Afera tzw. układu wrocławskiego pokazała, że Kaczyńskiemu wyrósł pod bokiem układ interesów, którego sam nie zorganizował i który, przez chwilę tolerowany, wyraźnie wymknął mu się spod kontroli. Nowe „uwłaszczenie nomenklatury” trwa w najlepsze.
Czy opisana przez „Gazetę Wyborczą” i OKO.press afera tzw. układu wrocławskiego pogrąży obóz władzy? Naturalną reakcją w szóstym roku rządów Zjednoczonej Prawicy może być tylko wzruszenie ramionami. Ale niesłusznie, bo choć ta historia zapewne niewiele w polityce zmieni, to sporo może o niej powiedzieć. A konkretnie to dwie rzeczy.
Pierwsza i najbardziej oczywista to że afery tego rodzaju, a właściwie reakcje na nie, to po prostu niezły barometr społeczny. Barometr, podkreślmy – a nie regulator ciśnienia. Do kolejnych, mniejszych lub większych skandali, gdzieś na peryferiach, a czasem i w samym centrum obozu władzy, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. PiS-owi nie zaszkodziły specjalnie turystyczne loty marszałka Kuchcińskiego (czy ktoś jeszcze o tym pamięta?) ani wrocławskie działki premiera Morawieckiego czy udział tegoż na taśmach z 2014 roku („ludzie są tacy głupi, że to działa”), nie wspominając o dwóch wieżach Kaczyńskiego. Jeśliby zatem historie kolejnych biznesów Adama Hoffmana i kolegów miały w czymś Kaczyńskiemu zaszkodzić, to byłaby to nie przyczyna, lecz właśnie symptom kryzysu.
Dlaczego marszałek nie jeździł koleją? Rozmowa z Karolem Trammerem
czytaj także
Trochę jak – zachowując proporcje – ośmiorniczki, które wcale nie pogrążyły Platformy Obywatelskiej, lecz tylko świadczyły o tym, że obóz ówcześnie rządzący Polską jest już na równi pochyłej. Polacy mieli jej dość za bardzo różne sprawy, więc dali temu wyraz przy okazji wydarzenia spektakularnego, pozwalającego w bezpieczny psychologicznie sposób znienawidzić rządzącą elitę i odwrócić się od tych, na których chwilę wcześniej się głosowało. Żrą, chleją, knują i przeklinają w drogiej restauracji za nasze pieniądze – jakiż to był rezerwuar symboli: alienacji decydentów od społeczeństwa, hipokryzji wyniosłych inteligentów, spiskowego charakteru polityki – do wyboru. Politycy PO robili wcześniej rzeczy dużo bardziej oburzające dla własnych wyborców, ale to właśnie za te taśmy ich ukarano. Nie liczył się ciężar grzechu, lecz moment i koniunktura zbiorowych nastrojów.
Na podobnej zasadzie reakcję społeczną – zawsze, jak uczy prof. Rafał Matyja, odłożoną w czasie – na „układ wrocławski” warto obserwować jako miernik stanu atmosfery, ale z pewnością nie czynnik pogodowy. Jeśli sporą część wyborców afera wzruszy, to znaczy, że Zjednoczona Prawica osuwa się w przepaść, jeśli nie – jeszcze sobie na ten moment poczekamy. Z realnym ciężarem zarzutów mało to będzie miało wspólnego.
Najciekawsze rzeczy historia „układu wrocławskiego” mówi jednak o stanie reżimu. Mówiąc najprościej: wygląda na to, że Kaczyński chciał mieć Budapeszt w Warszawie i zostać drugim Orbánem. Zamiast tego dostał wrocławski desant na Warszawę, a sam jest w sytuacji późnego Jaruzelskiego. A pod pewnymi względami jeszcze gorszej.
Historię w szczegółach od kilku dni opisują media – np. OKO.press, którego dziennikarze współtworzyli zespół śledczy. W największym skrócie: grupa kolegów, przed 2015 rokiem wpływowych polityków Prawa i Sprawiedliwości, a poturbowanych wizerunkowo za sprawą „afery samolotowej” (z kasy Sejmu odebrali kilometrówki za podróż, którą faktycznie odbyli tanimi liniami, w dodatku awanturując się na pokładzie o… spożywanie własnego alkoholu), postanowiła… założyć firmę. Bez kredytu, za to ze znajomościami. Monetyzując niewątpliwe talenty w obszarze komunikacji publicznej, a przede wszystkim bogatą sieć numerów telefonicznych, których właściciele zwykli od nich odbierać, pozyskiwali lukratywne kontrakty od spółek skarbu państwa, świadcząc im rozmaite usługi. Przedsiębiorców zaś umawiali, za pewną opłatą, z politykami, co wiele mogą, a przynajmniej tak twierdzą.
