Słuszna Strawa powstała z marzenia o przestrzeni, która da stabilne, bezpieczne miejsce pracy. Gdzie każda osoba będzie się czuła u siebie, choćby przyjechała z końca świata. Bo większość członkiń i członków kolektywu ma za sobą doświadczenie migracji.
Na początku było ich kilkoro. Potem jedni odchodzili, a przychodzili inni, skład grupy się zmieniał. Teraz kolektyw Słuszna Strawa tworzy 20 osób mówiących po arabsku, rosyjsku, francusku, polsku i angielsku. Po niemal roku działalności jest to całkiem zgrany zespół. Dłuższy stół. Przepisy, które zmieniają życie to książka, która przybliża okoliczności powstania tego projektu i doświadczenia osób weń zaangażowanych.
Początki
W kolektywie każdy ma taki sam głos. To wiele znaczy dla osób, którym wiele razy ziemia chwiała się pod stopami. Możliwość wpływu na swoją sytuację i kształt relacji jest bardzo potrzebna. Daje poczucie bezpieczeństwa, sprawczości, poczucie, że jest się u siebie. Daje możliwość wytyczenia własnych granic, negocjacji pozycji, zobaczenia innych. Bo każdy przyszedł z innego kontekstu, z innym bagażem doświadczeń, wspomnień, przeżyć.
− Powoli zakładamy spółdzielnię − tłumaczy Yuliya. − Żeby każdy miał do powiedzenia tyle samo, takie same umowy.
Nie wszystkie osoby, które budowały zrąb kolektywu, są w nim dzisiaj. Nie każdy odnajduje się w tej formie współpracy. Nie każdy też mógł zainwestować czas i energię w pomysł, który nie dawał gwarancji sukcesu.
Gurdip: − Dołączyłam do zespołu Słusznej Strawy w lutym, jako wolontariuszka. Wcześniej pracowałam w restauracji Tel Aviv. Przyszedł lockdown. Na początku w Słusznej Strawie było tylko kilka osób. Ja już wiedziałam, czym jest kolektyw, byłam członkinią kolektywu w Syrenie w Cafe Kryzys. Podobało mi się. Tutaj, w Słusznej Strawie, są ludzie z różnych krajów, kultur, mówią różnymi językami. Ja już miałam to doświadczenie pracy w kooperatywie, inni nie. Musieli się tego nauczyć. Teraz jesteśmy już jak rodzina. Czasem są konflikty, ale nauczyliśmy się rozumieć siebie nawzajem, pracować razem. Jest czasem problem z komunikacją, bo niektórzy nie mówią ani po polsku, ani po angielsku, ale wciąż czuję ciepło, sympatię, energię.
Nie wszyscy jesteśmy w stanie patrolować lasy, ale możemy organizować zbiórki
czytaj także
Pani Liza: − Zawsze dużo pracowałam, gotowałam. Myślałam, że już wystarczy, że już więcej w kuchni nie będę pracować. Poszłam na kasę w sklepie. To było na samym początku pandemii. Przez trzy miesiące tam byłam i wyrzucili mnie. Nie wszędzie są ludzie dobrzy, czasem są wredni. Tam kierowniczce od razu się nie spodobało, że ja mam umowę o pracę jak zwykły Polak. Podałam tę sprawę do sądu. Potem długo siedziałam w domu, dostałam depresji po tamtym doświadczeniu, myślałam, że już nie pójdę nigdzie pracować. Ale Ala prosiła: „Chodź do nas, chodź”. Mąż tu przyszedł jako kierowca. No a potem ja.
