Kraj

Fuszara: Wyborcy sprzyjają kobietom trzy razy bardziej niż partie

Politycy stosują wiele chwytów przy układaniu list wyborczych.

Agata Szczerbiak: Już cztery lata temu twierdziła pani, że same kwoty na listach wyborczych nie wystarczą – potrzebny jest mechanizm wspierający kobiety, czyli suwak. Coś się zmieniło od tego czasu?

Małgorzata Fuszara: Nie. Dowody, że tak jest, są dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, tak podpowiada doświadczenie innych państw. Same kwoty to mało, choć w wielu krajach europejskich po wprowadzeniu kwot rozszerzano je z czasem do parytetu. Ale nawet bez parytetu głównym uzupełnieniem była naprzemienność kobiet i mężczyzn na listach. W najostrzejszym wydaniu wygląda to tak, że osoby tej samej płci nie mogą ze sobą sąsiadować. Są też takie kraje, gdzie zasady dotyczą kształtowania pierwszych miejsc na listach. Po drugie, już teraz w Polsce mamy na listach więcej kobiet, spośród których można wybierać –  ale rozmieszczane są tak, żeby ich jednak nie wybrać.

Wybierane są głównie jedynki. Trzeba mieć dobre miejsce na liście wyborczej.

Partie polityczne stosują wiele chwytów przy układaniu list. Kobiety umieszcza się na dalekich miejscach albo w środku list. Mogą być nawet jedynkami, ale w słabych powiatach, tam, gdzie jest niewiele głosów do podziału. Czasem wszystkie kobiety na listę trafiają z jednego słabego powiatu, a mężczyźni – z powiatów silnych. Bywa też tak, że kobiety zachęca się do startu w okręgach, o których wiadomo, że partia ma tam małe poparcie.

Problem w tym, że ustawą wszystkiego się nie załatwi. Jeśli ktoś ma złą wolę i chce kobiety wyeliminować, to znajdzie na to sposób.

Proces wchodzenia kobiet do polityki i starań, by partie traktowały równość płci poważnie, jest długotrwały. Platforma Obywatelska przyjęła w wyborach parlamentarnych zasadę, że minimum jedna kobieta musi się znaleźć w pierwszej trójce i minimum dwie w pierwszej piątce, i w rezultacie wprowadziła do parlamentu niemal 35% kobiet, a więc odsetek podobny do obowiązkowej kwoty na listach wyborczych. Oczywiście trzeba mieć świadomość, że sukces takich działań jest możliwy w przypadku partii, które wprowadzają stosunkowo dużo osób do parlamentu. Bo już w przypadku tych, które mogą liczyć na 5 czy 7 proc. głosów, liczą się tylko jedynki. Ustawowo nie da się na partiach wymusić, by umieszczały na jedynkach równie dużo kobiet co mężczyzn.

Widać kilka punktów wspólnych w pracy nad ustawą suwakową cztery lata temu i dziś. Znów pojawiają się argumenty o niekonstytucyjności projektu i gra ekspertyzami. Wydaje się, że w świadomości polityków zaszło niewiele zmian.

Oczywiście – w te zmiany bardzo silnie uwikłane są indywidualne interesy. Żeby było więcej kobiet na wysokich miejscach, musi być mniej mężczyzn na wysokich miejscach. To ostra gra o stanowiska. Partiom zawsze łatwiej (chociaż rzadko to w Polsce robią) stosować kwoty we władzach partyjnych – tam liczba członków jest elastyczna, można ją powiększać. Kiedy chce się wyrównać proporcje kobiet i mężczyzn, można poszerzyć grona zarządów. W ten sposób dopuszcza się kobiety do decyzji. Z punktu widzenia ustalonych porządków w klasie politycznej i establishmencie partyjnym kobiety zaczynają wnosić pewną zmianę. Dotychczasowi gracze są tym zaniepokojeni, bo nie chcą żadnych zmian.

Niedawno Platforma zmieniła skład zarządu, co przedstawiano jako otwarcie na kobiety. Ale liczba kobiet zwiększyła się tylko do 24 procent.

To jeden z przykładów na to, że te wielkie „otwarcia” są tylko małymi uchyleniami drzwi. Gdy zwiększa się liczbę kobiet w rządzie, to potem na ogół dba się już o to, żeby proporcje płci nie wróciły do poprzedniego stanu. Bo byłby to wyraźny sygnał negowania zasady równości. Być może z zarządami partii będzie podobnie.

Jak kwoty wpłynęły na polską politykę? Dotychczas mogliśmy obserwować ich działanie tylko w wyborach do sejmu.

Tak, a w tym roku zostaną zastosowane w wyborach do europarlamentu i wyborach lokalnych – poza tymi okręgami, gdzie obowiązuje system jednomandatowy. Kwoty doprowadziły do dwukrotnego zwiększenia odsetka kobiet na listach wyborczych. Wszystkie partie polityczne umieściły na listach wyborczych ok. 40 proc. kobiet.