Szybko też wpadli na pomysł powołania patriotycznej fundacji („gdy zaczynają mówić o patriotyzmie, to znaczy, że właśnie zaczęli kraść”, mówił XIX-wieczny klasyk rosyjskiej literatury), na którą owe spółki mogłyby się zrzucać bardziej regularnie – co by nie trzeba było chodzić każdorazowo po prośbie. No i przede wszystkim budowali sieć, w sojuszu z niezwykle wpływową frakcją obozu władzy, acz jakby obok samego Jarosława Kaczyńskiego. Awanse jednych zbiegały się z awansami drugich, spółki skarbu państwa nie były już tylko dojnymi krowami dla prywatno-politycznego biznesu, lecz stawały się prywatnym folwarkiem, przejmowanym wraz z posadami w kolejnych departamentach.
Prezes Prawa i Sprawiedliwości, na to wygląda, próbował ten układ powstrzymać, przerwać patologiczne relacje. Pewnie nie z troski o państwo, ale o wizerunek władzy i własną kontrolę nad politycznym procesem. Niemniej prowadzono nawet śledztwa w sprawie nielegalnych powiązań i czerpania nienależnych korzyści. Przeciek z państwowych służb i ostrzeżenie podejrzanych udaremniły jednak zmontowanie poważnej sprawy i postawienie zarzutów.
Wyrzucani drzwiami wrocławianie wracali oknem. Wpływy grupy w spółkach skarbu państwa rosły coraz bardziej, mimo wahań politycznych koniunktur, zmienności frakcyjnych sojuszy i ideologicznych wzmożeń całego obozu. Bo choć zmieniali się premierzy i przychodziły kolejne wybory, to pewien ambitny działacz PiS, dobrze zakorzeniony lokalnie i bliski wrocławianom, konsekwentnie piął się w górę. Aż na koniec został prezes Kaczyński, jak niegdyś Himilsbach z angielskim, sam z Danielem Obajtkiem – prezesem największej państwowej firmy, którego zdążył publicznie namaścić na nieomal świętego.
czytaj także
Co z tej opowieści wynika? Pryncypialni przeciwnicy Kaczyńskiego z pewnością traktują historię „układu wrocławskiego” jako kolejny dowód na to, że PiS-owska ośmiornica, względnie grzybnia, oplata cały kraj i czerpie z niego życiodajne soki – na skalę niespotykaną nawet w nieświętej pod tym względem III Rzeczpospolitej. I wszystko to prawda, ale to już jakby wiemy.
Ciekawsze wydaje się co innego – że mianowicie Kaczyńskiemu wyrósł pod bokiem układ interesów, którego sam nie zorganizował i który, przez chwilę tolerowany, wyraźnie wymknął mu się spod kontroli. Aparat bezpieczeństwa państwa okazał się niesprawny nie tylko w obszarach kluczowych dla dobrostanu społeczeństwa, ale nawet w kwestii żywotnych interesów politycznych prezesa PiS.
czytaj także
Nie wiadomo, czy Jarosław Kaczyński w ogóle jest jeszcze w stanie wejść w tak dobrze kiedyś odgrywaną – i lubianą przez wyborców – rolę surowego ojca, który przygląda się niesfornej gromadzie podopiecznych i uderza pięścią w stół, gdy się nadmiernie rozbestwią. Podstawowe narzędzie nacisku, jakim jest prokuratura, pozostaje w gestii polityka, nad którym lider obozu utracił kontrolę. Co ambitniejsi działacze prawicy, zwłaszcza ci z drugiego szeregu, mają już dokąd odejść. A jednocześnie do wcześniejszych wyborów niemal nikomu dziś niespieszno.
Kiedy jesienią zeszłego roku, w czasie kulminacji protestów Ogólnopolskiego Strajku Kobiet Kaczyński wzywał do „obrony kościołów”, szydziliśmy, że inscenizuje sobie swój własny stan wojenny, że walczy z kompleksem 13 grudnia, kiedy Wojciech Jaruzelski nie znalazł powodu, by jego samego internować. Ironią losu Kaczyńskiemu coraz bliżej dziś do ostatniego dyktatora PRL, ale w zupełnie innym kontekście. Coraz bardziej przypomina Jaruzelskiego z końca lat 80., który wobec kolejnych – wtedy nieujawnianych publicznie – afer i przekrętów z udziałem ludzi partii i służb wykrzykiwał rozeźlony i bezradny na Biurze Politycznym, że „pod naszym bokiem uprawia się gangsterstwo!”.
Co prawda Okrągłego Stołu jakoś na horyzoncie nie widać, za to nowe „uwłaszczenie nomenklatury” trwa w najlepsze. I tak sobie potrwa, skoro ani rozwiązanie Sejmu nie jest proste, ani obalenie rządu. Nie można przesądzić, czy Budapesztu w Warszawie ktoś nam nie zbuduje. Ale Kaczyński już chyba nie zostanie Viktorem Orbánem.