W Słusznej Strawie atmosfera pracy jest zupełnie inna. Praca jest tu czymś więcej niż źródłem pieniędzy. − Tym ludziom, z którymi pracuję, pokazuję to, co mam dobrego, i oni też tak mi odpowiadają − mówi pani Liza. − Nie tak, że ja tu przyszłam pokazać charakter, tupnąć. Przyszłam, patrzę na nich, pokazałam to, co pozytywne, i to też dostaję od nich. Nie da się zbudować dobrej atmosfery, jak tylko jedna osoba chce. Ani kiedy choćby jedna nie chce. Pracuje się dobrze, dogadujemy się, pomagamy sobie. Mój mąż też tu pracuje, jest kierowcą, wozi jedzenie. I pomaga mi w kuchni. Kroi cebulę, lepi manty. Ja tylko jeszcze nie jestem przyzwyczajona, że tu tylu mężczyzn. U nas taka tradycja, że mężczyźni nie gotują − uśmiecha się.
Yuliya: − Dowiedziałam się o Słusznej Strawie od Vlada, który też jest z Białorusi i pracuje tu od początku, kiedy jeszcze nie było wiele osób, nie było tej całej kuchni i szukali ludzi do pracy. Powiedziałam, że gotuję, bo w Białorusi pracowałam w restauracjach wegańskich. Przyszłam tu, to był początek 2021 roku, nic jeszcze nie było. Ale ja nie miałam wtedy żadnej pracy i nie mówiłam jeszcze po polsku, musiałam mówić po angielsku. Po angielsku też nie bardzo dobrze mówię, ale jakoś udawało się dogadać. Atmosfera jest przyjazna. Są osoby, które gotują tylko swoje, są osoby, które pomagają. Czuję się dobrze, pracując tutaj, środowisko jest bardzo przyjazne, jest bezpiecznie. Przyszłam pomagać z remontem, jak najszybciej chcieliśmy otworzyć, żeby zacząć coś zarabiać.
Bo zaczęło się od remontu i sprzątania. Trzeba było przygotować miejsce pracy, zorganizować kuchnię.
− Najpierw swój sprzęt przynosiłam z domu, w końcu się popsuł − śmieje się pani Liza. − Wszyscy przynosili. Garnki, maszyny do rozprostowania ciasta. Teraz mamy inwentaryzację, przychodzą nowe sprzęty, maszyny do robienia ciasta. Wcześniej wszystko rękami wygniatałam, a teraz maszyna robi. Dziś zrobiła ciasto z trzech kilogramów mąki − opowiada pani Liza i układa dłonie na kolanach. − Manty z tego przygotowałam. Takie pierożki. Manty z soczewicą, suszonym pomidorem, marchewką, papryczką, cebulą. Wszystko się smaży, soczewicę gotuje.
Kuchnia tradycyjna
Niektóre dania są w stałym menu, niektóre w słoikach w lodówce, inne trzeba zamówić, bo ich przygotowanie zajmuje więcej czasu. Na przykład hingalsz, tradycyjne czeczeńskie jedzenie ze słodkiej dyni, które przygotowuje pani Liza.
Pani Liza gotuje od zawsze, zaczynała z mamą, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. − Od dziecka lubiłam gotować, chleb robiłam na zakwasie, teraz zapomniałam już tego przepisu, solenije z mamą robiłam. Moja córka cały czas gotuje, dla całej rodziny, ja w domu nic nie gotuję. A chłopaki? U nas mężczyźni nie gotują, mój mąż nawet jajka nie umie usmażyć. U nas taka tradycja, że mężczyźni nie gotują.
Kiedy przyjechali do Polski i mieszkali w Łukowie, pani Liza zarabiała, sprzedając w czwartki na bazarze swoje ciasta i pierożki. − 24 godziny nie spałam. Na pięć minut oczy tylko zamykałam, budzik nastawiałam na 5−10 minut i budziłam się jeszcze przed budzikiem. I tak pracowałam, ciasto sprzedawałam, zarabiałam − wspomina.
W Łukowie do tej pory pamiętają jej wypieki. Ale nie tylko tam. Regularnie jeżdżą z mężem do Olsztyna na biojarmark. − Mówią: „O! Cały rok czekaliśmy na panią!” − opowiada pani Liza. − A ja robię tradycyjne czeczeńskie czepałgasze z twarogiem, szczypiorkiem, zieleniną, masłem i to bardzo wszystkim smakuje. Jeździliśmy też na festiwale narodowe, duże, gdzie cały świat się zbiera. Mam stamtąd zdjęcie, jak stoi kolejka 5−6 metrów do kuchni czeczeńskiej. A Polacy wołali: „Najlepsza kuchnia świata! Zapraszamy!”.