Średnio nawet 43,5 procent.

Tak, ale jeśli zaczniemy porównywać jedynki kobiece, okaże się, że było ich od 10 proc. w Ruchu Palikota do 34 proc. w PO.

Ponad 70 proc. obecnych posłanek dostało się do sejmu z trzech pierwszych miejsc na liście.

Te średnie są mylące – są takie partie polityczne, jak Ruch Palikota czy SLD, które miały w programy wyborcze wpisany program równościowy i które starały się pokazać, że mają na listach najwięcej kobiet. Jeśli jednak chodzi o przydzielenie im jedynek, okazywały się najbardziej seksistowskimi i antykobiecymi partiami.

Ale to właśnie Twój Ruch ułożył listy w tegorocznych wyborach do PE, zachowując parytet i naprzemienność. Platforma z tego zrezygnowała.

Są analizy, które pokazują, że kobiety będą na jedynkach w okręgach, w których Ruch Palikota nie ma żadnych szans na mandat.

Kobiety startujące pod hasłami wolnościowymi przyciągają pewną część elektoratu. No i wtedy ten elektorat wybiera w pewnym sensie mężczyzn.

One pomagają przekroczyć różne progi, żeby w ogóle zarejestrować listę, zwiększając liczbę głosów oddanych na daną partię. Ale w świetle niektórych danych w trzech okręgach, w których Twój Ruch będzie miał reprezentantów w PE, na pierwszym miejscu znajdą się mężczyźni.

Wróćmy do wyborów parlamentarnych w 2011 r. To niezwykłe, że kwoty dały aż taki efekt – spowodowały wzrost liczby kobiet w sejmie z 20 do 24 proc.

Może to wstydliwy rekord, ale w parlamencie nigdy nie było tak wielu posłanek. Ale to się stało tak naprawdę dzięki temu, że tak dużo posłanek z PO weszło do parlamentu. Są partie, które wprowadziły mniej kobiet niż poprzednio. Dodatkowo zwraca uwagę rozziew między liczbą osób głosujących na kobiety a liczbą kobiet wprowadzonych. Tylko w PO jest tak, że odsetek głosujących jest zbliżony do odsetka wybranych posłanek. Czyli w skrócie: elektorat wybrał te kobiety. Natomiast w przypadku wszystkich innych partii, łącznie z PSL, które brak kobiet uzasadnia tradycyjnym elektoratem, co jest, jak wskazują badania, nieprawdą, odsetek głosujących na kobiety jest nawet trzy raz większy (jak w przypadku Ruchu Palikota) niż liczba ostatecznie wprowadzonych kobiet do sejmu. Można powiedzieć, że elektorat sprzyja kobietom trzy razy bardziej niż partia polityczna.

A co z samymi kandydatkami – rzeczywiście trzeba było organizować na nie łapanki?

Oczywiście, że nie. To było dość zabawne, kiedy nawet z parlamentarnych trybun wygłaszano opowieści o tym, że trzeba będzie łapać kobiety, rekrutować żony, teściowe, matki. Ale gdy ustawa kwotowa została przegłosowa i Kongres Kobiet pytał partie, czy mają wystarczająco dużo kandydatek, nagle się okazało, że wszystkie świetnie sobie radzą. Znowu sprawdza się doświadczenie z innych krajów: partie, które wzbraniają się przed zwiększeniem liczby kobiet na listach, twierdzą, że nie ma kandydatek. Ale jak już muszą je wprowadzić na listy, to nagle się okazuje, że jednak je mają. Rozejrzeli się, zauważyli, wpisali na listę.

Przeciwnicy kwot mówią, że kobiet jest dużo na poziomie gmin. Startują tam, gdzie chcą, nie mieszają się do centralnej polityki. Realizują się na szczeblu lokalnym.

Na szczeblu lokalnym wcale nie ma u nas więcej kobiet niż na szczeblu centralnym. Ale rzeczywiście spotyka się – nawet w literaturze – tezy głoszące, że kobiety idą do polityki załatwiać pewne konkretne sprawy. Nie idą tam po własną karierę, wycofują się w momencie, kiedy daną sprawę załatwią albo kiedy się okaże, że jest nie do załatwienia. Szczebel lokalny jest jednak bardzo zróżnicowany.

Są takie gminy i powiaty, które wprowadziły do rad nawet więcej niż 50 proc. kobiet, ale są też takie, gdzie kobiet nie ma w ogóle. I tych ostatnich jest dużo więcej. Powiedzieć, że kobiety realizują się na szczeblu lokalnym, to powiedzieć nieprawdę.

