W Koalicję 15 października, w możliwość dogadania się polityków w imię obrony demokracji uwierzyli tylko naiwni. Do polityki idzie się po władzę. „Inna polityka” nie jest możliwa. Można się oszukiwać, ale prawda (najpóźniej po dwustu dniach rządów) wyjdzie na jaw.
Już pierwszego wieczoru na Campusie Polska Przyszłości Donald Tusk stwierdził, że w tej kadencji nie ma szans na przyznanie kobietom praw reprodukcyjnych. Podobnie mówił w lipcu, kiedy ustawa dekryminalizująca pomoc w aborcji zastała odrzucona, bo po stronie rządowej zabrakło trzech głosów posłów KO, a przeciw okazało się aż 24 posłów PSL. Premier, który przed tym głosowaniem srożył się i na X przypominał posłom Koalicji 15 października, jak ważne jest to głosowanie – rozłożył ręce i stwierdził, że się nie da. Choć, po prawdzie, wystarczyłoby, gdyby udało się premierowi zdyscyplinować wszystkich posłów KO – na sejmowej sali nie było kilkunastu posłów PiS.
czytaj także
Czy to oznacza, że premier przyznaje się do porażki? Nie sądzę. Wciąż trudno mi uwierzyć, że nie znalazł wówczas wystarczających argumentów, by do tak kluczowego głosowania zachęcić posłów PSL-u. Raczej nie chciał. Na przepychankach między swoimi dwoma mniejszymi koalicjantami może przecież zyskać – wszak gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta.
Twarde postawienie sprawy na Campusie, choć planowane jest przecież drugie podejście do głosowania nad ustawą dekryminalizującą, stawia w trudnej sytuacji obu koalicjantów. Lewicę przedstawia jako kompletnie pozbawioną mocy, czemu Włodzimierz Czarzasty próbował oponować. „Nikogo nie zaczepiając, Lewica nie ustanie w walce o nowe prawo aborcyjne. Nie zgadzam się z tezą, że w tej kadencji Sejmu niczego się nie da zrobić. Donald, przepraszam, ale nie wycofamy się” – mówił lider Lewicy, co nie brzmiało zbyt przekonująco. Posłanek i posłów Lewicy jest w Sejmie po prostu za mało, a ich grzeczność przy agresywnych zaczepkach PSL-u wygląda na słabość. Czarzasty chce grać w to samo co rok temu, Lewicę widzi na pozycji młodszej, miłej i dobrej siostry u boku KO.
czytaj także
PSL też powinno poczuć się słowami Tuska zaniepokojone – przecież premier przyznał właśnie, że Koalicja 15 października jest niepewna, że posłów prawicowych jest w tym Sejmie za dużo. A PSL właśnie na to gra, że będzie enfant terrible, wciąż szantażując kolegów, nawet tych najbliższych – hołownian z Trzeciej Drogi, dla których utrzymanie koalicji jest ważne. Otóż koalicja jest, ale wcale nie musi jej być – zdaje się mówić premier.
Tak, dla Polski 2050 czy dla Lewicy istnienie Koalicji 15 października jest ważne jako zobowiązanie wobec wyborców, którym zaproponowali „inną”, fajniejszą, bardziej uczciwą politykę. Problem w tym, że pozostali wcale nie chcą w to grać. PSL, które dostało się do Sejmu na plecach Polski 2050, od razu zaczęło rozpychać się łokciami, a Koalicja Obywatelska werbalnie koalicjantów ignoruje (kiedy usłyszeliście ostatnio, żeby któryś z posłów KO mówił, np. przy okazji sprawy aborcji albo związków partnerskich, o koalicjantkach z Lewicy?), podkreślając tylko swoją rolę i swoje dobre chęci, których jednak wobec kłótliwości koalicjantów nie da się zamienić na czyny.
Koalicja 15 października okazuje się atrapą, służącą każdemu z koalicjantów do czegoś innego.
czytaj także
A im słabsza koalicja, tym wyraźniej widać, że błędem było pójście do wyborów na trzech listach i bawienie się we „wspólną listę zadań”, czyli, przypomnijmy – łapanych z powietrza haseł, nieprzemyślanych, nieułożonych w żadną bardziej kompleksową politykę. Trzeba było zrobić jedną listę, listę Tuska, przepędzić PiS na cztery wiatry i dać ludziom to, czego chcą, a nie targować się o każdy centymetr ustawy. To, co nam potrzebne, to rządy silnej ręki, bo tylko silna ręka będzie potrafiła rozprawić się z populizmem. A Tusk to właśnie obiecał, wracając do Polski: że oderwie PiS od władzy i przywróci demokrację.
Każdy kolejny akt świadczący o słabości Koalicji 15 października – zawartej nie z miłości, ale wobec braku innej możliwości, na tydzień przed wyborami – dowodzi prawdziwości powyższej tezy. I pozostanie ona prawdziwa w układzie, w którym Donald Tusk trzyma się strategii lwa, rządzącego niepodzielnie – dopóki nie znajdzie się kilku mocnych polityków, którzy wybiorą strategię lisów i postawią na prawdziwą koalicję, a nie atrapę.
Lwia strategia jest charakterystyczna dla polskiej historii: czekanie na marszałka, potem na Andersa, potem długotrwała walka Kaczyńskiego i Tuska. Każdy ma uratować naród i z tej perspektywy koalicja to irytująca zabawa, kompromisy – niesatysfakcjonująca nikogo ściema. Należy jak najszybciej zdemaskować koalicję jako słabą i wrócić do gry o wszystko. Dać wodzowi pełnię władzy.
Donald Tusk wprawdzie przekonuje, że o prezydenturę nie będzie się ubiegał, ale jest jeszcze tyle czasu, że może zdąży zmienić zdanie. Jakim wodzem byłby? Bo jasne jest przecież, że jeśli zostanie prezydentem, to ta rola i funkcja znacznie się wzmocni, może na wzór francuski. Ale czy silna prezydentura Macrona osłabiła we Francji populizm? Nie. Francja jest do Polski podobna pod względem łatwości grania na dystynkcjach, godności i pogardzie, na aspiracjach i frustracjach – mimo że w Polsce udało się w czasie PRL-u dokonać powszechnego awansu społecznego, w kulturze pamięć o głębokich różnicach pozostała.
Rządy lwie, rządy silnej ręki, będą zatem rządami tych, którzy mają rację, jak już było po transformacji, aż pogardzane „moherowe berety” znów pozwolą wygrać populistom.