Fakt, że w czeczeńskiej tradycji gotują kobiety, a mężczyźni rzadko, sprawia, że to kobiety szybciej się odnajdują, szybciej odzyskują sprawczość, gotując, często utrzymują całą rodzinę. Mężczyźni, skazani na bezczynność, popadają w depresję. Opowiadam pani Lizie o moich obserwacjach z niegdysiejszych prac w ośrodku dla uchodźców w Dębaku, a pani Liza kiwa głową.
Gurdip w ogóle nie planowała zostać kucharką, studiowała pielęgniarstwo. Teraz siedem albo osiem dań w menu jest jej: curry tofu, dal, masala… − Kiedy zaczynałam, powiedzieli, żebym zrobiła oryginalne, tradycyjne. Zrobiłam takie, ale okazało się, że nie da się ich zjeść bez łez. Zrobiłam więc takie średnio ostre, potem znów trochę mniej chili, i jeszcze mniej. Teraz właściwie tylko jedna z moich potraw jest trochę ostra − śmieje się Gurdip.
− Curry tofu bardzo lubią dzieci, jest też zdrowe. Wcześniej nie pracowałam w gastronomii. Dla siebie też nie gotuję. Ale ludzie to lubią moje potrawy, smakuje im, a mnie daje to ogromną satysfakcję i radość. Cokolwiek ugotowałam, znajdowało się w menu, bo ludziom smakowało. To daje mi radość i pewność siebie, świadomość, że potrafię coś robić dobrze, coś jeszcze innego niż być pielęgniarką. Dostaję też zabawne recenzje: ludzie przychodzą i mówią, że zjedli najlepsze jedzenie w swoim życiu − opowiada.
Wszystkie potrawy, zanim weszły do menu, były najpierw testowane. Zupy, potrawki, wypieki. − Robię solankę. Żeby zrobić taką dużą, produkcję 20−30 litrów, potrzebuję całego dnia pracy. Dużo tam krojenia, smażenia − opowiada Yuliya. Dania jej autorstwa to również krem z buraków, soczniki, ciasto czekoladowe, babka ziemniaczana, faszerowana papryka. Niektóre przepisy można znaleźć w książce przygotowanej przez członkinie kolektywu. Na przykład przepis na coś, co z wierzchu wygląda jak pieczone w całości młode ziemniaki, ale wcale nimi nie jest.
Przepisy na życie
W książce obok przepisów kulinarnych są też inne, na przykład: jak zdobyć wizę humanitarną, jak wyrobić kartę stałego pobytu, jak dostać status uchodźcy. Te przepisy są prawdziwie zawiłe. Pani Liza, choć jest w Polsce od kilkunastu lat, nadal co jakiś czas musi odnawiać kartę pobytu czasowego. Żeby złożyć wniosek o pobyt stały, trzeba znaleźć miejsce w internetowej kolejce, wypełnić wiele rubryk, poświęcić na to dużo czasu i koncentracji. Do tego urzędnicy przyjmujący wnioski czasem nie znają nawet angielskiego, nie mówiąc o innych językach.
A przecież chodzi o to, żeby przestać uciekać, żeby móc zacząć prowadzić zwykłe życie, mieć zwykłe problemy, które są zupełnie wystarczające. Cała ta biurokratyczna machina zdaje się murem, przez który przedrą się tylko najwytrwalsi, najbardziej uparci. Jest w tej książce historia, której finału domyślałam się i obawiałam od pierwszych zdań. Ale to, jak trudno jest wymóc na państwie przestrzeganie praw człowieka, widzimy ostatnio codziennie na polsko-białoruskiej granicy. Jeszcze 10 lat temu było inaczej. Teraz świat zamyka się, chce stawiać coraz wyższe mury, chociaż to dłuższe stoły są dla niego nadzieją.