Z badań, którymi kierowałam w Instytucie Spraw Publicznych, wynika, że między powiatami są duże różnice: jedne bardziej, inne mniej sprzyjają równości płci. Wyróżniłam na podstawie tych i wcześniejszych swoich badań trzy typy lokalnej kultury politycznej. Pierwszy to kultura męskiej przewagi. Tu obowiązuje ustabilizowany system męskiej władzy, który nie dopuszcza nikogo nowego. Drugi to kultura ślepa na płeć. Spotyka się ją zarówno tam, gdzie jest dużo kobiet, jak i tam, gdzie jest ich mało. Czasem jest tak, że sporo kobiet wchodzi do lokalnego silnego komitetu, któremu przewodzi mężczyzna. On rozdaje karty, kobiety się dostosowują, nie walczą o zmianę priorytetów, nie zmieniają agendy rozpatrywanych spraw. Trzecia to kultura sprzyjająca kobietom, ich udziałowi we władzy i równości płci.

Ważne, by kobiety – z wyraźną liderką na czele – dostrzegały się nawzajem. Trochę na zasadzie, że widzi się podobnych do siebie. Z wielu badań wynika, ze często w wyborach kierujemy się podobieństwem do siebie czy do tych, którzy stanowią większość. Mężczyźni czasem nie orientują się w kompetencjach kobiet, nie znają ich pracy; często znają je tylko z kontekstu prywatnego. Nie zawsze dlatego, że są mizoginami, raczej dlatego, że po prostu nie zdają sobie sprawy z ich umiejętności. W kulturze, w której kobiety zauważają inne kobiety, ich problemy są bardziej wyeksponowane. Istnieją już takie miejsca. Zastanawiam się, na ile można to przenieść na kulturę partii politycznych. Dziś w niektórych partiach z trudem przebija się teza, że równość jest czymś, na co trzeba zwrócić uwagę.

No właśnie – wydaje się, że w polskiej kulturze politycznej równość płci wciąż występuje jako kwestia światopoglądowa. Można w nią wierzyć – albo nie, i robić swoje.

Na szczęście w Unii Europejskiej równość płci jest zasadą traktatową. Politykom należy o tym przypominać – to nie jest jakaś fanaberia feministyczna, ale wynik ustaleń organizacji ponadnarodowej, do której przystąpiliśmy. Jeśli chodzi o kwestie szczegółowe, to sprawa wygląda trochę inaczej. Prawo wyborcze reguluje się na poziomie państwa.

A jak wygląda sytuacja na rynku pracy? Bo dane są przytłaczające. Kobiety zarabiają przeciętnie 88,2 proc. tego co mężczyźni i zajmują tylko 36 proc. wszystkich stanowisk kierowniczych.

Z jednej strony mamy do czynienia z dyskryminacją na rynku pracy, co jest łatwe do udowodnienia: kobiet dotyczy większe bezrobocie, mają niższe zarobki i zajmują niższe stanowiska. Z drugiej strony gospodarka jest najszerzej objęta regulacjami unijnymi, co oznacza, że teoretycznie łatwiej dochodzić swoich praw przed sądem. Nie możemy iść do sądu w sprawie nierówności w polityce, ale możemy iść w związku z rynkiem pracy. Gospodarka jest jednak bardziej skomplikowana; mamy sektor prywatny, sektor publiczny. Nierówność zależy od wielu czynników, w tym od aktualnej sytuacji na rynku. Łatwiej domagać się równości, kiedy rynek jest rynkiem pracownika. Bo kiedy jest rynkiem pracodawcy i dużego bezrobocia, pracownicy o swoje uprawienia zwyczajnie nie walczą.

Coraz głośniej zaczyna się mówić o kwotach w zarządach spółek. Coraz więcej krajów przyjmuje takie regulacje. Znowu możemy powiedzieć, że to początek drogi, zwłaszcza jeśli patrzymy na Europę. W Polsce to w ogóle nieśmiały początek, ale myślę, że wszystko pójdzie w tym kierunku, że udział kobiet i mężczyzn w zarządach będzie się wyrównywał. Choć jeszcze nie przeszliśmy do takiego etapu, w którym mężczyźni demonstrują publicznie, że opiekują się dziećmi. A na przykład premier Blair brał wolne, gdy urodziło mu się dziecko. Minister w Skandynawii poszedł na urlop ojcowski, bo tam właśnie tak należy robić, to jest dobrze widziane. To jest ogromna, głęboka zmiana, która nie dotyczy tylko relacji między płciami, ale między życiem a pracą w ogóle. To zmiana modelu pracownika ukształtowanego według takiego modelu męskiego, który całkowicie koncentruje się na pracy. A życie nie polega przecież na tym, że dostosowujemy się do pracodawcy. Nasze priorytety mogą być zupełnie inne; pracodawca powinien zdawać sobie z tego sprawę i sprzyjać godzeniu ról zawodowych i rodzinnych.

prof. Małgorzata Fuszara – socjolożka, współtwórczyni Gender Studies przy Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Ekspertka Rady Europy do spraw wprowadzania równości płci do głównego nurtu działań politycznych i społecznych.

Czytaj także:

Magdalena Środa: Tylko Palikot nie przestraszył się kobiet

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij