Razem w ten sposób poszerzyło własny elektorat, mogłoby przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi negocjować z pozostałymi środowiskami na lewicy ze znacznie lepszej pozycji.
Wszyscy jakoś się dogadują. Tylko nie lewica
Nawet jeśli teoretycznie można uznać decyzję Razem za błędną, to czmychnięcie biejatowczyń jest błędem znacznie większego kalibru. To przykład nielojalności wiele poziomów nad tym, co zrobiła Paulina Matysiak. Tak naprawdę zmniejsza szanse na konsolidację lewicy w Polsce, gdyż dokłada kolejnych osobistych animozji, które w tych środowiskach – niestety – odgrywają potężną rolę. Głównym zadaniem klasycznych lewicowców w tej kadencji było to, żeby się nie rozpaść. W dalszej kolejności poszerzanie elektoratu, rozpoznawalności i pozycji politycznej, by na szeroko rozumianej lewicy to socjaldemokraci nadawali ton. Po rozpadzie Razem w klubie Lewicy pozostanie niezorganizowana grupka socjaldemokratek, które można swobodnie rozgrywać na milion sposobów. Poza klubem pojawi się kółeczko znacznie osłabionej partii Razem, która będzie jeszcze bardziej cięta na pozostałe środowiska polityczne na lewicy oraz wściekła na nielojalne uciekinierki. Także z punktu widzenia dobra całej lewicy w Polsce rozpad Razem to chyba najgorszy scenariusz, jaki był na stole.
czytaj także
Nawet jeśli w zamian za to Magdalena Biejat zostanie kandydatką na prezydentkę, to i tak jest to zupełnie nieopłacalne. Oczekiwanie, że Biejat w wyborach prezydenckich zbuduje sobie pozycję polityczną, to marzenia ściętej głowy – prędzej ją całkowicie spali. Chociaż najbardziej prawdopodobne jest to, że jej kandydatury nikt nie zauważy. Szczególnie jeśli będzie rywalizować jeszcze z kimś z Razem. W tych wyborach prym będzie odgrywać polaryzacja i nastrój walki dobra ze złem, nie zostanie dużo miejsca dla kogoś trzeciego. Poza tym budowanie pozycji politycznej na wyborach prezydenckich w Polsce to stawianie zamków na piasku – przez chwilę może i wygląda to ciekawie, ale na dłuższą metę nie daje niczego konkretnego. Dowodzą tego przypadki chociażby Kukiza czy Hołowni. Po wyborach biejatowczynie analogicznie rozpłyną się w środowisku Lewicy – niektóre zdobędą pewnie w miarę przyzwoitą pozycję, gwarantującą tak zwane biorące miejsca na listach (które nie zawsze okazują się biorące), ale jako środowisko nie będą odgrywać żadnej roli.
W PiS różnice są ogromne. Technokraci Morawieckiego nienawidzą się z altprawicowymi ziobrystami, różnych frakcji i koterii jest tam od groma, ale jednak na pewnym fundamentalnym poziomie potrafią się ze sobą dogadać i ze sobą współpracować. Dlatego stanowią bardzo poważną siłę polityczną. W Polsce właściwie najpoważniejszą – nie rządzą między innymi dlatego, że po dwóch kadencjach samodzielnych rządów zapomnieli o posiadaniu zdolności koalicyjnej.
Klasyczni lewicowcy to najbardziej kłótliwe środowisko polityczne w naszym kraju, które adwersarzy w pierwszej kolejności szuka w swojej niszowej bańce, a walką z prawicą zajmuje się, jeśli starczy czasu. Żeby to postawić znowu na nogi, trzeba byłoby wrócić do absolutnych fundamentów – czyli przyswojenia, czym są wspólnota i myślenie grupowe.