Grupa Granica: To nie jest kryzys migracyjny, ale humanitarny
czytaj także
− Z mojej rodziny nikogo już nie ma w Czeczenii. Mam jedną siostrę w Danii. Moi rodzice zostali zabici, dom spalony, zabili mojego brata, który miał 23 lata. Mój syn ma odłamki bomby w ciele, najstarsze dziecko moje. Nie mam tam do czego wracać, nie chcę tam wracać. Widziałam bomby, które na nas zrzucali. Siedzieliśmy w piwnicy, dzieci krzyczały, żebym je schowała, głowy mi kładły na kolana, ja je chowałam pod ramiona, zakrywałam, ale gdzie ja je mogłam jeszcze schować? Tam gorzej niż w wojnie, wojna to wojna, a tam teraz ludzie nie mają chwili spokoju, pogrążeni są w depresji. Nie da się tam żyć. To już 27 lat − mówi pani Liza.
− Już nie mam wyjścia, muszę zostać, nie mogę wrócić do Białorusi − mówi Yuliya, która ma już status uchodźcy. − Czy spodziewaliśmy się tego, kiedy rewolucja się zaczynała? Nie! Na początku myśleliśmy, że się uda. Po kilku miesiącach okazało się, że jednak nie. Nie wiedzieliśmy, czy zostaniemy tutaj. Myśleliśmy, że to na miesiąc, dwa, że może nie warto szukać pracy. Potem zrozumieliśmy, że tak już zostanie.
− Sytuacja nie zmieni się szybko. Nawet jeśli zmieni się rząd, to Białoruś jest w bardzo złym stanie ekonomicznym − opowiada dalej Yuliya. − Jak przyjechałam, to po trzech miesiącach aplikowałam na taki program dla Białorusinów, którzy uciekli z Białorusi z przyczyn politycznych, głównie studentów, ale nie tylko. Przyjęli mnie i przez sześć miesięcy uczyłam się polskiego, dostałam stypendium. Dzwonimy, piszemy do bliskich. Nie mogą przyjechać do nas, bo… Mogliby dostać bezpłatnie wizę humanitarną, ale z Białorusi nie można na razie wyjechać.
Żeby wyjechać z Białorusi teraz, potrzebny jest dobry, oficjalny i przekonujący urzędników powód: pozwolenie na pracę, miejsce na studiach, leczenie. Trzeba mieć jakiś powód. Yuliya sama przeszła przez wszystkie urzędowe wyzwania: podanie o wizę, aplikowanie o ochronę międzynarodową, tylko na rozmowę do Urzędu ds. Cudzoziemców poszła z nią prawniczka z centrum białoruskiej solidarności. − Ale też ja umiem znaleźć informacje w internecie, rozumiem po polsku − dodaje.
Historia Gurdip jest mniej związana z geopolityką. − Moje dzieciństwo było trochę jak z bajki. Mój ojciec był bardzo bogaty. Jak zaczęłam pracować w Cafe Kryzys, widziałam ludzi szczęśliwych z powodu miski zupy, którą dostali. Zrozumiałam, że narzekałam, kiedy właściwie byłam uprzywilejowana.
Wyjechała z Indii, bo chciała być niezależna. Studiowała pielęgniarstwo w Australii, dyplom MA robiła w Danii, potem przyjechała tutaj. Nie uczyła się polskiego, kurs był dość drogi, a jakoś musiała tu przetrwać, pracować, poza tym myślała, żeby może ostatecznie wyjechać do Kanady. Tam jest praca dla pielęgniarek.
− Ale trafiłam na wspaniałych ludzi i teraz chyba już nie chcę stąd wyjeżdżać − mówi Gurdip. Słyszałam, że tu jest rasizm, ale nigdy się z nim nie spotkałam. Myślę, że mam szczęście. Ani w Australii, ani w Danii nie spotkałam takich ludzi. Nie jesteśmy spokrewnieni ani nawet z tej samej kultury, a są jak rodzina. Nie umiem nawet wyrazić, jak bardzo ważni są dla mnie. Zadbali o mnie, jak jeszcze się nie znaliśmy, ja miałam problem z kręgosłupem, byłam w szpitalu, a oni o mnie dbali, dali poczucie bezpieczeństwa i bliskości. To mnie zmieniło. Jestem lepszą osobą.
Dobre myśli
Jedzenie jest czymś podstawowym, a jednocześnie symbolicznym. Gotowanie i dzielenie się jedzeniem jest jednocześnie proste i skomplikowane, bo obarczone mnóstwem znaczeń, uczuć, wspomnień, kulturowych rysów, a na pewno nie jest obojętne czy neutralne.
− Dla każdego dziecka na urodziny robiłam ciasto, na każde święto. A teraz, jak człowiek robi się starszy, nie zawsze mam nastrój. Czasem dopada mnie depresja od wszystkiego, wszystko wraca i nie mogę wtedy nic robić − opowiada pani Liza. − Jak byłam w Danii, to prosiłam o pomoc psychologiczną, w Łukowie też chodziłam do psychologa i to mi pomagało. Ten psycholog w Łukowie dał mi lek, po którym wszystko chciałam w domu robić, taki miałam dobry humor. Prosiłam o więcej, ale mówił, że już nie ma. A ja myślałam ciągle później, jak by kupić ten lek. Po tych depresjach miałam gorszą pamięć. Nie pamiętałam, jaki miesiąc i jaki dzień miesiąca, nawet jak pytałam po kilka razy. Razem z mężem cały czas chodzimy do psychologa.
− Czuję taką miłość w środku, i to jedzenie gotuję z miłością − mówi Gurdip. − To nie tylko smak, ale i uczucie. Jak czuję się źle, to nie gotuję. Mój tata mówił mi, że cokolwiek robisz, powinnaś się czuć dobrze, dobra energia ma znaczenie i wpływa na jedzenie. Cokolwiek robisz, rób to z miłością. Nie wiedziałam o tym, nie myślałam o tym, ale tak jest. To, jak się czujesz, jakie masz myśli, nastrój − ma znaczenie.
czytaj także
− Po roku już to jakoś przeżyliśmy, przetrawiliśmy, ale oczywiście ciężko czytać wiadomości − mówi z kolei Yuliya. − Na początku potrzebowałam wsparcia od psychologa, ale nie miałam możliwości, teraz jest okej. Chyba to przeżyłam i na tyle, na ile to możliwie, jestem spokojna. Już nie dziwię się temu, że znowu kogoś zatrzymali, nic stąd nie mogę zrobić. A tam, w więzieniu, też niewiele bym zdziałała.
Zwyczajne życie
Pani Liza jest już w Polsce 12 lat. − To, co mi przeszkadza, to że Polacy dużo przeklinają. Dwa lata pracowałam w McDonaldzie i jak przychodzili nowi pracownicy, to im od razu mówiłam, że nie wolno przeklinać. Przychodzi nowy pracownik, staje koło mnie, a ja mówię: „Wiesz, że tutaj nie można przeklinać?”. A jeden, taki młody chłopak, jak mu tak powiedziałam, to przykucnął, podskoczył i taki półobrót do mnie zrobił: „Jak? Nie można?”. Ciągle się śmieję z tego. Kierowniczka, pani Justyna, przychodziła: „I jak? Nauczyła ich pani kultury?” − śmiała się. Ona była bardzo pozytywna i mnie wspierała, też zakazała przeklinać. Niechcący ktoś powiedział: „Kurwa… O, przepraszam!”.
Zbierała truskawki i maliny, sprzedawała ciasta na bazarze, w restauracji w centrum Warszawy, w Skazce. Pracowała też w magazynie farmaceutycznym i w kosmetycznym. − W farmaceutycznym składzie masz prawo do 15 minut odpoczynku, a tak musisz latać całych 8−10 godzin − wspomina. − Ale Polacy to bardzo silni pracownicy, bardzo dobrze pracują. Wszystkie leki zbierasz na zamówienie, biegasz między rzędami tego dużego składu. Na ręku masz takie urządzenie i tam wyświetlają się kody zamówień. W kosmetycznym składzie ani na sekundę nie możesz zwolnić, bo tam cały czas taśma jedzie, każdy moment jest zaplanowany, nie możesz się zamyślić, a płacą mało.
Ma czworo dzieci, uczą się, pracują. − Jedyny problem to mieszkanie, które ciągle musimy wynajmować. Ale jest dobrze: można pracować, jeść, spać, jest bezpiecznie − kończy pani Liza.
czytaj także
− Jestem już trochę zmęczona, widziałam kawał świata, pół Europy − mówi Gurdip. − Lubię podróżować, ale… Ten kolektyw nadaje sens i znaczenie mojemu życiu. Wszystkie nasze potrawy są wegetariańskie. Improwizowałam, próbowałam, zanim odnalazłam właściwy smak, nie wszystko można tu dostać i nie wszystko smakuje tak samo. Sprzedajemy jedzenie, ale też dzielimy się z tymi, których nie stać. Uwielbiam to, ludzie są wdzięczni, to bardzo dobre uczucie. Robiłam to już w Cafe Kryzys. To taka prosta rzecz, a daje tyle dobra. Więcej niż jedzenie. Niedawno umarł mój ojciec. Mój ojciec był mi najbliższy. Nie mogłam pojechać go pożegnać, bo straciłabym szansę na pozwolenie na pobyt. Wszyscy tu byli bardzo czuli i dobrzy dla mnie. Bardzo mnie wspierali.
− Mieszka mi się spokojnie, bezpiecznie, już znam Warszawę − opowiada Yuliya. − Jest dobrze, nieźle. Mam znajomych Polaków, mam dużo przyjaciół z Białorusi, którzy wyjechali z tych samych przyczyn co ja, mamy grupę kolegów. Około 10 osób, nie wszyscy w Warszawie, ale jeszcze we Wrocławiu, w Szczecinie. Najczęściej spotykamy się w trzy, cztery osoby. Zwykle w weekend. Chodzimy na demonstracje też razem, byliśmy też na demonstracji antyfaszystowskiej i w sprawie uchodźców na granicy. Na białoruskie akcje co niedzielę przy pomniku Kopernika. Tam przychodzą różni ludzie, mają inne poglądy niż my. Łączy nas sprawa Białorusi, ale to, jak ta Białoruś miałaby wyglądać, to coś, co nas dzieli. Chciałabym wolności dla Białorusi, żeby ludzie sami mogli wybierać, gdzie chcą iść, do czego dążyć. Nie mam marzeń. Żyję tu i teraz.
**
W sobotę 11 grudnia o godzinie 19:00 na FB warszawskiej świetlicy Krytyki Politycznej Jasnej 10 i Słusznej Strawy odbędzie się spotkanie wokół książki Dłuższy stół. Przepisy, które zmieniają życie, stworzonej przez członkinie kolektywu Słuszna Strawa. Na kolejnych stronach książki ciepłe wspomnienia autorek o jedzeniu z rodzinnych stron przeplatają się z tymi trudnymi o wyjeździe i odnajdywaniu się w nowym kraju. Harugu Lema Asefaw z Erytrei, Maysoon Ahmed Hanna z Iraku, Yuliya Kasutskaya z Białorusi, Gurdip Kaur z Indii i Liza Beksultanova z Czeczenii dzielą się smakami niezwykle bliskimi ich sercom, przygotowywanymi według domowych przepisów, będących częścią ich najlepszych wspomnień z miejsc, z których przyszło im wyjechać.
Praca powstała w ramach Programu Wsparcia Środowisk Twórczych realizowanego przez Jasną 10 | Świetlicę Krytyki Politycznej w Warszawie w ramach programu „Centrum Jasna” finansowanego ze środków Miasta Stołecznego Warszawy.